czwartek, 28 maja 2009

Schiza czy coś...

Dzisiejszy dzień był nie najgorszy, ale...
Czasem jest tak, że coś "wisi" w powietrzu i mimo, że nie jest źle cały świat jest w czarnych barwach.
Ja tak dziś miałam. Przyczyna? A czort wie!
A eskalacja mojego doła miała miejsce w sklepie GO Sport.
Otóż jutro moje młodsze dziecko ma urodziny. Długo nie wiedziała co chce, aż w końcu przedwczoraj zażyczyła sobie dostać kompas.
-Taki nie całkiem prawdziwy i nie zabawkowy.
Jasssne! Na logikę - gdzie najprędzej można kupić kompas? Oczywiście w sklepie sportowym. Pojechałam tam na pewniaka. Wchodzę i pytam panienki w kasie:
-Przepraszam, czy są kompasy?
-Tak. Oczywiście! Na dziale "turystyka".
-A gdzie to jest?
-A tam - panienka machnęła łapką w bliżej nieznanym mi kierunku.
-Aha. Dziękuję.
Poszłam "a tam". Doszłam do "turystyki". Na stelażach wiszą sobie kostiumy kąpielowe - model bikini. W kolejnej alejce równo poustawiane buty. Kompasów niet.
Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam młodzieńca dłubiącego przy rowerze.
-Przepraszam pana, szukam kompasów.
Pan grzecznie wstał i powiedział:
-Yyyyyy... Eeeee... Zaraz!
Potoczył spojrzeniem po sklepie i zobaczył kolegę:
-Ty! Mamy w ogóle kompasy?
-No!
-Gdzie?
-Eeee... No tam. Koło butli.
-Aha! No to - chłopię zwróciło się do mnie - musi pani tam pójść.
-Fajnie! A gdzie?
-No tam do tych butli.
-A gdzie one są? - pytałam spokojnie, ale w środku zaczynałam wrzeć...
-O tu - kolejne machnięcie - a później tam skręcić w lewo.
Poszłam "o tu" i skręciłam w lewo.
Mogłam wybierać w toczkach do jazdy konnej, szpicrutach, uzdach itp. Kompasu dalej nie namierzyłam...
Pomyślałam sobie, że do znalezienia kompasu w tym sklepie przydałby mi się kompas!
Poszłam w kolejną alejkę i EUREKA! Są butle! Obok wiszą... peleryny przeciwdeszczowe...
Nie muszę chyba nadmieniać, że to czego szukałam nie było.
Dopadłam kolejnego pana z obsługi:
-Szukam kompasów.
-Zaraz, zaraz... Gdzieś tu były... Aaaaa! Już wiem! Są przy kasie!
-No to ciekawe, bo właśnie pani z kasy mnie tu przysłała.
-Taaaak? No to pani tu poczeka, a ja pójdę. Bo wydaje mi się, że gdzieś je widziałem. Nawet się dziś jednym bawiłem.
Poszedł. Wrócił po kilku minutach i oznajmił:
-Niestety - nie ma. Skończyły się.
Akurat! "Wyszły" wszystkie razem hurtem, czy uciekły na mój widok??
Powlokłam się na parking i... cholerny świat... łzy same mi poleciały z oczu... No wzięło i mnie rozmemłało. Aż mi głupio. Dobrze, że nikt nie widział ;-D.
A teraz szlag mnie trafia! Może jutro po pracy gdzieś ustrzelę ten sprzęt, żeby mi dziecko w ogrodzie nie błądziło ;-)
W ramach odstresowania zrobiłam barrrdzo grrroźną doniczkę


Ale wcale mi nie lepiej. Wrrrrrrrrrrrrrrr!!

środa, 27 maja 2009

Candy, dziurawiec i winogrona

Po raz pierwszy postanowiłam wziąć udział w blogowej zabawie czyli Candy na blogu u Justyny
Do tej pory tylko sobie patrzyłam, ale dziś się zdecydowałam. Ot - taka mała rozrywka,oby się w hazard nie zamieniło ;-D

Relaksując się po obowiązkach menadżera ogniska domowego i pracownika oświaty dziobię sobie spokojniutko taką sobie malutką serwetkę, którą nazwałam na swój własny użytek "Dziurawiec"
I taka mnie myśl naszła: kupuję materiał - drogi - po to tylko, żeby po pewnym czasie go podziurawić wyrywając z niego wątek i osnowę, a następnie kordonkami (również nie najtańszymi) zacerować co chwilę wcześniej "podarłam"... Dziwny haft - no nie? ;-D

Dziś z racji podłej pogody rozsiadłam się z poobiednią kawą nie na dworze, tylko w mojej "pracowni". Przede mną stał sobie pobejcowany spory czas temu chustecznik. Koncepcje co do niego zmieniały mi się dość często i tak czekał aż mnie coś najdzie, albo się opamiętam. Spojrzałam na niego niechętnie i pomyślałam ni w pięć ni w dziewięć:
-Winogron bym zjadła.
I olśnienie! Już sobie schnie ;-)

Żebym w przesadny zachwyt nad nim wpadła, to nie powiem, ale przynajmniej nie będzie mnie gryzł po oczach ;-)

No i na koniec coś z całkiem prywatnego podwórka:
młoda (znaczy starsza córka) zdawała dziś egzamin na prawo jazdy...
I oblała. A wiecie czemu? Ano wylazł jej nieustępliwy i zaborczy charakterek...
Przyniosła z egzaminu kartę, a tam w punkcie 14 Uwagi jest napisane: "Nieustąpienie pierszeństwa przejazdu na krzyżowaniu pojazdowi szynowemu" (pisownia oryginalna ;-) ).
Ja rozumiem - wymusić... Ale na EGZAMINIE?? ;-D

niedziela, 24 maja 2009

Zabawa, spotkanie i 54 MTK

Do zabawy zaprosiła mnie Ela.

