poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Zakochanie i poprawiny

Zakochałam się... Bezpowrotnie i zupełnie... Wsiąkłam po uszy... Miłość to straszne uczucie! Pochłania cały czas, myśli i czyny...
Dowód?
A proszę bardzo!
Błąkałam się wczoraj rano jako ta dusza niewyspana po zaprzyjaźnionych blogach i u fanów Tildy wlazłam sobie w link...
I zobaczyłam serca...
I natychmiast wsiąkłam po same uszy! Niewiele myśląc, wygarnęłam materiały, których mam huhuhuh, a może i więcej i zaczęłam szyć.
Ręcznie oczywiście.
Podczas szycia postanowiłam, że moje serducho będzie pachniało lawendą.
No i pachnie zgodnie z założeniem ;-)
Kiedy szyłam to w różowe paseczki wiedziałam już, że jeżeli będę robić kolejne trzeba będzie jakoś zabezpieczyć brzegi przed strzępieniem.
Tak więc po zakończeniu pierwszego pognałam na strych wiedziona nieomylnym instynktem ciułacza i w mgnieniu oka odnalazłam fizelinę do podklejania.
Przy okazji odnotowałam jeszcze jeden sukces - dach mnie nie napadł, bo ostatnio jak bywałam na strychu to różnie z tym bywało i zwykle kończyło się wielkim guzem ;-)

Tak więc powstało następne serce - pachnące wanilią :-)


Ponieważ dzień ciągle był młody poszłam za ciosem i uszyłam trzecie - o zapachu mięty

Dziś będzie ciąg dalszy serc. Oczywiście będą pachniały :-) Jak? Planuję cynamon, pomarańczę i powtórkę z mięty i lawendy :-)

No i teraz poprawiny.
Zgodnie z radą e-guni rozprułam bułę i zszyłam jak pan Bóg przykazał i wyszła całkiem zgrabna poduszka na igły
Ale zobaczyła ją Ania... No i poduszka na igły zamieniła się w poduszkę dla lalki ;-)

Biscornu też zrobiłam i wygląda tak, jak powinno:

W sobotę kupiłam taśmę koronkową i obszyłam brzydactwo
Tak więc weekend, a szczególnie niedziela były bardzo robótkowe, czyli takie jakie tygrysy lubią najbardziej ;-)

czwartek, 20 sierpnia 2009

Przetwornie i potwornie

Zacznę od rzeczy bardzo dla mnie miłych :-)
Dostałam dwa kolejne wyróżnienia od Madziuli i od Yenn
Bardzo Wam dziewczyny dziękuję!
Zgodnie z zasadami powinnam nagrodzić następne blogi, ale pozwolicie, że wyłamię się z tej zasady i nagrodzę wszystkie te osoby, które zostawią komentarz pod tym postem ;-)
Trudno mi jest wybierać spośród tak wielu blogów, na których bywam i zaglądam regularnie, chociaż może nie zawsze zostawiam po sobie ślad w postaci komentarza :-)
Ostatnimi czasy zajęłam się przetwórstwem owocowo-warzywnym.
Dowody znajdują się poniżej:

Borówki amerykańskie odwdzięczają się za moje starania wiosenne i obdarowały mnie dość sporą ilością pysznych owocków.
Byłoby ich więcej, ale często przegrywam wyścigi z sójkami i srokami :-/
To co zostało, przerobiłam na dżemy:

Przepisu nie podaję, bo każda z Was przecież wie, jak się smaży dżemy.

