poniedziałek, 28 września 2009

Różne takie tam...

Hmmm... Od czego by tu zacząć...
Może od wyróżnień :-)
Otóż dostałam "Wyróżnienie wrzosowe za kreatywność" od Reni i od Laury .
Bardzo mnie zaskoczyły!
Zwłaszcza, że do kreatywności to u mnie daleka ostatnio droga ;-)
Zgodnie ze zwyczajem przekazuję wyróżnienie kolejnym osobom.
Tym razem wyróżnię tylko trzy osoby.
Renulka: za to, że zmusza nas do działania na niwie frywolnej (no i za to, że wróciła :-)))
Kasandrę: za jej piękne szycie, które mnie inspiruje (czyt: zrzynam na bezczela!)
Lilkę: za jej hafty na pudełka i pudełka na hafty

No i drugie wyróżnienie "Kreatywne kobiety" od Kassandry!

I tu mam już wytypowane Panie do odbioru:
Krzysię: za całokształt, a ostatnio za pudełka, które mnie oczarowały do bólu!
Jednoskrzydłą: za Drzewo Sekretów i cuda decupażowe
MKatarynce: za niedościgłość w szyciu!

To teraz o mnie będzie! A jak! Się trza polansować!
No więc zaczynam rysem historycznym. Znaczy od czwartku ;-)
Pojechałam do Lidla. Była wówczas do kupienia maszyna do szycia. Za złotych polskich 299,-
Jak wcześniej niejednokrotnie pisałam nie mam maszyny. Tzn mam, ale zepsutą. Popsuła się dość spektakularnie, a mianowicie naprężacz nici (taki naciskany od góry) strzelił w sufit z hukiem jak pocisk! Dobrze, że nikt akurat nie stał w polu rażenia, bo oko by wytłukło jak ta lala!
Więc, jak zobaczyłam taką nowiutką maszynę (tym bardziej, że ostatnia na półce stała), to czym prędzej złapałam ją do kosza i zaczęłam studiować instrukcję obsługi.
Z każdym przeczytanym słowem moje pożądanie rosło i rosło...
Ale zdrowy rozsądek jednak też miewam, więc postanowiłam skonsultować sens zakupu maszyny z mężem. Moim oczywiście!
Zadzwoniłam do rzeczonego i powiedziałam:
-Wiesz co? Jestem w Lidlu i są maszyny do szycia i tak się zastanawiam... - w tym momencie usłyszałam, że mauż się śmieje.
-No co się śmiejesz?
-A bo ja miałem ci kupić maszynę na rocznicę ślubu!
-Tą z Lidla??
-Niekoniecznie, ale może być i ta z Lidla, jak ci pasuje.
No to jak tak, to super! Ale nie pognałam z nią do kasy. O nie! Z pomocą Ani wydłubałam ją z pudła i rozstawiłam się na środku mało uczęszczanej alejki.
-No to pokaż mi kochana, co ty tam w sobie masz - mruknęłam do urządzenia.
-Lekka jesteś jak piórko... Fajnie. Ale znaczy, że ty jesteś plastik-fantastik. Ile masz gwarancji laleczko? Hmmmm... 3 lata... Nieźle, nieźle... A gdzie twój lekarz pierwszego kontaktu, jak mi padniesz, ma przychodnię? Tjaaaa... telefon komórkowy. Ciekawostka. No i ta notka pod spodem: w razie pytań i problemów kontaktować się:... i tu adres i telefon w Niemczech...
A pokaż na jakich ty igiełkach lecisz księżniczko. Uuuuu! Okrągłe! A ja mam setki półpłaskich. No i stopki masz zgoła inne niż te, którymi ja dysponuję (i nie chodziło mi o moje osobiste biegusy!). Sorry baby! Ale nie w moim typie jesteś!
Spakowałam maszynę i odstawiłam na półkę.
Czy muszę dodawać, że ludzie mijali mnie szerokim łukiem a na ich twarzach malował się szok? Baba na środku Lidla gada do urządzenia...
Nic to!
Skoro miałam już pozwoleństwo, ba! prawie nakaz na maszynę, zaczęłam szukać czegoś w typie tamtej niemieckiej zabawki, ale bardziej pasującej do naszego polskiego klimatu. I znalazłam!
A jakże!
Oto ona! W całej okazałości: Zofia de domo Łucznik!
Uczciwa Polka na metalowych podzespołach:

Pierwszego dnia siedziałam przy niej i szyłam tak se dla sportu trenując ściegi. I przeżyłam chwilę załamania, bo... ścieg do aplikacji się pruł... Może lepiej przemilczę czemu (ten wstydniś z gg).
Następnego dnia przystąpiłam do szycia maszynowego po wielu latach przerwy. Co wyszło?
To ja na wszelki wypadek napiszę, bo trudno się domyślić :-D
Proszę Państwa! Oto misie!
Misie raczej nie udały mi się ;-D
Jak widać niebieski cierpi na dysplazję lewego stawu biodrowego. A różowy nie tylko przez kolor jest dziewczynką... ;-)
Ale co tam! Ani się podobają!
Aha! Złote myśli mojego dziecka młodszego czasem mnie powalają (i nie tylko mnie).
Kilka dni temu:
-Mamo wiesz? Kobieta zdecydowanie mniej je w towarzystwie faceta.
-Yyyy?? Skąd ty to wiesz?
-To wykazały najnowsze badania psychologiczne.
-A dlaczego tak jest?
-Może dlatego, żeby się pokazać z lepszej strony, że się o siebie dba, żeby nie utyć?

I druga kwestia wygłoszona już przy świadkach.
Byłam w sobotę u koleżanki. Oblewać jej krzaczki (znaczy w sensie ogródek założyła ;-))
Dzieci (znaczy część dzieci) poszła m.in. na lody. Zabierając ze sobą Anię.
Zostałam zapytana czy Ania może jeść lody. Więc powiedziałam, ze tak, ale jedna kulka w zupełności jej wystarczy.
Na co moje dziecię obwieściło:
-Lody są zdrowe!
No taaak! Wszyscy ryknęli śmiechem.
-A na co? - zapytałam czujnie
-Na zęby!!
-No to tobie jedna kulka wystarczy! Póki co masz tylko cztery stałe! (późno jej wyrosły to i późno gubi)
Tjaaa! Pamiętajcie! Zamiast mycia zębów - codziennie lody! Dużo!!
Zęby będziecie jak lodowiec - zimne i od czasu do czasu kawałek odpadnie ;-)
A skoro przy temacie lodów jesteśmy - ze zmarzliną nasuwa się myśl o słotach jesiennych i zimowych.
Żeby jakoś je sobie ubarwić, zrobiłam wczoraj kilka takich stroików, czy raczej straszydeł z zielsk wszelakich, cierpliwie gromadzonych i suszonych przez całe lato.

A po za tym biorę udział w zabawie na blogu, u wspomnianego wyżej w wyróżnieniach Renulka.
Zabawa polega na wspólnym robieniu serwetki frywolitkowej. Nie wiemy, kiedy będzie koniec, jak duża będzie serwetka i co Renulek jeszcze wymyśli. A że kreatywna jest, to nie wątpię, że tych odcinków jeszcze trochę będzie ;-)
Zaczęłam dziergać w czwartek wieczorem, ale z powodu "Zośki" i innych tam atrakcji nie miałam czasu przysiąść na chwilkę do frywolności. Dziś na szczęście była Rada Pedagogiczna, więc goniłam dziewczyny ;-). Jutro ma być ciąg dalszy (schematu serwetki, nie rady!).
Tyle mam:

Kordonek: AIDA Multicolor nr 1112. Nie jest źle, bo na początku rady miałam tylko środek i jedną koniczynkę ;-). Przesympatycznie dzierga się tę serweteczkę :-)

wtorek, 22 września 2009

Rybka lubi pływać na makaronie

Rok szkolny zaczął się już dawno temu. Po wakacjach ani śladu. Zaczęła się zwykła rutyna dnia codziennego: dom, praca, dom, praca... I tak do znudzenia.
Obie moje panny gładko weszły w obowiązki szkolne.
Aś w piątki ma praktyki zawodowe w wydawnictwie Bauer i bardzo sobie chwali. Zarówno praktyki jak i to, że dzięki temu w piątki nie ma lekcji ;-)

Natomiast Ania...
Kilka dni temu dumna i blada podsunęła mi pod nos dzienniczek do podpisania z piątką z muzyki.
-Wiesz mamusiu? Sama śpiewałam! Zupełnie bez melodii!!
Tjaaaa...