4 miejsca, w których mieszkałam:
Warszawa, Bad Durrenberg, Merseburg, Warszawa
4 miejsca do których lubię wracać:
mój dom, Hel, mój dom, Hel ;-)
4 ulubione potrawy:
biały barszcz z dudkami, spaghetti ze szpinakiem, flaki, karkóweczka z grilla
4 potrawy, których nie znoszę:
cynaderki, ozory, frutti di mare, żurek
4 pasje, hobby:
hardanger, frywolitki, decoupage, czytanie wszystkiego co ma literki
4 miejsca, które zwiedziłabym, gdybym miała taką możliwość:
norweskie fiordy, Indie, Chiny, Nową Zelandię
4 seriale, programy, które lubię:
nie oglądam TV
4 miejsca pracy:
Przedsiębiorstwo Automatyki Przemysłowej, Centrala Eksportowo-Importowa, Liceum Ogólnokształcące
4 rzeczy, które chciałabym zrobić, przeżyć:
skoczyć ze spadochronem, polecieć na paralotni,
4 ulubione filmy:
Amelia, Efekt motyla, Sami swoi,

4 rzeczy, które robię po wejściu na internet:
sprawdzam pocztę, włączam gg, "odpalam" bloga,
4 osoby, które zapraszam do dalszej zabawy:
Krzysia
Lilka
Kasia
Frezja

Ufff!

To teraz o dzisiejszym dniu. Ostrzegam - długie będzie!!
Umówiłam się kilka dni temu na spotkanie z Krzysią. Od bardzo dawna czekałam na możliwość spotkania się w realu, a nie tylko poprzez internet. No i dziś się udało! Dziewczyny z "kołderkowa" miały swoje stoisko przed Pałacem Kultury. Tak z okazji Międzynarodowych Targów Książki ;-). Krzysia przyjechała z nimi w celach towarzysko-rekreacyjnych, ale jak później sama naocznie widziałam - również włączyła się czynnie do sprzedaży. Szkoda, że nie miałam aparatu, bo patchworki, które miały na stoisku normalnie zatykały. Cudeńka! Musicie mi uwierzyć na słowo!!
Z powodu dość wrzaskliwej atmosfery przed Pałacem poszłyśmy sobie przyklapnąć na ławce nieco oddalonej od głównego skupiska. Bardzo miło nam się gawędziło. O czym? A o wszystkim ;-). W pewnym momencie mój osobisty "ogonek", czyli Ania kłapiąc zębami oznajmiła, że jest jej zimno! Więc ruszyłyśmy na spacer wokół Pałacu. Od strony Świętokrzyskiej była jakaś impreza dla dzieci "Stolica dzieci" czy jakoś tak. Ania szła sobie między namiotami poszczególnych dzielnicowych domów kultury, ale jakoś nie wykazywała większego zainteresowania. Wzięła sobie tylko jeden balonik, Krzysi i mnie wetknięto jakowąś gazetę i tyle. Doszłyśmy znowu do stoiska patchworkowego i niestety musiałyśmy się rozstać :-((. Krzysia powędrowała pomagać koleżankom, a my z Anią teoretycznie do samochodu...
Teoretycznie, bo od niechcenia zagadnęłam dziecinę:
-Słuchaj, jak już tu jesteśmy, to może sobie wdepniemy na targi?
-NO PEWNIE! - zakrzyknęło dziecię.
Kolejka była jak jasna cholera! Długa, zakręcona, pokręcona i potworna! Ale stanęłyśmy. Nawet szybko szło. Po ok 10-15 min dopełzłyśmy do kasy. I szlag mnie trafił!! Od wielu lat przyzwyczajona jestem, że na Targi wchodzę za frico - wystarczy jedynie zaświadczenie z pracy, żem bibliotekarz i maszeruję sobie do biura akredytacji, dostaję identyfikator i już! A tu przyszło płacić... No nie powiem, żeby jakieś kosmiczne pieniądze (7 zł za mnie, 3 zł za małą), ale... ;-) Same rozumiecie - 7 zł natychmiast przeliczyłam na kordonki ;-D.
Po wejściu do środka moje maleństwo pomknęło do planu Targów i zaczęła szukać "swojego" wydawnictwa GRANNA. Szybciutko odnalazła i powlokła matkę do wrót raju książkowego.
Jak zwykle i tradycyjnie był ścisk, tłok i wściekły upał. Ale... Były książki! DUŻO!! PIĘKNE!! NOWE!! KUSZĄCE!! I... skubane - drogie :-/ Nic to!
Dziecko wiedzione nieomylnym instynktem poszukiwacza parło do przodu jak taran. Na rozdrożu powiedziałam:
-Skręcamy w lewo.
Ania posłusznie poszła gdzie mama powiedziała, ale po kilku krokach stanęła i oznajmiła:
-Źle idziemy! Mam iść do sektora B do stoiska 224! A ty mnie źle kierujesz!
I szybki obrót na pięcie i fruuu przed siebie! Ledwo ją za warkocz złapałam i dałam tak się wlec przez korytarze i kuluary Pałacu...
-No widzisz! TERAZ dobrze idziemy - powiedziała małolata - masz tu stoiska: 248, 247 czyli idziemy w dobrą stronę!
Nie pozostało mi nic innego, jak dalej trzymać się kurczowo warkocza drugorodnej i dać się prowadzić niczym ciele na rzeź (finansową ;-) ).
Przy stoisku "Wydawnictwa Pierwsze" powiedziałam stanowczo
-Prrrrrrrrr! - bo zobaczyłam najnowszą książkę mojej promotorki, pani prof. Joanny Papuzińskiej. No i kupiłam maleństwu - nie protestowała ;-).
Przy okazji dowiedziałam się, że p. Papuzińska pisze teraz książkę pt "Nasz tata czarodziej", bo podobno tatusiowie protestowali, że jest tylko książka o "Mamie czarodziejce". No to czekamy ;-). Aha! I zbłaźniłam się po raz kolejny, bo zadałam mojej córce głupie pytanie:
-A "Mamę czarodziejkę" czytałaś?
O matko kochana! Jakim mnie ona wzrokiem obdarzyła... Że ja się pod glebę nie zapadłam to normalnie cud!!
No i dalej galop do stoiska GRANNY. Po drodze wydawnictwo Multico. I moje dziecię ledwo sięgające nosem nad ladę stoiska wypatrzyło bystrym swym błękitem książkę pt: "Mały medyk"...
-Oooooooooooooooooooo!! Ja ją chcę!! Bo przecież będę lekarzem!! - ryknęła z piersi swej cherlawej...
Co było robić? Wzięłam i kupiłam. Przecież nie będę dziecku rzucać kłód pod nogi, skoro takie ma parcie na medycynę ;-)
W końcu doszłyśmy do JEJ stoiska. No i się zaczęło:
-Hmmm... Tę grę już mam... Tę też. OOO!! "Super Farmer"!!
-Na strychu jest!
-Aha... Hmmmm... O! "Kamuflaż"! Nie znam!
Miła pani ze stoiska chętnie wtajemniczyła dziecko w arkana gry, ale kupiłyśmy w efekcie trochę łatwiejszą wersję "Piraci".
Powiem Wam, że wciąga jak licho! I ma jedną niezaprzeczalnie, cudowną zaletę: jest grą dla JEDNEJ OSOBY!! ;-) Ale już po powrocie do domu grałyśmy na zmianę :-D
"Kamuflaż" kupimy - za rok...
Następnie poprosiłam grzecznie moją przewodniczkę o postój przy wydawnictwie "RM", ale nic nie kupiłam - jakoś tak wyszło.
Idąc - jak naiwnie sądziłam do wyjścia - Ania przypomniała sobie, że koniecznie trzeba iść do "Naszej Księgarni". I co ciekawe dobrze wiedziała, który sektor i które stoisko. Żeby do niego dojść, trzeba było przelecieć przez połowę Pałacu. I tak mknęłam ciągle uczepiona warkocza...
Przy jakimś wydawnictwie zaprotestowałam nieśmiało, bo liczne bagaże (dziecko zbierało różne rzeczy i dawało tragarzowi do targania) zaczęły nieco mnie przytłaczać i się sypać. I chwała Bogu! Bo jakaś litościwa animatorka zaproponowała Ani malowanie buzi. Córka zamieniła mi się w tygrysiczkę:

A ja dzięki temu mogłam przyklapnąć sobie na 15 min, na stołeczku dla krasnoludków i poczekać na koniec malowania miło gawędząc sobie z panią przeobrażającą homo sapiens w homo animal.
Idąc dalej w kierunku tylko ogólnie mi znanym, moje dziecko zostało zatrzymane w pędzie przez pana z wydawnictwa "Arkady":
-Proszę- tygrysek dla ślicznego tyryska :-D
Ale to jeszcze pikuś... Przyhamowałam moje małe przy stoisku "DK" i oglądałam sobie książkę o ziołach. W tym czasie tygrysek wypatrzył "Atlas węży" i z radosnym okrzykiem zaczęła go oglądać. Pani obsługująca stoisko zapytała:
-A ty lubisz węże??
-Tak! I trochę o nich wiem.
I zaczęła robić jakoweś naukowe wywody na temat oglądanych paskud. Do pani numer jeden dołączyła pani numer dwa, a po chwili również pan. Specjalnie nie słuchałam ich rozmowy, bo podziwiałam fotki ziółek. Ja skończyłam pierwsza i cierpliwie stałam i czekałam na Anię. Przejrzała całą książkę. Kartka po kartce... W końcu odłożyła ją na miejsce i powiedziała:
-Fajna jest.
Zanim zdążyłam otworzyć paszczę i powiedzieć, że mowy nie ma i nie kupię, pani numer jeden powiedziała:
-Proszę Aniu! To dla ciebie od naszego wydawnictwa - wręczyła jej tenże album...
Szczęka mi opadła... Tym bardziej że w tym samym czasie ktoś NORMALNIE PŁACIŁ za ten atlas!!
Ania podziękowała rozpromieniona i stwierdziła, że to na pewno zasługa tego malunku na buzi ;-).
W końcu dowlokła mnie do "Naszej Księgarni". A tam dostała amoku! Najchętniej wykupiła by (za moją krwawicę) wszystko hurtem jak leci!! Ale byłam nie ugięta. Zredukowałam stoisko do trzech książek i kazałam jej wybrać jedną z nich mówiąc:
-Albo rybki, albo akwarium! Wybieraj!
Panowie sprzedawcy nieśmiało zauważyli, że rybki bez akwarium nie przeżyją, więc powiedziałam:
-W takim razie dziś ograniczymy się do akwarium!
Ania ciężko wzdychając wybrała "Mikołajek i inne chłopaki", bo tylko tej części nie miała, a "Detektywa Pozytywkę" zostawiła na inne czasy.
To są Ani łupy książkowe
Innych już nie będę wymieniać, bo za dużo tego... Ja się obłowiłam wybitnie... Dwa katalogi, jeden namiar napisany na kartce i darmowy kalendarz wciskany każdemu, kto się nawinął...
Ale... Super było! A za rok - 55 MTK!!

poniedziałek, 18 maja 2009

Chwalę się ;-)

Dziś będę się chwaliła. Po pierwsze - w sobotę skończyłam haftować bieżnik perminowy. Leży sobie na ławie i się prezentuje.
Po drugie - za taki zwykły naszyjnik frywolitkowy

dostałam przepiękną chustę jedwabną ręcznie malowaną. Zdjęcie nie oddaje nawet jednej setnej jej urody i zwiewności...
Dalej: wczoraj dostałam zamówioną wcześniej gazetkę hardangerową.