Jeśli chodzi o warzywka, to zacznę od sałatki, którą robiłam po raz pierwszy.
Oczywiście nie wytrzymałam i po troszkę ponad tygodniu otworzyłam słoiczek w celu testowania i nie zawiodłam się! Pycha jest!
A to przepis autorstwa Rybci z babskiego

1kg.buraków czerwonych,
1 kg.kapusty białej,
20 dkg.cebuli.
Buraki obrać,umyć,zetrzeć na tarce na grubych oczkach.Kapustę poszatkować.Cebulę pokroić w półplasterki.
Wszystko razem wymieszać z zalewą:
1/2 szkl.oleju,
1/2 litra wody,
1/2 szkl.octu,
15-20 dkg.cukru,
1 łyżka soli.
Zostawić w misce na 2 godziny.Po tym czasie przełożyć do słoiczków,rozlać płyn który się wytworzył i do każdego słoiczka włożyć kawałeczek listka laurowego,2 ziarenka ziela angielskiego,odrobinę kminku.
Słoiczki pasteryzować ok.20 minut.

Ja oczywiście jako osoba pazerna i zachłanna zrobiłam od razu z podwójnej ilości i nie żałuję ;-D

A teraz druga sałatka, ta już sprawdzona w ubiegłym roku
Ten przepis, jak i poprzedni pochodzi z babskiego, a jest autorstwa Sabi

2kg białej kapusty
2kg ogórków
4 marchewki
4 pietruszki
2 papryki
2 cebule
2 pory
1 szkl. cukru
1szkl. oleju
3/4szkl. octu
2 łyżki soli

Kapustę poszatkować, ogórki pokroić w plastry, pietruszkę i marchew zetrzeć, paprykę pokroić w paski.
Wszystko razem wymieszać z resztą składników i zostawić na 2 godzinki.
Pasteryzować 15-20min.

Jest pyszna! Zrobiłam już dwa rzuty, ale na tym nie koniec ;-)

A teraz nowości (jeszcze nie skosztowane ;-) )
Na początek ogórki:
Ten natomiast przepis zaczerpnęłam z kuferka

1,5 kg ogórków
2-3 marchewki
kilka gałązek kopru

zalewa:
1 szklanka octu 10%
4 szklanki wody
30 dag cukru
3 łyżki miodu
łyżka soli
ziarna ziela angielskiego

Ogórki umyć, nie obierać, pokroić w dość grube plastry. Ułożyć w wyparzonych słoikach. Do każdego wrzucić po kilka plasterków marchwi i gałązce kopru. Do garnka wlać wodę , ocet, dodać ziarna ziela angielskiego, miód, cukier i sól, zagotować. Gorącą zalewą zalać ogórki w słojach. Zakręcić i pasteryzować 10 min. w temp. 85 stopni C.

Z tą temperaturą to bez przesady - na oko jak zwykle działałam. I jeszcze jedna uwaga - następnym razem niewątpliwie nie będę skrobać 3 marchewek (za pomocą Ani) - jedna spokojnie wystarczy. Chociaż królik nie protestował, jak dostał górę apetycznych, chrupiących, pomarańczowych plasterków ;-)

I ostatni jak na razie przepis. Na cukinię:
Skąd mam ten przepis? Pojęcia nie mam! Chyba ze smacznego.pl, ale nie dam sobie za to uciąć niczego.
-->
Sałatka zimowa z cukinii.
Składniki:
3 kg cukinii
1kg cebuli
7-8 marchewek
1 łyżka soli
Zalewa: Półtorej szklanki octu 10%
6 szkl wody
3/4 szkl cukru
liść laurowy
ziele angielskie
gorczyca
Wykonanie: Cukinię obrać i zetrzeć na tarce lub pokroić w niewielkie słupki, cebulę pokroić w piórka. Każde warzywo włożyć do osobnego naczynia , posolić. Po dwóch godzinach odcisnąć, przełożyć do jednego naczynia, dodać marchew startą na grube wiórki, dobrze wymieszać. Zalać warzywa wrzącą zalewą. Pasteryzować 15 -20 minut.

I znowu moja marchwiana uwaga: następnym razem połowa podanej ilości wystarczy w zupełności.