W piątek miała pierwsze zajęcia na basenie. Wróciła zachwycona!
-Mamusiu! Pływałam na makaronie!! A potem byliśmy w jacuzzi! A woda mi sięgała dotąd - i tu machnięcie dłonią przy szyi.
-I nie bałaś się?
-Nieee...! Coś ty! Przecież tam byli ratownicy!
Tak więc basen przypadł dziecku do gustu.
Obawiałam się o włosy, ale na szczęście mimo, że Ania dysponuje najdłuższym owłosem, to jednak miała je najsuchsze po wyjściu z wody.
Powód - dobry czepek ;-DD
Musiałam jeszcze tylko dokupić okularki do pływania, bo narzekała, że ją oczy piekły po wyjściu z wody.

Panna Anna ma w tym roku szkolnym przerost ambicji nad wolnym czasem. Zapisała się hurtem na kółka zainteresowań:
-matematyczne
-tabliczka mnożenia (nie mylić z matematycznym!)
-artystyczne
To w szkole. Poza szkołą:
-karate
-ceramika (to żadna nowość, tylko kontynuacja z lat poprzednich)
Jeśli chodzi o karate, to zdumiałam się nieziemsko, bo moje młodsze dziecko jest straszliwą melepetą... Boi się helikopterów, motorów, traktorów i ciężarówek. Histerycznie reaguje na na widok psa. Jedynie yorki nie napawają jej przerażeniem. Do kotów (w tym własnych!) podchodzi z rezerwą. Nie znosi podniesionego głosu i krzyku. Jednym słowem - małe ciałko wielkim strachem podszyte - to właśnie moja Ania.
Byłam z nią na pierwszych zajęciach karate. Podobało się jej. Mnie też ;-)
Ale... Na horyzoncie pojawiła się nowa pokusa: tańce!
No i Ania bezwzględnie chce na nie uczęszczać! Się zdziwiłam szczerze mówiąc, bo po traumatycznych nieco przeżyciach na zajęciach tanecznych w przedszkolu nie było mowy o żadnych baletach! I to ponad 3 lata!
A tu taka niespodziewajka!
Ale... Co za dużo to niezdrowo!!
-Aniu kochana! Nie dasz rady czasowo! Albo karate, albo tańce. Musisz mieć czas na swoje życie.
-To znaczy?
-Oprócz odrabiania lekcji, kółek i innych zajęć musisz mieć czas na zabawę, Na klocki, na puzzle, na rower..
Widzę, że te argumenty słabo trafiają do rozmówczyni.
No to wytoczyłam grube działa:
-A kiedy będziesz mieć czas na czytanie?
To podziałało. Ania książek nie czyta - ona je pożera!
Kończy teraz czytać "Świat Zofii" Jostein'a Gaarder'a. Czekam, aż skończy bo głupio mi, że ona to będzie znała, a ja nie!

Czyta wszystko, co ma literki.

Pamiętam taką sytuację:
Byłyśmy we trzy w pizzerii. Asia coś mi opowiada, a Ania zafascynowana panem machającym w górze plackiem do pizzy co chwila zadawała mi jakieś pytania.
W końcu zniecierpliwiona Aśka złapała ze stołu menu. W pierwszej chwili myślałam, że walnie siostrę po łepetynie, ale nie - humanitarna była ;-).
Podsunęła jej pod nos i zawarczała:
-MASZ!! TU SĄ LITERKI! KOCHASZ CZYTAĆ, TO CZYTAJ I NA CHWILĘ ZAMKNIJ JADACZKĘ!
-O! - ucieszyła się mała.
-No! - sapnęła młoda - w końcu chwila ciszy.
I otworzyła paszczę, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążyła... Ania była szybsza...
-A co to są owoce morza? A pepperoni jest dobre? A jaką my pizzę zamówiłyśmy? A duża jest dużo większa od małej?
Rabarbara zaryła nosem w stół z niemocy...

Ania z ciężkim westchnieniem zrezygnowała z karate na rzecz tańca.
Z jednej strony ucieszyłam się, ale z drugiej trochę mi szkoda, że nie zobaczę jak moja drobniutka Ania od niechcenia jednym ruchem ręki rozwala sterty cegieł, lub obraca w drzazgi stągwie drewna...