Już ją używam ;-). Miałam wprawdzie zamiar dorobić bieżnikowi siostrę bliźniaczkę (serwetkę), ale ssstrasznie spodobała mi się jedna z serwetek i nie mogłam się oprzeć pokusie.
Aha! Gdyby któraś z Pań miała ochotę na tę gazetkę, to proszę dać mi znać na gg lub na maila.

Korzystając z obustronnego zapalenia uszu dziecka młodszego, wzięłyśmy się obie za pieczenie. Na blogu Doroty znalazłam przepis na ciasto jogurtowe. Motywacją do tegoż właśnie ciasta był fakt, że w lodówce stał sobie jogurt poziomkowy, który za kilka dni osiągnął by wiek przeterminowany.
Upiekłyśmy takie coś:
Gabaryty ma słuszne! Sądzę, że pułk wojska spokojnie by się wyżywił ;-)
W smaku też jest ok!

Jeśli chodzi o zielsko, to trochę zakwitło w międzyczasie
Kalina:
I fragment jednej z kiści tejże:

Rododendrony w tym roku zostały zaatakowane przez fytoftorozę. Marne szanse, żeby je ocalić. Jeden tylko kwitnie:
W realu to on ma kwiaty bardzo ciemne - bordowo-fioletowe (znowu wyszło na jaw, jaka to ja zdolna do focenia).

No i na zakończenie tej fotochwalby petunie, które dostałam na Dniu Ziemi za zużyte baterie:
Ufff! No tom się nachwaliła, że aż wstyd! Idę hardangerzyć ;-D

wtorek, 12 maja 2009

Zegary

Zegary. Czyli coś potrzebnego, acz często irytującego. Bo to albo za szybko czas odmierzają, albo wręcz przeciwnie - wstrzymują wskazówki, żeby nie dotrzeć do celu. Jedno jest pewne - były, są i będą. Czy nam się to podoba, czy nie.
Przypomniała mi się dziś taka historyjka sprzed lat wielu.
Było to mniej więcej w 87 roku. Mieliśmy razem z moim bratem ciotecznym kupić na prośbę mojego taty jakieś rury i okno. Tata sam nie mógł pojechać, bo był zajęty przy jakiejś przeróbce w domu. Więc dał mi w garść 5 tys, powiedział gdzie mają tegoż dnia "rzucić" i rury i okna (kiedyś towaru nie dostarczano do sklepu, tylko rzucano - to tak dla młodszych czytelników).
Pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że tego dnia "rzutów" nie było. Cóż było robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Brat - fan zegarków - zawiózł mnie do sklepu o znanej nazwie "Jubiler".
-Chodź! Pooglądamy sobie zegarki!
Nie widziałam przeciwwskazań i chętnie przyklasnęłam pomysłowi.
Zegarków było dużo. Bardzo dużo. Bo właśnie tegoż dnia "rzucili" towar do jubilera. I to nie byle jaki towar , bo przejęty przez milicję (taka poprzedniczka policji) z przemytu z Austrii. Szczególnie zafascynowały nas damskie elektroniczne zegarki. Miały masę funkcji - melodyjki, pikania, światełko, kalkulator, stopery, szmery, bajery. Jednego tylko nie miały - wodotrysku...
Mój brat jak zły duch podszeptywał mi z boku:
-Ale ekstra! Taki zgrabniutki. I jaki funkcjonalny! Weź sobie kup!
-No co ty! Nie mam kasy!
-A ta na rury? Akurat ci starczy.
Fakt. Jeszcze resztę bym dostała...
-Nieeee... Noooo co ty.... Nie mogę. Musiałabym tatę zapytać.
-I co? Sama tu będziesz jechać? Poza tym - do jutra już ich pewnie nie będzie...
Do rozmowy włączyła się sprzedawczyni:
-Tak, tak! Ma pan rację! Nie mam tych modeli zbyt wiele i szybko schodzą. Od rana już kilka poszło.
No i tak przyparta do muru z dwóch stron, nie miałam wyjścia - kupiłam. Wróciliśmy do domu.
-Gdzie rury?
-Nie było. Okien też. - to mówiąc oddałam rodzicielowi to, co zostało z 5 tys. Czyli jakieś 1200...
-A reszta??
-A wiesz? Krzysiek namówił mnie na zegarek, no to sobie kupiłam. Zobaczy jaki fajny! Z PRZEMYTU! U JUBILERA!!
-Namówił cię za moje pieniądze? Ładnie...
Tata na szczęście zegarek zaakceptował. Stratę finansową przeżył bez uszczerbku na zdrowiu, ale po rury i okno następnego dnia pojechał sam ;-D
Tak mi się to dziś przypomniało, kiedy pracowicie przyklejałam cyferki do mojego zegara do kuchni.
Motyw oczywiście taki jak na reszcie "sprzętów" kuchennych -czyli na solniczce, pleckach do kalendarza zdzieraka, chusteczniku i "obrazku na uśmiech".
Nawet jestem z niego zadowolona ;-)

W rzeczywistości cyferki są równiutko poprzyklejane, ale ja mam dwie lewe ręce do robienia fotek - widać nikonowa talent w tej kwestii ma samorodny - nie dziedziczony :-D