Czcionka się zbuntowała!! :-///

Trudno! Nie będę kombinować, bo mi posta zeżre i nie będzie mi się pewnie chciało pisać wszystkiego od początku.

No a teraz obiecane w tytule potworności.
Pierwsza to biscornu. Miałam nie pokazywać, ale szlag mnie trafia i muszę się gdzieś odpowietrzyć, bo się rozpuknę!
Jak każda z Was wie, biscornu to nic innego jak po wariacku zszyte dwa KWADRATY, uprzednio wyhaftowane.
Przymierzałam się do nich dość długo. W końcu się wzięłam i zebrałam w sobie i...Zamiast dwóch zgrabnych kwadracików wyszły mi dwa PROSTOKĄTY! Wprawdzie kwadrat to prostokąt, ale nie odwrotnie, do cholery! W pierwszym odruchu miałam ochotę machnąć to w diabły i udawać, że nic nie robiłam oprócz przetworów, ale zszyłam to dziadostwo! Wyszła bezkształtna buła, co zresztą widać na fotce poniżej.




Doszłam do wniosku, że to wina kanwy. Haftowałam na kanwie gobelinka. Być może coś z nią jest nie tak jeśli chodzi o regularne kształty.
Nie poddaję się jednak i kupiłam kawałek DMC i chyba wychodzi kwadrat ;-) Efekt już wkrótce zaprezentuję.
Drugi potwór.
Bieżnik. Kupiłam wieki temu gotowy zestaw do liczenia. Teoretycznie komplet: schemat, kanwa, wełna, taśma do wykończenia i igła.
Pierwsza skończyła się wełna...
Dokupiłam, ale zupełnie inny kolor, bo nawet zbliżonego odcienia nie ma :-/
A po wyhaftowaniu okazało się, że taśmy do obszycia starczy, ale na 3 brzegi!



Szlag mnie trafił i cisnęłam badziew do szuflady! Niech leży brzydkie draństwo i czeka, aż mi furie miną!
Na pocieszenie, że nie jestem taka ostatnia upiekłam ciacho ze śliwkami z przepisu Kass
Pycha wyszło! Tylko, że z rozpędu zamiast 5dag wiórków kokosowych do kruszonki sypnęłam 10dag :-D
Ale pomyłki czasem wchodzą na dobre i drugi placek już z premedytacją zrobiłam z "pomyłką" ;-)
No i dziergnęłam sobie tycią serwetkę frywolitkową


Będzie robić za podstawkę - niech się kubek z kawą dowartościują ;-)

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Pandemonium...

