niedziela, 24 stycznia 2021

Wylicytuj sobie Jurka!

 Tak, tak! Wiem. Dawno mnie tu nie było. 

Trudno. Tak bywa.

Dziś wracam, chociaż nie wiem na jak długo.

Informacyjnie w sumie wracam.

Otóż...

WOŚP znają wszyscy. Albo się go wspiera, albo wręcz przeciwnie - wiesza się na nim psy, twórcę i pomysłodawcę miesza się z błotem. 

Ja należę do grupy pierwszej - zawsze dawałam Owsiakowi ;).

W tym roku, po raz pierwszy postanowiłam nie tylko wrzucać do puszki WOŚP czy robić przelew na ich konto, ale przyłączyłam się do akcji bardziej konkretnie. 

A mianowicie zrobiłam szydełkiem podobiznę Jurka.



No i wystawiłam tę podobiznę  na aukcji WOŚP. 

Tak więc, jeśli ktoś z Was należy do grupy wspierającej piękną ideę Orkiestry, może wziąć udział w aukcji lub udostępnić ten wpis na swoich blogach, fanpejdżach czy innych mediach społecznościowych. 
Niech się Jerzy dobrze licytuje i wysoko zarabia na 29. Finał WOŚP!

O TUUUUU jest  link! (klik na czerwony napis!)

Dla zachęty powiem, że aukcja zaczynała się  z pułapu 99,00 :D Pięknie poszło, ale sami wicie rozumicie - może być lepiej :D

No to sie ma! Jest moc, jest WOŚP, jest nas dużo! 


Za piękną sesję zdjęciową dziękuję serdecznie mojej starszej córce Joannie
Gdyby nie jej zaangażowanie i pomysłowość, Jerzy ciągnąłby ogony na aukcjach :-D


Wzór Jurka jest darmowy, Dostępny tu




czwartek, 26 grudnia 2019

Połamaniec szydełkowy

O ile poprzedni wpis był gównie o Ryśku, to ten sponsoruje Lucjan...

Lucjan.
Jak ogólnie wiadomo, jest kotem naćpanym barbituranem.  Jakby nie ćpał, to by już go na tym łez padole nie było, bo padaczka by go zabiła.
Czasem odpala i śmiga po chałupie jak perszing, a czasem przysiada gdziekolwiek i trzeba uważać, co by go nie zdeptać.
Tego dnia, o którym tu piszę, przysiadł był.
Na schodach.
A ja schodziłam po tychże schodach.
I niestety nie zauważyłam synusia syjamskiego mojego.

O 6:30 to człowiek bardziej w kierunku łóżka ma jeszcze oczy skierowane, niż przytomnie toczące dookoła w poszukiwaniu przeszkód schodowych...