niedziela, 10 maja 2009

Kombatanckie wspomnienia

Zostałam dziś zmuszona przez dziecko starsze do wysiłku umysłowego. Tzn. kazała mi napisać cokolwiek o sobie. Znaczy o niej. Taki rozumiecie wątek wspomnieniowy.
W zasadzie tego typu historie pisze się ku pamięci potomnych, u schyłku życia, ale skoro panna lat prawie 19 życzy sobie wspomnień ze swojej beztroskiej młodości, to proszę bardzo. Ja jej w poprzek stawać nie będę ;-)
Aś była dzieckiem raczej spokojnym. I książkowym. W określonym przez mądre podręczniki czasie siadła, porosła zębami, wstała i ruszyła na dwóch nogach. Jedynie mowa była u niej jakby ciężkawa... Dziecina nie nadużywała głosu. Ku rozpaczy i lekkiemu strachowi rodzicielki. Jednak pewnego pięknego dnia to się odmieniło.
Było to na Wielkanoc. Na stół nakryty do świątecznego śniadania wjechały m.in. jajka pomazane jakimś sosem majonezowym. Aś z zainteresowaniem pokręciła kuperkiem na krześle rzuciła okiem na talerz z ciekawą dla niej zawartością i wygłosiła pierwsze w życiu zdanie...
Z akcentem mocno zaburzańskim i głębokim basem:
-Cio to jjjyyyy???
Od tego dnia do dziś paszcza jej się nie zamyka. Akcent a' la Pawlak zaginął na szczęście bezpowrotnie.
Asia w pewnym okresie swego żywota miała tzw. fazę na szkalowanie dziadka, czyli mojego rodzica. Pamiętam do dziś, jak będąc w poczekalni u lekarza pełnej po brzegi, moje niespełna dwuletnie wówczas dziecię chodziło od jednego człowieka do drugiego, wbijając zieleń ocząt swych w delikwenta i zawijając rękawek od bluzeczki pokazywało zadrapania zadane jej przez kota i informowało bardzo ponurym i ciągle jeszcze basowym głosem:
-To dziadzia...
Zastanawiająca była reakcja ludzi - lekki szok i nerwowe łypnięcie w moją stronę. Znieczulica taka! Nikt się nie przejął losem biednego, sponiewieranego przez okrutnego dziadka dziecka ze sznaps barytonem...
Asia jak już posiadła umiejętność posługiwania się biegle mową polską natychmiast nauczyła się pyskować.
Kiedyś porozkładała na schodach swoje zabawki - ot, taki podręczny magazyn rzeczy niezbędnych. I oczywiście nie kwapiła się, żeby uprzątnąć ten hurt pluszakowy spod nóg reszty domowników. Mój tata stanowczym tonem zwrócił się do dziecka:
-Asia! Proszę do posprzątać!
Na co mała idąc po schodach na górę, odwróciła się lekko w jego stronę i znad ramienia odparła bez namysłu:
-Cio??? Ja??? A co ja śłuzia jakaś jeśtem, cy co?? Ja jeśtem OŹDOBĄ tego domu! - i "oźdoba" pomaszerowała dalej dumnie zadzierając nos do góry zostawiąjąc oniemiałego dziadka.
Jak już wiecie zawsze u nas w domu były koty...
Pewnego dnia Asia wyszła na dwór i za chwilę wróciła do mnie niezmiernie zadowolona i uśmiechnięta.
-Wies mamusiu? Właśnie głaskałam klecika!
-Jak to??
-No lezał sobie na ławce psed domem.
-I nie bałaś się?? Przecież mógł cię uryźć!
-Nie mogł. On jus nie ma główki...
Kiedyś tam, mój tata był wspólnikiem w firmie robiącej różne skomplikowane szafy sterownicze np. do cukrowni. Szafy były montowane u nas. Asia bardzo chętnie asystowała dziadkowi i jego kolegom przy tych jakże frapujących czynnościach. Ponieważ w firmie musi być prezes, no to tam też był. W żartach koledzy tak się właśnie do tegoż pana zwracali. Asia też. Więc pewnego dnia dziadek zwrócił jej uwagę, że tak nie wypada, że raczej niech mówi do niego "pan Zbyszek". Na co moje dziecko, głęboko rozczarowane i zmartwione:
-DLACEGO??? Psecież prezes to takie piękne imię!!!
Pewnie większośc z Was wie, że nasze latorośle postrzegają nas jako osoby bardzo wiekowe i zgrzybiałe. Moja panna jednak chyba trochę przegięła, bo całkiem poważnie zapytała mnie mając lat ok 5:
-Mamusiu! Czy ty pamiętasz mamuty?
Taaaa... Jasssne! Nawet se jednego hodowałam w ogródku :-/
Asia od wczesnego dzieciństwa dbała o swoje cenne ciałko i zdrówko. (Do tej pory to ma!). Kiedyś wlałam do sedesu płyn do mycia tegoż i zostawiłam, żeby sobie podziałał, zanim ja zacznę szczotą go szorować. Deskę zostawiłam podniesioną...
Tak mniej więcej po 5 minutach usłyszałam potworny wrzask, ryk i płacz.
Wbiegłam do łazienki. Moim oczom ukazał się taki oto widok: Asia siedzi nie na sedesie, tylko hmmm... W ŚRODKU!! Nogi jej sterczą do góry, łzy się leją kaskadą, a całość usiłuje się wygrzebać z potrzasku. Hamując wybuch śmiechu, wydłubałam delikwentkę z pułapki i usłyszałam:
-Mamuuuuusiuuuu!!! Ja umrę???
-Dlaczego?
-Od tego płynuuuuuuu!!!!!!
Nie wiele brakowało, a ja bym umarła - ze śmiechu! Pocieszyłam, umyłam, na żądanie wyraźne natarłam i popudrowałam sponiewierany zadek... Nie umarła, ze skóry też nie oblazła. Widać za krótko ją tam potrzymałam ;-).
Na koniec ostatnia z historyjek.
Asia był już wtedy w czwartej klasie. Odebrałam ją ze szkoły... Widzę, że coś jest na rzeczy. Ale siedzę cicho, czekając cierpliwie, aż sama przemówi.
-Głowa mnie boli. I gardło. I ucho. I chyba mam gorączkę.
-Aha. To idź na górę, zmierz temperaturę. Ja zaraz przyjdę.
Kiedy przyszłam po jakiś 10-15 minutach dostałam termometr, a na nim "stało" jak wół: 38,7...
Hmmmm.... Cmoknęłam w czółko, pomacałam łapki w zgięciach łokci - normalne, znaczy chłodne...
"Kombinujesz" - pomyślałam - "no to przekombinujesz!"
A na głos powiedziałam:
-To leż sobie spokojnie. Dziś nie pojedziemy do lekarza, bo naszej pani doktor już nie ma o tej porze.
-Dobrze - powiedział prawie nieboszczyk...
Zaglądałam do niej od czasu do czasu. Asia konsekwentnie leżała na łóżku i "spała". W końcu weszłam do niej o 22:00 z termometrem, wsadziłam pod pachę i nie ruszyłam się, dopóki nie minęło przepisowe 10 minut. Wyjęłam. Ile było? 36,6...
-Co było ciepłe? Kaloryfery, czy woda w kranie?
-Woda... - zaszemrało dziecko.
-Aha! No to teraz wstajesz, robisz lekcje, a jutro do szkoły! I nie próbuj już mnie okłamywać, bo nie warto. Co jutro ma być w szkole?
-Klasówka z przyrody.
-No to miłej nauki!
-Ale późno jest! O tej porze to ja dawno śpię!
-To dziś posiedzisz znacznie dłużej. Przecież zawsze tego chciałaś, prawda?
Siedziała. Do północy. Nigdy więcej nie robiła już takich numerów - tylko zgoła inne...
Taaaa... To tyle, jeśli chodzi o Asię...