Zaczęło się pewnego pięknego wieczora na Helu. Dokładnie to 30.07 w dniu urodzin Rabarbary.
Popijałyśmy szampana - ja tradycyjnie i zwyczajowo po pierwszym kieliszku zrobiłam się rzewna. Nic na to nie poradzę, że po bąbelkach robię się wybitnie smutna.
W połowie drugiego kieliszka Aś pytająco oznajmił:
-Tak w połowie sierpnia urządzam ognisko urodzinowe, ok?
Ponieważ było mi już NAPRAWDĘ smutno, wyszemrałam bezmyślnie i żałośnie:
-15.08 ojciec wyjeżdża na jakąś imprezę rodzinną...
-O! - podłapała bystro młoda - pasuje!
Jak mi było źle, tak zrobiło mi się gorzej...
- A dla ilu osób?
-Dla 10.
-O Boże... - niewiele brakowało, a zalałabym się łzami rozpaczy i bezsilności.
Tym bardziej, że oczami duszy zobaczyłam dewastację. Czego? Nie umiałam sprecyzować. Zbyt zrozpaczona byłam...
Po powrocie do domu naiwnie żywiłam nadzieję, że Rabarbara ZAPOMNIAŁA.
A gdzie tam!
-Wiesz? - rzuciła beztrosko - będzie coś koło 20 osób.
-ILE??? Rozmnożyli się? Przez podział, czy pączkowanie???
-Oj bo te urodziny to wspólnie z Kretem urządzamy.
-Aha... A co ma być w sensie spożywczym? Trunków nie zapewniam!
-Spoko! My żarełko, Kret picie. Jakieś mięsko na grilla i kiełbaska.
-Grillek?? Dla tylu osób? Pozabijacie się!
Grilla wszak mamy ogrodowego, a nie rozmiarów przemysłowych.
-Oj tam! Damy radę!
Tjaaa...
Wymusiłam na beztroskiej zwyczajowo dziecinie, że w stosownym ściśle określonym przeze mnie terminie dostanę listę produktów do zanabycia.
Dostałam. A jakże! Aś zadysponował 7 kg karkówki! Zabiłam ją śmiechem!
-7kg?? Pułk wojska tego nie przeżre! A kto niby oklepałby to mięcho??
-To ile?
Stanęło na 2,5kg, 4 paczkach kiełbachy (ostatecznie jednak kupiłam 6), 3 opakowaniach kaszanki, 4 chleby, 30 jajek (rano przynajmniej co drugi osobnik przejawi chęć spożycia śniadania).
Tydzień przed godziną zero pojawiła się ekipa w celu ułożenia kamiennego kręgu wytyczającego granice ogniska i przytargania z lasu wiatrołomów.
A dzień przed mój biedny samochodzik zamienił się w wóz dostawczy, lub jak kto woli PIWOWÓZ.
Jak wracałyśmy ze sklepu, młoda powiedziała na głos to, co ja pomyślałam:
-Kurde! Co to będzie, jak ktoś nam teraz w dupę wjedzie??
-Odkupi i zapłaci z nawiązką za zdemolowanie zadka - mruknęłam uspokajająco. Faktycznie - gdyby takie coś miało miejsce - zabiłabym, wcześniej wyciskając górę szmalu od sprawcy wpadku ;-)
Cały tydzień schizowałam telefonicznie mojej Sis, że sny miałam. Prorocze!
Remont obu łazienek, bo umywalki wyrwane ze ściany, drzwi od brodzika potłuczone, rododendrony stratowane, połamane stareńkie jabłonki...
Agata zachowywała stoicki spokój i za każdym razem w ramach pocieszenia mówiła mi:
-No cóż... Bywa... TAKI LAJF!!!
Nie ma to jak młodsza, kochająca siostrzyczka!
Dobrze, że bez wahania zgodziła się przyjechać i robić za moją podporę duchową!

Aż nagle i niespodzianie ku mojemu przerażeniu nastała sobota... TA SOBOTA...
Pierwsza część ekipy przyszła ok 17:30 w celu naszykowania całego bałaganu.
Za stół robiły stare drzwi od komórki (rozmiar miały akuratny, a położone na dwóch kobyłkach były bardzo stabilne). Do siedzenia młódź dostała pniaki brzozowe, a na nich dechy przykryte kocami.
Za lodówkę do procentów robił wiekowy i nieużywany od paru lat basenik Ani napełniony wodą.
Na fotce poniżej, fachowo umiejący się posługiwać sprzętem ogrodowym, starszy sikawkowy Michał:



Baloników było dużo więcej i rozwieszone były wokół miejsca balangi.Napompione w większości siłą płuc nałogowego palacza (ja) z pomocą mojej palącej jak parowóz (czyli też jak ja) mojej Sis i wolnej od nałogów, za to chętnej do pomocy Ani.
Panowie odpowiedzialni za basenik - yyyyy... znaczy tego - za lodówkę nie byli pozbawieni zmysłu artystycznego:


Po niedługim czasie etykiety się poodklejały i bywało tak, że jak ktoś chciał Ciechana miodowego, to niekoniecznie na niego trafiał ;-)
Aś grzecznie spełniał polecenia (zwróćcie uwagę na tę dłoń na drugim planie ;-) )
Jakbym słyszała:
-No Baśka! Nie opieprzaj się! Syp te chipsy! ;-D


Impreza zaczęła się mniej więcej ok 19:30, czyli wg planu.
Ognisko zapłonęło...