Na trzecim od góry stopniu wlazłam na koci ogon, porzucony dość nonszalancko na całą szerokość schodka.
Ogon, jak się okazało, był przymocowany do kota Lucjana.
Kot wyrwany dość brutalnie z narkotycznego amoku ryknął solidnie i ruszył w górę.
Po drodze wyrwał okrągły pręt podtrzymujący dywan na schodach.
tenże pręt dostał mi się pod prawą stopę i poczułam, że... mój koniec jest bliski!
Zaczęłam zjeżdżać w dół. Nie miałam czego się złapać, bo nasze schody są dość specyficzne - łagodne i wygodne, ale pozbawione balustrady. Z jednej strony ściana, z drugiej próżnia i przepaść.
Moje pozbawione jakiegokolwiek oparcia cielsko, zaczęło oscylować w kierunku upadku definitywnego na łeb, w dół.
W mili ułamku sekundy zrozumiałam, że skręcę kark, złamię kręgosłup, pogruchoczę sobie nogi i ręce.
Wcale mi się to nie spodobało i histerycznie zaczęłam łapać równowagę.
ZA WSZELKĄ CENĘ!!!
NIE SPIER...NIE SPAŚĆ W DÓŁ!!!
Obróciło mnie o 90 stopni, twarzą do ściany.
Taniec świętego Wita, jaki wykonałam na tym jednym stopniu wart był niewątpliwie uwiecznienia, ale niestety nikogo z odpalonym nagrywaniem nie było...
Złapałam względną równowagę prawą nogą, ale lewa na zasadzie przeciwwagi poleciała z impetem do przodu. W ścianę.
Ściana pozostała niewzruszona.
Natomiast ja...
Ja zobaczyłam przed oczami wszystkie konstelacje gwiazd. Nawet jeszcze te nieodkryte...
Jęcząc i stękając zlazłam ze schodów.
Lewą nogę stawiając na pięcie, bo jakoś przód stopy był niekompatybilny z resztą.
Był to czwartek, a w czwartki chodziłam do pracy nieco później, więc rano robiłam zakupy dwie wioski dalej w Kauflandzie.
Tego dnia, niezależnie od porannej przygody, nie mogło być inaczej.
Pojechałam. Samochodem - a jakże!
Boli?
A w nosie!
ROZCHODZĘ!
Kryzys przeżyłam tak mniej więcej w połowie drogi miedzy domem a sklepem. Zawrócić nie miałam jak, więc konsekwentnie dojechałam, gdzie miałam dojechać.
Zwykle wpadam do wcześniej wspomnianego sklepu ok. godz. 7:00 jak huragan, lecę po półkach, łapię co moje i do kasy.
O 7:20 pakuję graty do bagażnika.
Tego dnia do kasy dopełzłam o 7:30...
Potem pojechałam do pracy.
Ponieważ był upał jak piorun, na nogach miałam sandały.
Dzięki temu zarówno ja, jak i osoby współczujące ode mnie z pracy, mogliśmy obserwować jak pięknie mój paluch zmienia barwę z minuty na minutę. A stopa zamienia się w puchaty balonik...
Po ponad 7 godzinach wróciłam do domu i zdjęłam sandały.
Z prawej nogi - spoko. Zdjęłam i już.
A z lewej...
Niby zdjęłam, a on tam ciągle był :-D

Nieco później małż zawlókł nie do końca przekonaną koniecznością udzielenia pierwszej pomocy  żonę na SOR.
Wszak ROZCHODZĘ!

No nie rozchodzę...

Się okazało po raz kolejny, że ja nie uznaję półśrodków. Jak coś robię, albo demoluję, to z sercem i konkretnie.
Paluch se złamałam.
Mało tego - dostałam jeszcze opiernicz od lekarza, że od razu rano nie pojawiłam się na SORze, tylko pojechałam sobie beztrosko do pracy. Sama samochodem.

Paluchów się nie gipsuje, tylko pakuje w ortezy.
Nie posiadałam takowej na stanie, więc pogooglałam i stwierdziłam, że są brzydkie i nie chcę anie w to inwestować, ani tego nosić.
Zasięgnęłam opinii u mojej ulubionej fizjoterapeutki   i dowiedziałam się, że patyk od lodów, bandaż elastyczny i drewniaki spełnią tę samą rolę, co ta paskudna orteza.
Potwierdzam. Zadziałało :-D

Tak właśnie spędzałam upalne dni czerwca na przymusowo przyspieszonych wakacjach.
Ale oczywiście nie bezczynnie!
Co to to nie!
Dziergnęłam ot tak, z nudów, bo fajny wzór krokodyla znad Nila :D


Gadzina jest dość spora - ma ok metra długości.

W międzyczasie machnęłam też liska na zamówienie:




Zaczęłam również miśka:


Wstyd się przyznać, ale skończyłam go tuż przed Dniem Misia, czując presję czasu na karku.
Założenie miałam takie, że miś będzie ze mną chodził po klasach młodszych i zapraszał dzieci na organizowany przeze mnie konkurs z okazji Dnia Misia.
Udało się! Miś spełnił swoje zadanie, a niejako przy okazji, zmienił właściciela :-D


Poza tym powstało kilka kufelków z piwem :-D

Wcześniej, przed przymusowym spacyfikowaniem mnie na ławce w ogrodzie zrobiłam jeszcze inne zabawki:
Wąż z resztek włoczki:



Dżdżownica Madzia, również z końcówek Dolphin Baby:


A chwilę później sowę-breloczek (również na zamówienie)