piątek, 8 maja 2009

Czy mężczyźni są światu potrzebni?

I kolejne opowiadanko z multiply:



Tytuł mojej dzisiejszej króciutkiej opowiastki to bezczelne skopiowanie tytułu książki Janusza L. Wiśniewskiego. Jest to jedyne jego dzieło, które czytam z szerokim uśmiechem na ustach, bez pudła chusteczek pod ręką. Trafność jego spostrzeżeń na sprawy damsko-męskie jest niesamowita! A podtytuły kolejnych rozdziałów to po prostu rewela i smaczki do mlaskania.
Nie wierzycie?
Proszę bardzo:

"Mężczyźni to dziwne stworzenia. Boją się dentysty, wypadania włosów i tego, że ich telefon komórkowy nie będzie miał zasięgu. Najmniej boją się tego, że są w stanie nieustannej degradacji i zaniku"

I kolejny (jakże trafny) smaczek:

"Nie wyobrażam sobie mężczyzny, który zniósłby dziesięciokilometrowy bieg w pełnym uzbrojeniu podczas okresu i nie zemdlał. Niektórzy mdleliby już na sam widok krwi.Jestem prawie pewny, że gdyby mężczyźni mieli "swoje dni", byłyby to z pewnością dni wolne od pracy. Zagwarantowane odpowiednią ustawą lub najlepiej dekretem."

Książkę polecam! Chociaż 3 ostatnie zdanka można wykorektorować

Taaaa....

To tak tytułem wstępu.

Oznajmiam, że będę szkalować mojego osobistego męża.

Mam zmywarkę. Sprzęt potrzebny i dość popularny. Jak każde urządzenie wymyślone przez mężczyzn, czasem się bierze i psuje. Niekoniecznie mechanicznie. Czasem "pada" jakby to powiedzieć... fizycznie.
Nie ominęło to również i mojego sprzętu.
Pękł panel. Najpierw tycio, potem więcej, a później zrobiła się MEGA DZIURA! Co ja mówię - DZIURSKO!

Jak widać - sterczało z tego dziurska coś plastikowego i bardzo ostrego. Jak się spieszyłam, to zapominałam o tej pułapce i...
Szlag! Znowu piękne cięcie na paluchu!! Każda robótkara wie, jak taki pocięty palec przeszkadza.
Mężu - człek ludzki - zamówił tenże panelik (po czasie jakimś od pęknięcia).
Odebrał w określonym terminie i z dumą przytargał do domu.
Położył z nabożeństwem na stole w salonie i...
Po kilku dniach uprzątnęłam to cudeńko z obawy, żeby moje bezczelne sierściuchy nie zwaliły dziewiczo nowej części zamiennej na glebę.
Mąż, cyklicznie nagabywany bezczelnie przeze mnie słowami:
-Kiedy wymienisz?
Odpowiadał niezmiennie przez ok. półtora miesiąca:
-NIE MAM CZASU!
Jasne! Tyle relacji sportowych, tyle filmów setki razy powtarzanych w TV...
No normalnie po pachy zarobiony!!
Kiedy po raz setny rozwaliłam sobie kolejny palec, piorun mnie strzelił!
-Zabić gada! Nieeee... Zatłukę męża, pójdę siedzieć za człowieka...
Siłą go zmusić! Bez sensu! Silniejszy jest i większy - gorzej będę wglądać, niż moje paluchy...
Głodem go! Iiiiii tam! Jakby co, sam umie sobie ugotować.
Hmmm...
SAMA NAPRAWIĘ!! A CO!!

Wyszłam ze słusznego założenia, że fakultetów specjalnych nie trzeba konczyć, żeby coś naprawić. Ostatecznie robótki ręczne to moje hobby, no nie?

Uzbroiłam się w śrubokręt rasy krzyżowej, otworzyłam drzwi od sprzętu demolującego zakończenia moich kończyn górnych i podbudowałam się stwierdzeniem:
-Iiiiii! Spoko! Ino 6 śrubek!
Odkręciłam...
No tak! Ilość różnokolorowych, splątanych kabelków cokolwiek mnie zdumiała. Po kij tyle tam tego ładować??

-Oj tam! Nie święci garnki lepią!
Przystąpiłam do działania.
Jedna śrubka, druga... Rozkręcone. A potem mocowanie nowego panelu. Pięęęęknie!!
-Ja się wcale nie chwalę - ja po prostu, niestety mam talent!!
W sumie 15 śrubek...

Mała zagadka.
Ile czasu mi to zajęło?
Kobiecie?
Humanistce?
Puchowi marnemu?
UWAGA!
OZNAJMIAM!!

35 minut!!