Skoków a'la górale niestety nie było. Ale za to były kiełbaski :-)
W okolicach drugiej nad ranem wyraziłam zgodę na urządzenie tzw "aftera" - czyli mówiąc po naszemu "poprawin" następnego dnia.
Co jeszcze? Obie z Sis siedziałyśmy sobie w pewnym oddaleniu od ogniska - wszystko widziałyśmy i słyszałyśmy, a kto chciał to się do nas przysiadał i dotrzymywał towarzystwa zgrzybiałym staruszkom na huśtanej ławce.
Kiedy już zrobiło się ciemno, ustawiłyśmy w kilku michach świeczki herbaciarki wytyczające drogę do przybytku zawanego popularnie kibel.
Kiedy ktoś czasem koło nas przemykał i zadawał grzeczne pytanie: "Którędy do łazienki?" szemrałysmy cicho i tajemniczo:
-Idź za światłem...
Niektórzy co wrażliwsi wzdrygali się nerwowo...
Ekscesy? Ano były... Pewien gość wszczął przegraną przez niego z góry walkę z floksami... Szybciutko został wyprowadzony za ogród przez męską część ekipy i ukierunkowany na przystanek autobusowy ;-). Floksy żyją, mają się dobrze i pachną dumnie!
Eksces drugi?
Hmmm... ja... Tak przed 4 rano darłam się jak dusza potępiona (prawie chóralnie!) na nutę "Hej sokoły!"... Sąsiedzi policji nie wezwali. Ale za to ja kilka godzin później szeptałam zamiast mówić :-D. Oczywiście krtań mi wysiadła. Na szczęście po kawie wróciłam do normalnego głosu.
Spać poszłyśmy z Sis ok 4:30. Reszta kapkę później.
Niektórzy nie zdążyli dolecieć do poduchy, a już spali!

Ja zasnęłam dość późno (wcześnie rano??), ale obudziłam się wcześnie (późno???) po jakiś dwóch i pół, może trzech godzinach.
Zeszłam po cichu na dół w celu spożycia śniadanka i w salonie na dole zobaczyłam zwłoki... Znaczy 4 nogi ubrane w skarpetki, w zwisie kanapowym :-D. Śmisznie to wyglądało :-D. Reszta nieboszczyków poniewierała się w innych pokojach na kanapach, względnie na podłodze (spoko! mieli koce i karimaty!).
Śniadanka robili sobie sami, na raty. Jak kto wstał i czy w ogóle mógł patrzeć na jedzenie ;-D
Afterek rozpoczął się ok 12:00
Skończył o 19:30.
Wcześniej ogród został doprowadzony do stanu sprzed imprezy. Nawet zadałam Larwie pytanie:
-A tu była jakaś impreza?
Na co Larwa (osoba bystra)
-Jaka impreza? Ja nic nie wiem!
To właśnie nic nie wiedząca Larwa :-)
Cóż mogę napisać na podsumowanie?
Hmmm...
Nareszcie odróżniam Larwę od Szczura! Wiem, że Kret to nie to samo co Brzydki. I nie zadam głupiego pytania, czy Słomek to ten gość, co pożyczał ode mnie nogi ;-)
I co jeszcze? Fajnie mi było ( i jest!), że młoda zwyczajem innych dzieciów nie pogoniła matki z domu na czas imprezy (nie dałabym się!).
Mało tego! Wiadomość o tym, że jej ciotka też będzie, przyjęła jako rzecz zupełnie normalną i oczywistą.
A i dziadek nie był jako to piąte koło u wozu :-))
No i cieszę się, że moje czarne wizje się nie sprawdziły ;-)

wtorek, 11 sierpnia 2009

Mój pierwszy raz...