Najwcześniej powstał Byczek Maurycy, ale nie mogłam go upublicznić, bo był prezentem:

A to chyba jedna z ostatnich (chociaż nie ostatnia) maskotka. A właściwie breloczek. Taki mały dodatek do prezentu:



Jak widać, przymusowe siedzenie w jednym miejscu wcale nie musi być nudne.
Nie powiem, żebym chciała to powtórzyć, ale bycie połamańcem nie jest tak do końca złe.
Tylko trzeba łamać się umiejętnie :-D

Lucjan jest z siebie dumny do dziś. Bo w końcu miał mamusię na wyłączność przez kilka tygodni :-D

niedziela, 24 listopada 2019

Mniej więcej tematycznie

No właśnie.
Postanowiłam zreanimować bloga. Mniej więcej tematycznie.
Bo jakbym chciała chronologicznie, to zrobiłyby się niezły galimatias.
Tak więc trochę od tyłu po to, żeby łatwo i przyjemnie dojść do początku.

Pytacie w komentarzach pod poprzednim wpisie co z Ryszardem i jak dwóch pozostałych dżentelmenów reaguje.
Jednym słowem mogę to określić: SPOKO!
Lucek ma kumpla do wygłupów, a Fred ma spokój, bu Lucjan odczepił się od niego.
Wprawdzie Fredzio rzuca fochem i sugeruje pozbycie się rudego, bo za bardzo się panoszy, ale pełne michy go uspokajają.

Dla niezorientowanych czytelników, patrząc od góry zdjęcia:
Lucjan
Fryderyk
Ryszard.
Kocia symbioza... 
Zanim przejdę do moich poczynań robótkowych, może kilka słów o Ryszardzie, bo pewnie jesteście ciekawe co u niego.
Po ponad miesięcznym pobycie rudzielca mogę spokojnie stwierdzić, że jest to kot pomocny. Bardziej niż Lucjan. Lubi sprzątać:




Jest kotem walecznym i nie waha się bronić rodziny przed potworami!
Tu w walce z oczyszczaczem powietrza:



Lubi spać.



I niestety lubi również szyć na maszynie...




Mimo, a może dzięki tej kociej pomocy, skończyłam szyć coś, co mi zalegało w charakterze UFO od sierpnia...
Nic nadzwyczajnego. Zwykły obrusik(?) serweta(?)

Bez kociej osoby prezentuje się tak:

Podobne coś uszyłam już wcześniej, z innych materiałów:




Jak już na początku wpisu wspomniałam, chronologia u mnie leci do tyłu :D
Tak więc czas na uszytki lipcowe.
Ponieważ jechałam do Helu, odczuwałam potrzebę posiadania nowej siaty/torbiszcza. 
Bo ta ubiegłoroczna już mi się opatrzyła i ciut znudziła.
No i młodej młodszej trza było uszyć coś nowego w podobny deseń. A że ona lubi worko-plecaki, to też ma nowy:



Moja sis i jej córka również zostały przeze mnie wyposażone w nową galanterię :-D
Ala w worko-plecak, a sis w kosmetyczkę.


Ale to nie koniec nowinek szyciowych tworzonych specjalnie z powodu wyjazdu do Helu.

Potrzebny mi był taki większy poddupnik, bo wieczorami prowadzimy długie Polek rozmowy, a mój zadek i kręgi słupne lubią mieć wygodnie. Tej wygody i komfortu nie zapewnia mi twarda, drewniana ławka. A że ja wygodnicka na stare lata się zrobiłam, to se wzięłam i uszyłam drugi w życiu quilow, czyli narzutę zgrabnie transformująca w poduchę.
Tak wygląda w zwisie na tle Zatoki Gdańskiej:

A tak w postaci poduchy, czyli transport bezproblemowy:

Poza tym powstały jeszcze dwa piórniki:


W sumie to na dziś wystarczy. Kolejne szyciowe rzeczy też już powstały, ale nie są jeszcze w 100% gotowe, to ciut muszą poczekać na prezentację.
Następny wpis z innym rękodziełem za czas jakiś.
Oczywiście z kotami w tle :-D
Bo wpis bez kota to głupota ;-) (że tak zmienię znane powiedzonko).