A ja? No cóż... Jak mam czas, to coś tam dziobię...
Kolejny kociak. Tym razem z flauszu

A na próbę uszyłam taką ło lalkę ze starej skarpetki pani Ani
Zastanawiałam się, czy ją pokazać światu, bo jest... no... hyhyhy... każdy widzi ;-)
Nie mam pomysłu jak sensownie zrobić głowę. Może któraś z Was dziewczyny widziała gdzieś kule z gąbki? Bo uszycie w miarę regularnej kulki wcale nie jest łatwe :-/

Dziś pierwszy dzień jesieni. Niedługo skończą swój żywot kolorowe kwiaty w ogrodzie. Ale póki co jeszcze są:
chryzantema

A to nie pamiętam jak się zowie


No i jeszcze kwitną i upojnie pachną datury (w tle widać dalie):


A na osłodę coraz zimniejszych dni zrobiłam dziś wafelki :-)
Smacznego!

środa, 16 września 2009

Zapraszam!! Moje pierwsze candy blogowe!

A więc - jak w tytule.
Zapraszam na moje pierwsze rozdawanie cukierasów :-)
Zwykle podawany jest powód. Np. pierwsze urodziny bloga, urodziny właścicieli bloga, setny post i w ogóle...
U mnie będzie tak raczej odmiennie. Wszak normalną inaczej kobietą jestem ;-)
Candy urządzam z kilku powodów.
Zasadniczy, to przyklepany terminowo chrzest Ani. Wiekopomna "chwiła" nastąpi 11.X po godzinie 13:00.
Drugi powód: 14.X będzie Dzień Nauczyciela.
I nie tylko...
Tegoż właśnie dnia przypada smutna i tragiczna data zmiany mojego stanu z panieńskiego na wręcz przeciwny (dwudziesta, jakby ktoś był ciekaw...). Znaczy zaćmiło mnie w on czas umysłowo i rzekłam byłam "tak"...
Ot! Młoda i durna byłam!!
No dobra!
Ad rem!
Do wylosowania będą dla chętnych,o ile będą ( w co wątpię, tak bez kokieterii)
Kotek błękitny

Króliczek czekoladowy
I króliczek pomarańczowy
Nagrody w słodkościach przyznane będą losowo. Nie będzie "rozbicia" na zwierzynę i kolorystykę - leniwa jezdem ;-)
Zasady?
Tradycyjne.
1. Osoby chętne do wzięcia udziału w zabawie muszą zostawić wpis w komentarzach pod tym postem, z linkiem do swojego bloga.
2. Osoby biorące udział w losowaniu umieszczają na swojej stronie aktywny link do mojego bloga.
I tyle.
Zgłoszenia do dnia 13.X.2009 do północy. Losowanie i ogłoszenie wyników 14.X.2009 w okolicach popołudnia, bądź wczesnego wieczora.
Ps: Nie wykluczam zwiększenia puli nagród ;-).
No więc? Są chętni??

wtorek, 15 września 2009

Cukierasy dają!!

U Koroneczki do wygrania bon na zakupy w jej Sklepiku



Tu kolczyki z okazji jesieni :-)

I jeszcze jedno losowanie tym razem na pożegnanie lata :-))


U Nulki
Miluszka też szaleje :-)
I u Zaczarowanej:

I jeszcze jedno candy:
http://che-lil.blogspot.com/2009/09/pierwsze-candy.html

Obok takich cudów nie można przejść obojętnie! Organizuje Szmatka Łatka Losowanie 01.10

poniedziałek, 14 września 2009

Historia jednego poranka...

Opiszę  Wam mój  dzisiejszy poranek przed pójściem do pracy.
W poniedziałki uczęszczam do arbeitu na 10:00. Wstaję jednak normalnie,
o
6:30, bo lubię mieć czas na rozruch, a poza tym sporo zdążę
zrobić na
niwie kuchenno-gospodarczej.
Mała idzie do szkoły na 8:55, a Aśka na 9:50.
Młoda kazała się obudzić o 7:30. Zamówiła również śniadanie do
łóżka w ilości trzech kanapeczek z wędlinką i pomidorek + herbatka.
A więc najpierw zjadłam śniadanie, wypiłam kawę (piję w pracownie, bo
od razu wypalam małe co nieco ;-))
i polazłam ponownie do kuchni
w celu przygotowania śniadań dla córzydeł (mała je zupki mleczne).