Wahałam się jakiś czas, czy mogę poruszyć ten temat. Bądź co bądź takie zwierzanie się na łamach ogólnodostępnego bloga może budzić kontrowersje.
Nie mówiąc już o licznych sprzeciwach i gromach, które pewnie posypią się na moją rozczochraną głowę...
Ale raz kozie śmierć! Skoro już się wzięłam i zaczęłam, to i skończę.
Tak to przebiegało:
Przyćmione światło...
Cicha muzyka w tle...
Siadam w wygodnym, miękkim fotelu...
Nie czuję strachu. O nie! Raczej leciutkie i przyjemne mrowienie gdzieś tam w środku.
Jestem nieco onieśmielona, ale jednocześnie bardzo ciekawa tego, co się ma za chwilę wydarzyć.
Nic już potem nie będzie takie, jak przedtem...
Zagłębiam się bardziej w fotelu.
Czekam...
Na wyciągnięcie ręki stoi butelka - to na wypadek, gdyby z emocji zaschło mi w gardle.
Zastanawiam się cały czas, jak to będzie?
Tyle o tym czytałam i słyszałam od innych ludzi, którzy już to mieli za sobą.
Po cichu zazdrościłam im i obiecywałam sobie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji nie prześpię swojej szansy i doświadczę tego na własnej skórze.
Jednak pojawiają się wątpliwości.
A może to jest przereklamowane?
A może za dużo nadziei w tym pokładam?
Ale już jest za późno na ucieczkę...
Jakaś niewidzialna ręka gasi i tak ledwo widoczne światło...
Otacza mnie ciemność...
To na co czekałam zaczęło się!
Jest super! Wspaniale!
Chwilami zabawnie. Chwilami poważnie, ale cały czas rewelacyjnie.
Czuję się jak nigdy dotąd!
Niesamowite uczucie!
Gdzieś tam za ścianą toczy się zwyczajne życie, a ja tu przekraczam sobie beztrosko i z przyjemnością granice, do tej chwili mi nie znane.
I tak przez półtorej godziny...
Żal, że tak krótko.
Ale przecież za czas jakiś znowu będę mogła to powtórzyć. Nikt mnie nie powstrzyma!


Wszak filmów trójwymiarowych w kinach co raz więcej ;-P
Dziś zaliczyłam mój pierwszy raz na seansie 3D - "Epoka lodowcowa - era dinozaurów"
Dobrze, że mam w posiadaniu małoletnie dziecko i mam z kim chodzić do kina :-D

No i o czym myślałyście czytając to?!

czwartek, 6 sierpnia 2009

Wzruszenia i wyróżnienia

Nadrabiam zaległości. Nie tylko domowe, ale również blogowe.
Po powrocie na blogu czekały na mnie dwa wyróżnienia przyznane mi przez Arkadię i Dommę.
A dziś kolejne od Krzysi .
Sprawiłyście mi dziewczyny ogromną radość!
Cieszę się, że nie piszę tu tylko sobie a muzom, że komuś to moje pukanie w klawiszony się podoba. To daje mi fantastycznego "kopa" - czyli mówiąc bardziej kulturalnie - uskrzydla mnie.
Kiedyś moja koleżanka miała taki opis na gg:
"Wszyscy jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem - możemy latać, gdy obejmiemy drugiego człowieka"
To Wy, moje wierne czytelniczki jesteście moimi, obejmującymi mnie aniołami.
To dzięki Wam latam :-).
Dziękuję, że jesteście :-****

A teraz zgodnie ze zwyczajem przekazuję wyróżnienie dalej.

Koroneczce - między innymi za cudeńka frywolitkowe, które czasem nieudolnie plagiatuję ;-)
Kankance - za nieustanne zachwycanie mnie jej wspaniałymi pomysłami hafciarskimi
Laurze - za bliźniacze dusze nasze ;-)
Eli - za niezłomność i wytrwałość
Jednoskrzydłej - za całokształt :-)
Kass - za to, że dzięki jej słodkim przepisom mój cień jeszcze mnie nie szuka ;-)
Peli - żeby zawsze była Frezją ;-)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Znowu te wariatki!