Na koniec cytacik. Tym razem z filmu "Lejdis":
"Faceci są z Marsa?No to niech tam k....a wracają!!"

środa, 6 maja 2009

Naturalnie, że maturalnie!

Po łiiikendzie czas był najwyższy wrócić do pracy. Prosto w objęcia matur. W tym roku siedzę 7 razy w zespołach nadzorujących, ale Opaczność nade mną czuwała i tylko raz (słownie RAZ!) jestem przewodniczącą! I do tego nie na egzaminie z języka obcego!
Co za ulga!!
Przynajmniej odpada mi stres związany z "odpalaniem" płyty. Bo nigdy nie wiadomo, co będzie: albo płyta może być do luftu, albo po sto razy sprawdzany odtwarzacz odmówi posłuszeństwa, albo elektrownia odetnie dostawę prądu... Brrr! Strach się bać!! Te sytuacje miały już miejsce (oprócz tej schizy z prądem).
Koszmarem są też spóźniający się maturzyści. W ubiegłym roku pewien dżentelmen wkroczył dumnie na egzamin dokładnie na 30 sekund przed zamknięciem sali!
Na jego widok poczułam mega ulgę, ale zakrzyknęłam:
-Czy ty chcesz, żebym osiwiała??
-Po dowód do domu wracałem.
Na co jego koledzy (z głębi serca):
-TY DEBILU!!!
No cóż... Powiedzieli na głos to, co ja pomyślałam ;-).
Na matury nie wolno jest wnosić komórek. Nawet wyłączonych. Ale co tam! Oni wiedzą lepiej!! Przecież jak jest wyłączona, to nic się nie stanie...
Yhy! Komórka może być wyłączona, ale budzik i tak zadzwoni. Tak też się stało w ubiegłym roku. Punkt 10:00 w cichej, pełnej skupienia sali rozległ się dźwięk budzika... Egzamin został przerwany, delikwent pisał polski w tym roku po raz drugi.
W tym roku pewna panienka zapomniała nakleić nalepek z peselami w odpowiednich miejscach. Inna zamiast daty urodzenia, wpisała datę bieżącą...
Siedzenie na maturach wiąże się nieodmiennie z odciskami w miejscu, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Pół biedy, jak się trafi poziom podstawowy, ale rozszerzony to już lekki hardcore dla zadka i kręgosłupa :-D.
Jedyną przyjemną stroną jest możliwość nadrobienia wszelkich braków w lekturze. Siedzę sobie i czytam, czytam i czytam... I żałuję, że nie mogę sobie hafcić. Ale to akurat nadrabiam w tzw. międzyczasie w domu. Wprawdzie jeszcze nie skończyłam, ale się pochwalę moim bieżnikiem perminkiem:
Dziś już mam więcej ;-)

Wczoraj kupiłam w Biedronie taką o roślinę:

Podobno można ją wywalić na dwór i ma się rozrosnąć do monstrualnych rozmiarów. Póki co cieszy oczy na kuchennym parapecie.
No i skończyłam robić młodej dawno obiecany pojemnik na długopisy
Jaki jest - każdy widzi. Młoda zadowolona, a mała zazdrości ;-).

piątek, 1 maja 2009

Sierściuchy

Wczoraj zostałam zainspirowana przez Irenkę jej opowieścią o kotach. Jestem zdeklarowaną wielbicielką tych stworzeń. Od kiedy pamiętam, koty zawsze przewijały się przez moje życie.
Pierwszy, którego z racji mojego wówczas wieku nie pamiętam, nosił dumne imię Pimpek.
Podobno mnie lubił ;-)
Następnie był kot, którego słabo pamiętam. Ale wiem czym się wsławił. Otóż moi rodzice mieli znajomych. Z psem i kotem. Kota na wizyty nie ciągali, ale psa owszem. Psica wabiła się Patrycja, miała pociąg do kieliszka i kochała inne zwierzęta. O tej miłości nasz kot nie został poinformowany - niestety. Zabarykadował się w sypialni u rodziców, podczas gdy Patrycja z nosem przy progu sapała jak lokomotywa i popiskiwała z żalem, że nie dane jest jej zintegrowanie się z takim fajnym, czarnym, ogoniastym futrzakiem. Kocina nerwy miała zszargane i... Jakby to powiedzieć... Zwieracze puściły... Te tylne... Centralnie w kołdrę mojego taty... Następnego dnia kot z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wyjechał do babci ;-)
Kilka lat później przybłąkała się do nas kocica. Facetka z wybitnie ostrym charakterem! Możecie o niej przeczytać w poprzednim poście skopiowanym z multiply.
To właśnie ona - pogromczyni psów:
Zdjęcie było robione w NRD. Piętro piąte... Puśka uwielbiała takie ekstremalne zabawy na balustradzie przyprawiając nas o palpitację serca.
Po przyjeździe do Polski wiodła niczym nieskrępowany żywot kota domowego nienadzorowanego. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Regularnie obdarzała nas gromadką swoich dzieciaków - ojciec NN ;-).
W jednym z miotów urodziła się kociczka biała w łaty różnej maści: i czarne i pręgowane i rude...
Nazywała się Gapcia - bo i taka była. Gapcia znalazła przyjaciela. A mianowicie przybłąkał się do nas kocur. Chłop miał charakter! Zjawił się u nas tak zwyczajnie - wszedł do domu, otarł się o nogi, wsadził łeb do miski ignorując wściekłe prychanie Puśki, najadł się, podszedł do jak zwykle zamyślonej Gapy, polizał ją po pyszczku i obydwoje obejmując się łapami zasnęli jak aniołki... Zawsze tak już spali. Ponieważ tupet kocura zrobił na wszystkich duże wrażenie nie mogliśmy go nazwać inaczej jak Facet (z charakterem).
Pewnego dnia Gapcia zginęła. Po kilku dniach Facet poszedł jej szukać. Już nie wrócili.
Krótko potem ktoś podrzucił nam kolejnego kota. Był malutki, czarny jak smoła i ogromnie głośny :-D. Paszczę darł jak obdzierany ze skóry. Szczególnie jak wracał ze swoich licznych miłosnych podbojów i informował, że trzeba kotu dać jeść. Niestety, tę skłonność do wrzasków przypłacił życiem...