Część zdjęć wykorzystanych przeze mnie w tym wpisie jest autorstwa mojej córki.



niedziela, 6 października 2019

Poradnik grzybiarza

Ponad pół roku milczałam. Nie wyniośle, jak coś. Po prostu jakoś tak wyszło.
To dziś czas powrotu na blogowe łono.
Logika nakazywałaby od początku, chronologicznie, ale życie nieco odwraca kolej rzeczy.

Jesień jest. A jesienią uaktywnia się sport narodowy Polaków, czyli grzybobranie!
Nie odstajemy od ogólnej tendencji i na wskroś polscy jesteśmy :-D

I zbieramy w lesie tylko to, co znamy i wiemy, że nas szlag nie trafi po spożyciu.

Tydzień temu pojechałyśmy we trzy (mężu zaniemógł na zdrowiu i z dużym żalem został w domu).
Jak klasyczne grzybiary mamy swoje miejscówki-pewniaki.
I oczywiście mają one swoje nazwy zrozumiałe i oczywiste tylko dla nas: Piekiełko, Taty Miejscówa, Róg Na Pętli, Farma Dinozaurów, Góra Cmentarna, Piaskownica Saksa...
O ile dwie pierwsze lokalizacje mamy o rzut moherowym beretem od domu,  zwłaszcza, że mieszkamy w lesie, o tyle reszta jest dość rozproszona i żeby oblecieć je wszystkie w ciągu jednego popołudnia, potrzebny jest środek lokomocji. Najlepiej samochód.
Tak więc, wybrałyśmy się na szybki oblot po lesie. Samochodem.
Żeby nie było - jeżdżę tylko tam, gdzie można. Resztę drogi przebywamy z buta.
Wracałyśmy do domu raczej późno.
Na tyle było już ciemno, że młoda młodsza, czyli Anna odpaliła latarkę w telefonie i przy jej świetle szukała grzybów...
Taaa... Nałóg silniejszy od rozsądku...
Jedziemy na lajcie i nagle widzę szarawy cień na boku drogi. Dałam po heblach z jednoczesnym okrzykiem: KOT!
Zatrzymałam się, Aś otworzył drzwi, zakiciał, kotek powiedział grzecznie "MIAU" i z zadartym ogonem podszedł do samochodu. Dał się wziąć na ręce i...
I przyjechał z nami do domu.
Bo co miałyśmy zrobić?
Zostawić go na poniewierkę?
Udać, że nie ma sprawy?
No w sumie, czemu nie?
Łatwiej by było.
Bo zamiast cieszyć się grzybkami przy ich czyszczeniu, ruszyłyśmy na poszukiwanie właściciela.
Zwiedziłyśmy wszystkie domy w okolicy. Dzwoniłyśmy do drzwi i prześladowałyśmy mnóstwo osób.
Nikt się nie przyznał do leśnego kociego dziecka...
Dla spokojnego sumienia pojechałyśmy jeszcze do całodobowej kliniki weterynaryjnej łudząc się, że zwierz może ma czipa.
Nie miał.
Tak więc pogodziłyśmy się z myślą, że w lesie znajduje się nie tylko grzyby.
Rude koty też tam rosną

Bidula był tak głodny i spragniony, że paradoksalnie wyrywałam mu miski spod paszczy z obawy, że jedząc i pijąc na zapas po prostu pęknie!
A potem zasnął...

I spał. I spał. I spał.
A potem się obudził i znowu jadł i pił.
Skracając opowieść: w poniedziałek, po wizycie u weta, dostał zielone światło na zamieszkanie w domu.
Nie ukrywam, że obawiałam się reakcji Lucka i Fredka na nowe futro.
Że będzie histeria. Ucieczki po chałupie. Krycie się po kątach, albo wręcz przeciwnie: krwawe walki z fruwającymi kłakami.
Nic z tych rzeczy!
Lucjan zaakceptował młodego od pierwszego wejrzenia. Młody jego też. Bawią się ramię w ramię. Szaleją po domu. I to bardzo!
Dziś niewiele brakowało, a znowu miałabym coś złamanego przez kota! Dwa futra, przemieszczające się po domu w tempie światła wpadły mi pod nogi. Gdyby nie biblioteczka, zaliczyłabym glebę z wielkim hukiem i uszczerbkiem na zdrowiu :D