Wróciłyśmy. Całe, zdrowe i opalone.
Tym razem ja wzięłam nieco więcej rzeczy niż moje starsze dziecię, ale w odróżnieniu do niej przynajmniej wszystkie krótkie rękawy "zaliczyłam" ;-)
Rabarbara nie byłaby sobą, gdyby czegoś nie zapomniała...
Przyjeżdżamy na Hel. Dziecko leci do torby z butami i słyszę dramatyczny okrzyk:
-TO TWOJE SANDAŁY??? JA MYŚLAŁAM, ŻE TO MOJE!! I W CZYM JA BĘDĘ CHODZIĆ???
Trzeba Wam wiedzieć, że mamy dość podobne obuwie letnie i młoda zerknąwszy do torby była przekonana, że kochająca mama zapakowała jej sandałki. A tu taka siurpryza...
Efekt? Aś chodziła w moich sandałach, a ja w klapkach, albo w balerinach. I jakoś mi te sandały nie były potrzebne... A po powrocie do domu zamieniłyśmy się na stałe - ja zabrałam młodej, a ona już ma te moje. Tym chętniej na to przystałam, że w tym roku coś nas "popsuło" i ja kupiłam zamiast płaskich, takie na małym koturnie, a ona zamiast na obcasie - płastugi (takie "moje" ;-) ).
Ale do rzeczy!
Czas na Helu płynął jakoś szybciej niż tu, w centralnej Polsce. Niby te dni były takie do siebie podobne i monotonne: śniadanie, plaża, obiad, plaża, pacyfikacja młodszego pokolenia, a potem nocne Polek rozmowy...
No właśnie może najpierw plaża...
Jak wygląda - każdy wie. Piasek i woda. Czyli nuda..
Tjaaa... Dopóki my tam nie przyszłyśmy....
Pewnego pięknego dnia Aś zażyczyła sobie sesji fotograficznej. Co tam miałam dziecku odmawiać? Wzięłam aparat i zaczęłam cykać... Tyle, że pojawił się tzw "mistrz drugiego planu", czyli moja Sis:


Rabarbara nie wytrzymała ciśnienia i padła na piach:



Nie, nie! Spoko! Nie zalała się łzami rozpaczy, tylko z nóg zwaliła ją świadomość, że nie tylko jej matka ma fiu bździu pod sufitem! ;-D

Ja też się doczekałam sesji! A co!!
Ach ta sława...
Fotoreporterzy normalnie się zabijają...
Pewnego dnia, kiedy pojawiłyśmy się na plaży, towarzystwo z kocyków obok zaszemrało:
-Znowu te wariatki!
Ja naprawdę nie wiem o co im chodziło?? Czy jest czymś nadzwyczajnym, że biegałam na czworaka za moją Sis usiłując złapać ją za palec od nogi?? Przecież na litość boską nie ganiałam ludziom na skróty przez ich grajdoły, tylko w obrębie naszego, wyznaczonego ręcznikami skrawka plaży!
Żeby nie było, że my takie dzikuski jesteśmy. Kulturalnie też się zachowujemy:
Czytamy:

Rozwiązujemy krzyżówki:


Czytamy i pijemy dla orzeźwienia:

Pijemy ogólnie po czytaniu i przed...

Dzieci w tym czasie babrzą się w piachu:


Co poniektóre nawet zbyt dosłownie...