Punktualnie o 7:30 wkroczyłam do chlewika młodej ze słowami:
-Room servis! Wake up! Wpół do ósmej!
Wstała, a jakże... Niechętnie powlokła się do drugiego pokoju w celu
sprawdzenia temperatury na dworze.
-O jesssu! Ale cholerne zimno!
Faktycznie +6 nie napawa optymizmem.
Potem wróciła do siebie. Co robiła, nie wiem, bo wywlekałam małą z
wyrka, szykowałam jej ubranie, a potem czesałam i dałam jedzonko.
Aś szwendał się jak zaspany wyrzut sumienia kichając zwyczajowo po
kilkanaście razy pod rząd (że też jej paszczy nie urwie!!).
Autobus miała o 8:27, więc powiedziała już wczoraj, że jedzie ze mną,
jak będę odwoziła Ankę do szkoły.
Miałyśmy wyjść o 8:20.
W międzyczasie kiedy Ania jadła, ja zapakowałam pierdoły do wysłania w
koperty, zaadresowałam, wyjęłam z pralki wcześniej nastawione pranie,
poszłam je powiesić, nastawiłam następne, nakarmiłam królika, koty,
pozmywałam jakieś drobiazgi, zrobiłam małej kanapkę do szkoły,
bo zagroziła
mi śmiercią z wycieńczenia (bo obiad jej nie starcza),
naszykowałam im
jabłka (też element niezbędny dla obu pań w szkołach),
zapakowałam
zmywarkę, przebrałam się za człowieka (znaczy tak mi się wydaje ;-)),
dałam
Ani lekarstwo, zrobiłam listę zakupów...
W między czasie spaliłam ze dwie
fajki ;-).
Zbliża się godzina "zero"... Jak wspomniałam: Aśkę miałam podrzucić
na przystanek w drodze do szkoły z Anią.
Po odstawieniu małej miałam zahaczyć o pocztę, sklep i warzywniak,
wrócić do domu, wrzucić na wyleniałe rzęsy jakieś czarne mazidło i
pojechać do pracy...
Tjaaa...
Tak koło 8:15 Asia ukazała się mym oczom w stroju jak następuje:
góra - T-shirt w którym śpi
dół - nie powiem, w miarę kompletny tyle że bez obuwia - w mojej
spódnicy. Ma mały feler - suwak się zacina... Zwłaszcza jak się szybko
chce go
zapiąć.
-Pomóż - stęknęła.
Nie dało się, za chwil parę zdejmowała spódnicę zgrzytając zębami.
Rajstopy też ściągnęła...
-A te spodnie co ci dałam wczoraj do prania, to jeszcze tam leżą?
-Nie. Właśnie pralkę włączyłam.
-O szlag!
-Idę po samochód.
-Idź!
Nawet długo na nią nie czekałyśmy. Zmieniła spódnicę (na swoją).
I
ponownie włożyła rajstopy!
Ruszam i słyszę:
-No tak! Okularów przeciwsłonecznych nie wzięłam! Będę ślepa cały
dzień! I cierpieć będę! I późno już jest! I rajstopy mam kurna jakieś
do dupy! I rozstępy na kolanie!!
O Chryste! No ma rozstępy! Faktycznie :-D
Dojeżdżamy do przystanku, a tam pusto... Autobusik już wziął i
pojechał w siną dal...
Zostawiłam ciągle marudzące dziecko na przystanku.
Odstawiłam małą do szkoły i szłam do samochodu. Zadzwonił telefon.
Młoda...
-Mamo! Gdzie jesteś?? Kiedy wracasz?
-A co już tęsknisz?
-Nie, ale rajstopy mam dupy, nic nie widzę, bo nie mam okularów i brzuch
mnie boli...
I rozstępy na kolanie (chciałam dodać), ale zmilczałam.
-Na pocztę się wybieram i po zakupy, ale ok, zaraz podjadę po ciebie lebiego.
Podjechałam, zabrałam i ruszyłam do sklepu. A ta mi stęka, że mogę
przecież później, jak ją będę na przystanek odwoziła!
Bezczelna!
Powiedziałam zimno, że spieprzyła mi cały plan poranka, niech nie liczy, że
będą ją wozić w te i na zad, bo ja też muszę iść do pracy i swoje
zamierzenia zrealizować! Zostawiłam nadętą kozę w samochodzie. Kupiłam owoce,
warzywa i poszłam do spożywczaka.
Ale kolejka była stanowczo za długa jak na moje nerwy i zrobiłam jedynie
elegancki zwrot na pięcie i wróciłam do skruszonej córki z
rozstępami...
-Nie zrobiłaś jednak zakupów?
-Nie. Za dużo ludzi. Może jednak cię podwiozę. Ile ci to zajmie?
-10 minut! Najwyżej!
Faktycznie - po 5 minutach była już ready (ledwo warzywka wypakowałam).
Wcześniej zastrzegłam, że jedynie do sklepu ją podwiozę, a na
przystanek poleci sama. I obiecałam, że za tydzień pobudka o 7:15
(ostatecznie
może być i ze śniadankiem do łóżka ;-)).
Potulnie się zgodziła...
Pocieszyłam ją, że za parę godzin będzie się sama śmiała z tych
pożal się Boże przygód. Stwierdziła, ze w zasadzie to już ją to śmieszy,
ale boi się myśleć co będzie dalej, bo dzień się dopiero zaczął.
Złośliwie zauważyłam i że i tydzień też jakby...