Aha! Kolejny dowód na to, że regularnie nie piszę. Wcześniej zaczęłam wakacje dzięki Luckowi. Złamał mi palec od nogi. To temat na kolejny wpis :-D

Fredek zarzuca fochem, ale toleruje smarkacza do pewnych granic - dla zachowania twarzy własnej, od czasu do czasu walnie ryżego w twarz. Ot tak - niech małolat wie, kto tu był pierwszy.
A potem zasypia do góry deklem w plamie słonecznej na miękkim dywanie




Młody, czyli ryży zasypia w locie. Tam gdzie stanie i gdzie senność go zmorzy, tam pada.
Zdjęcie na łóżku jest pozowane :-D


Aha! Ten mały rozrabiaka ma ok. pięciu miesięcy.
Imię też ma.
Początkowo miał się nazywać Rydz, ale...
Kiepsko to brzmi w zdrobnieniu ;-)
Tak więc stanęło na Ryszardzie. Zwanym Rudym Ryśkiem :-D

Tak więc pamiętajcie - w lesie zbieramy tylko to, czego jesteśmy pewni, że znamy i że nas szlag nie trafi po spożyciu :D


Zdjęcia by Joanna

niedziela, 31 marca 2019

Marcowe résumé

Miesiąc dziś dobiega końca, to wypadałoby jakoś go podsumować.
Chronologicznie?
A ja tam wiem?!
Musiałabym mocno napiąć synapsy mózgowe, żeby sobie przypomnieć co i kiedy powstało.
To może od na pewno ostatniego twora zacznę.
Jednorożec

Jednorożec powstał na  wyzwanie CAL mini mini jednorożec na FB. 
Za wzór chętne do zabawy osoby płaciły symboliczne 5 zeta. A zabawa przy robieniu była bezcenna :-D
Wystawiam go do konkursu podsumowującego CAL. 
Kciuki poproszę ;-)

Druga zabawa, też fejsbukowa, w której wzięłam udział to CraftoPatchwork Challenge
grubsza rzecz ujmując: w marcu trzeba było coś tam uszyć patchoworkowego i pokazać w grupie.
Udało mi się stworzyć trzy uszytki.
Pierwsza to była łąka wiosenna, którą pokazałam w poprzednim wpisie.  
 Po niej, spod maszyny wypadła mi taka sama łąka, tyle że letnia:

A potem to musiałam sprawdzić, czy ja jeszcze umiem szyć dziobek w dziobek.
Bo ostatnio to albo coś tam typu bezmyślne łączki, albo inny papier piecing. Czyli samo się szyje i samo się styka...
Wyszło! Punkcik w punkcik idealnie szmaty pocięte, a potem pozszywane do kupy:

No i mam kolejny bieżnik :-D

A teraz następna zabawa fejsbukowa.


Czyli Stodoła Polskiego Patchworku. Wyzwaniem były lecące  gęsi. No to mam:

Nie wiedziałam jak to wypikować i w końcu poszłam na łatwiznę - proste linie, w idealnych odstępach.
Tak to wyglądało w trakcie pracy:
Żmudna robota, ale warto było!
Efekt końcowy mnie zadowala.
Również i tę pracę zgłosiłam do konkursu CraftoPatchwork Challenge.
A poza tym?
A poza tym WOSNA, panie sierżancie!
Fiołki kwitną na potęgę:

Ta kępka zakwitła mi na środku ścieżki, w pęknięciu betonu.
A mówią, że kwiaty na betonie nie rosną... :-D

Na kwietniku, po bożemu rozsiewają swój czar brateczki:

Teraz czekam na bez i jaśmin, bo potem to już...WAKACJE :-D

W sumie mało prac zrobiłam w marcu. Szyciowe tylko 4, szydełkowe trzy (pokazuję jedną, bo reszta musi poczekać z przyczyn prezentowych). Szału nie ma. 
Ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że czasu wolnego mam mało, malutko...
Ehhh... 
Oby do wakacji! :-D