Ta urocza krasnoludka z fotki wyżej, to Alicja - najmłodsza w rodzinie - córka mojej Sis.
Alutek na Helu posiadła trzy nowe umiejętności:
1: umie robić "brawo-brawo"
2: nauczyła się stać
3: nauczyła się pełzać (fotki pełzającej nie mam niestety)

Nie mylą Was oczy - to w czym Ala stoi to basenik dziecięcy. Służył jej do... spania:

Tak, tak... Moja Agata jest wybitnie kreatywną osobą!!

Moje córki też się czegoś nauczyły. A mianowicie mogą już zostać niańkami - umiejętność podawania strawy ze słoiczka posiadły, więc podopieczni z głodu nie padną jakby co:


Pisałam o wieczornych rozmowach. Na sucho to one się nie odbywały.
Aś przytargała pierwszego wieczora takie cóś:
Ja człek piwny nie znałam tego kompletnie, ale zasmakowałam, tym bardziej, że to słabiutkie jest (4 %) i pyszniutkie - takie babskie. Najbardziej lubiłyśmy "watermelona" (nie ma go na fotce).
Nasze gadulstwo zaczynałyśmy tak ok 20:00, a kończyłyśmy kapkę przed północą.

Nie myślcie jednak, że my tylko procenty i gadanie. Łaziłyśmy też tu i ówdzie.

W czasie jednego ze spacerów Agata znalazła ulicę swojego taty, a mojego wujka :-D

W porcie namierzyłyśmy nowy znak drogowy. Wydaje mi się, że takie bardziej przemawiają do wyobraźni ;-)

A to dziwne na fotce coś to kawalkada gąsiennnic. Ile ich było? Czort wie. Jakoś tak koło 2-3 metrów. Pierwsza pełzła w niewielkiej odległości od szeregu, a reszta wyglądała tak jak na fotce:
na ogonie jednej leżał łeb drugiej i tak sobie szły...


W porcie na Helu cumowały różne statki...
Ten to ORP "Bryza". Będzie zatopiony 16.08 o godzinie 12:00. Ma służyć płetwonurkom jako rozrywka i miejsce treningów.
Kilkaset metrów dalej "parkowało" Take cudo...




Jak będę na emeryturze, to sobie za odprawę kupię takie coś i zrobimy imprę na tysiąc fajerek ;-D

Foki w fokarium mają się dobrze
A nawet bardzo dobrze :-D


Ja też! Czasem latałam...
Często się śmiałam, jak głupi do sera


A czasem łaziłam bez celu...

Wracając kiedyś z Anią z jej "kolacji" (rurki z kremem - no co? przeca wakacje som! ) zobaczyłam ze zdumieniem Indianina (tak jakby prawie prawdziwy). Stał sobie pod restauracją o nazwie "Wanoga" ( po kaszubsku "wędrówka").

Grał i śpiewał. I jedno i drugie robił pięknie.
Ale jednego dnia grał na fletni tylko dla mnie!
Nieważne, że wokół stał tłum turystów. Nieważne, że wszyscy go słuchali i słyszeli.
Nieważne...
ON GRAŁ DLA MNIE!!
A cóż grał?
"Goodbye my love, goodbye" ...
Ależ mi się rzewnie zrobiło...
I tak jakoś...
Ech...
Później, przy drinkach w dość regularnych odstępach, zawodziłam smętnie ku utrapieniu mojej Sis i Rabarbary: "Goodbye my love, goodbye". Dziwne, że mnie nie udusiły.
Bo ja nie umiem śpiewać, ale bronię swojego prawa do fałszowania ;-D

Żal nam było wyjeżdżać.
Kiedy wczoraj bladym świtem definitywnie opuszczałyśmy Hel, Asia wygłosiła jakże słuszną uwagę:
-Jeszcze nigdy nie chciało mi się z nikąd tak bardzo wyjeżdżać i wracać do domu...

No cóż...
Mnie też.
Ale...
Zarezerwowałyśmy sobie nasz pokoje na następne wakacje!
Już 27.07.2010 WYJEŻDŻAMY NA HEL!! To przecież mniej niż rok! ;-D