Podjeżdżamy pod sklep i mówię do dziecka:
-No to siema, nara, pa!
-Paa?? - robi dziwny skłon, macha łapami jak pingwin i wybałusza oczy
gdzieś przed się.
Oglądam się, żeby zobaczyć co ją tak zszokowało...
Autobus...
Jej... heheheh!! Znikający punkt!
Szybki zwrot, do samochodu, i w długą w pościg za Solarisem :-D
Dopadłam dwa przystanki dalej...
Dziecko jeszcze pod drodze powiedziało:
-Dzięki ci dobra kobieto! Niech cię pan Bóg w dzieciach wynagrodzi!
-Ty cholero! Zaraz kopa w tyłek dam i będziesz kurcgalopkiem zapieprzać
na przystanek - może zdążysz (autobus miałam już za plecami ;-))
Radośnie zarżała i zapowiedziała się na 16:00 na obiadku ;-)
Ehhh te bachory!! ;-)
Wróciłam do spożywczaka (po raz trzeci tegoż poranka!).
Pan właściciel na mój widok wykrzyknął:
-No nareszcie pani do mnie dotarła! Bo byłem ciekaw, czy w końcu jednak
pani wejdzie!

-Hehehehe. A co?
-No bo najpierw weszła pani, powiedziała "dzień dobry",
zrobiła w tył zwrot i tyle...
Potem podjeżdża pani z młodą,
robicie dziwne skłony i machanie rękami i tyle was widzę!

Obśmiałam się i opowiedziałam z grubsza dlaczego tak
dziwnie się zachowywałam.

Swoją drogą - takie "wiejskie" sklepiki mają swój klimat
i chętnie się w nich kupuje.

Przeca jak wejdę do hipermarketu i powiem grzecznie "dzień dobry",
to popatrzą na mnie jak na świruskę ;-)

Po powrocie do domu, zrobiłam porządek z tym czymś,
co się u normalnych ludzi rzęsami nazywa i pojechałam.

Na pocztę. Zdążyłam! W pracy byłam 10 minut przed czasem.
A po południu?
Nie miała baba kłopotu, to se kupiła paprykę i śliwki!
W ilościach dość sporych ;-)

Nie powiem - dziewczyny moje obie pomogły mi bardzo.
Aś siekała paprykę do słoików (wespół w zespół ze mną).

Potem drylowała dzielnie śliweczki.
Ania natomiast śliwki podjadała, ale potem nadziewała je goździkami
(ja resztą) i pakowała je do słoików.

Dzięki moim córzydłom wsio się pięknie udało i mogę Wam zaprezentować:
Papryczka z przepisu Peli
W rzeczywistości jest czerwona, ale fotka z fleszem, więc i
kolory coś jakby z kosmosu.
Gdyby któraś z Was chciała zrobić, to podana przez Pelę
proporcja zalewy wystarcza na 3kg papryki.

A to śliweczki, jeszcze przed pasteryzacją:
Przepis z bloga Bei Chyba marnie je upychałyśmy z Anią
w słoikach, bo musiałam dorabiać drugą porcję zalewy.
Smacznego!