Z racji tych jego częstych dezercji został nazwany Pętak. Kiedy moje dziecko starsze było malutkie mówiła do niego z całym szacunkiem Wujek Pętak. No i tak został przechrzczony ;-)
W czasie, kiedy była u nas i Puńta i Wujek Pętak, przyplątała się do nas kocica. Wpisz wymaluj Wujek, tylko w damskim wydaniu. Była kocicą zupełnie dziką. Przychodziła tylko na jedzenie. Nie dawała się pogłaskać nikomu poza mną. Nazwaliśmy ją Sprytka.
23.04.93 Sprytka uszczęśliwiła nas trójką kociąt. Każde było jakby od innego ojca: zwykła dachowa koteczka Sofcia, przepiękna srebrna persica Miśka i elegancki i zarozumiały syjam Bombek.
Tu Bombek i Asia (obydwoje we wczesnej swej młodości).


A tu widać jego siostry (mam na myśli te stworzenia w wózku, a nie to małe w różowej bluzie ;-) )
Sofcię wzięła koleżanka mojej Mamy, a Miśka i Bombek zostali u nas. Miśka była jak chmurka: zwiewna, delikatna... Żaden kot nie miał takiego wdzięku we wskakiwaniu na firanki bez rozbiegu... A jak pięknie dyndała uwieszona na praniu schnącym na dworze...
Miśkę ktoś ukradł. Pocieszam się tym, że pewnie zrobił to ktoś, kto lubi koty.
Natomiast pan Bombek jest z nami do dnia dzisiejszego. Był kotem zarozumiałym, nietykalskim i oziębłym. Piszę "był", bo po śmierci jego Pani charakter zmienił mu się diametralnie. Można by powiedzieć, że o 180 stopni. Najpierw wpadł w rozpacz, chodził, szukał, "pytał" nas co się dzieje. Potem z nerwów powyrywał sobie futro (razem z ciałem). Długo był leczony. Ale teraz jest kotem-przytulanką. Włazi na kolana, domaga się pieszczot, swojemu panu gdyby mógł, dałby buziaka ;-D. I już nie jest chimerykiem.
Kiedy Bombuś miał 3 lata, podrzucono nam kolejnego sierściuszka. Małe toto było, zapchlone, zarobaczone i schorowane. Taka bida. Po prostu Supełek.
Weterynarz dawał mu małe szanse na przeżycie z powodu dwóch jakiś tam chorób kociego wieku dziecięcego. Ale jednak kotek miał silną wolę przeżycia i jest z nami do tej pory.
Supeł ma dwie namiętności: woda i żaby. Woda wzięła się stąd, że jak go męczyły pchły (miał uczulenie na wszystkie obroże i płyny przeciwpchelne), to kładł się spać do zlewozmywaka, bo tam tak go to biedne cielsko nie swędziało. Poza tym smarowałyśmy go z Mamą naftą w celu wytępienia insektów, a potem był kąpany w wannie i to uwielbiał. Więc z wodą otrzaskany był od dzieciństwa.
A żaby? A tego to nie wiem ;-D.
Myszy nie łapie. Widać futerkowe zwierzęta toleruje, a łysych skinheadów nie!
Supeł jest kotem niskopiennym. Jest długi, ale niski. Ma bardzo krzywe łapy. Przez to i skłonność do łowienia żab mój tata nazywa go "francuski ułan" ;-)
Oto on: Supeł - kot Asi:

Supeł miał chyba bardzo ciężkie początki życia, bo nawet teraz, kiedy już jest dorosłym, 13-letnim facetem, potrafi nagle w trakcie głaskania rzucić się na rękę i pogryźć i podrapać bardzo dotkliwie. Dlatego jak przychodzi do nas ktoś, kto go nie zna ostrzegamy z góry, bo różnie może być.

No i ostatni (póki co!) kot. A właściwie kocica.
Było to 31.10.05 Wyszłam sobie wieczorkiem na dwór, na fajeczkę. Nagle usłyszałam u sąsiadów miauczenie. Zatkało mnie ze zdziwienia i przerażenia, bo sąsiedzi mają 5 owczarków niemieckich... Więc wyobraźnia ruszyła z kopyta. Natychmiast zadzwoniłam do sąsiadki:
-Jesteś w domu?
-Tak.
-A psy?
-Też. A co??
-Nie wypuszczaj ich! Macie w ogrodzie kota!
-Ło matko! Lecę!
No i... mamy kolejnego kota :-D
A właściwie Ania ma, bo kocica jest jej (podobno)
Brzydula zwana przez Anię Milusią, przez młodą.... yyyyyyy.... nie powiem!!
Brzydula vel Milusia miała (a może dalej ma) fajny zwyczaj: przychodziła mnie budzić, kiedy np. przysnęłam po budziku. Najpierw mruczała w ucho, a kiedy to nie przynosiło oczekiwanych rezultatów - łaskotała wąsiskami po policzku i nosie. Efekt murowany!!
Ale niestety w soboty i niedziele też przychodziła - zamiast budzika... Więc żeby się wyspać, zamykam teraz mój pokój i mam spokój ;-D.
Kocica śpi z Anią, czule przytulona do jej policzka, z łapami na warkoczach.
To z grubsza o "kotach mojego życia". Inne zwierzęta oczywiście też były, są i pewnie będą. Bardzo różne. Psy, króliki, rybki, kanarek, myszoskoczki. Ba! Nawet kury ;-).
Ale to już inna bajka.
Ciekawe, komu udało się dobrnąć do końca tego posta? :-D