niedziela, 13 września 2009

Religijnie

Niech Was nie zmyli tytuł. Nie będę nikogo nawracać, a nie zbawiać na siłę.
Bo to raczej ja tego potrzebuję...
Jak większość z Was wie, Ania w tym roku poszła do drugiej klasy. Ośmiolatki charakteryzują się tym, że mają w standardzie jazdy na basen w ramach lekcji WF, a w maju Komunię. Pierwszą.
Aby do takowej przystąpić należy spełnić kilka warunków - m.in. uczestnictwo we mszach niedzielnych czy zdanie egzaminu.
Ale jeden warunek jest oczywisty i nie do przeskoczenia: trzeba być ochrzczonym ...
Ania tego ostatniego warunku nie spełnia.
-Dlaczego??!! - zakrzyknęła zapewne większość z Was.
A to już wyjaśniam. Są dwa powody.
Pierwszy:
Lat temu sto pożarłam się i to krwawo z poprzednim proboszczem w mojej parafii. W szczegóły wdawać się nie będę, powiem jedynie, że nasza burzliwa rozmowa zakończyła się następująco:
-Pochówku katolickiego pani nie dam!
-Ha! Dobre sobie! Sporo młodsza jestem i to JA na pańskim grobie zatańczę!
I wyszłam z plebanii trzaskając drzwiami.
Druga przyczyna:
Chrzestną miałam wytypowaną od razu. Szczerze mówiąc jeszcze będąc w ciąży. Natomiast jeśli chodzi o chrzestnego...
O! Tu zaczęły się schody i to jakie!!
Do kogokolwiek się nie zwróciłam zawsze otrzymywałam dwie odpowiedzi:
-Nie mogę ( brak ślubu kościelnego lub rozwodnik)
-Nie chcę (niewierzący).
Tak więc lata sobie beztrosko płynęły, a Ania wzrastała w pogaństwie.
Proboszcza co mnie żywcem chciał/nie chciał pochować diabli wzięli (znaczy na przymusowy odwyk go posłali i już nie wrócił).
Dowiedziałam się jakiś czas temu, że chrzestnych nie musi być dwoje. Wystarczy jedna sztuka, aby była.
Mimo to nie ustawałam w poszukiwaniach. Oczywiście nie zostały zwieńczone sukcesem.
A czas dalej płynie nieubłaganie...
we wtorek Ania przyniosła ze szkoły kartkę, na której przeczytałam iż w najbliższą niedzielę (dziś) po mszy dziecięcej jest spotkanie z proboszczem w sprawie I Komunii.
Panika mnie ogarnęła i jak to zwykle bywa, w sytuacjach stresowych dostaje tzw powera i pognałam do swojej kancelarii parafialnej.
Mały wtręt dość ważny dla zrozumienia dalszej części mojego wywodu: Ania chodzi do szkoły, która leży na terenie innej parafii. Tam jest przygotowywana do Komunii i chcę, żeby podobnie jak Asia właśnie tam miała to "pasowanie" na pełnego katolika ;-)
Jak nadmieniłam - proboszcz u mnie jest już inny. Więc miałam nadzieję, że bez większych problemów dostanę czarodziejską karteczkę zezwalającą na chrzest małej "po sąsiedzku".
W czwartek pomaszerowałam do kancelarii, ale nic nie wskórałam, bo księdza nie było, tylko jakaś cywilna kobieta. Ta kazała mi się zgłosić następnego dnia po mszy wieczornej bezpośrednio do proboszcza.
-Tzn o której? - zapytałam.
Pani popatrzyła na mnie pełnym potępienia wzrokiem...
-No msza jest o 18:00.
-Aha. A o której mam się zgłosić?
-Yyyyy... Nooooo... Eeee.. Tak 18:30-18:45.
Stawiłam się. Trafiłam na sam środek mszy.
Ludzie kochani! Jak ten ksiądz przynudzał! Po 3 minutach straciłam wątek, którego i tak nie było i za nic nie mogłam się skupić! Straszne to było! Bez składu i ładu!
I tak sobie pomyślałam, że moja parafia ma wybitnego pecha jeśli chodzi o kaznodziejów.
Po mszy z gigantyczną ulgą pomaszerowałyśmy z małą do zakrystii.
Ksiądz wysłuchawszy mojej prośby, odwrócił się ode mnie w stronę lustra (ogromne! pół ściany zajmuje) i przygładzając włoscy, odparł po dłuższej chwili milczenia:
-To niemożliwe (chodziło o świstek - gwoli przypomnienia).
-Dlaczego? - zapytałam zdumiona,
I tu zaczęło się kolejne długie i nudne kazanie:
Bo oba jest już duża, bo takiej ślicznej, małej parafianki to ja nie wypuszczę z rąk (aż mnie ciarki przeleciały!), bo trzeba by ją pouczyć przed chrztem, bo egzamin musiałaby zdać, a ja nie mogę tego spychać na moich kolegów z innej parafii. To byłoby dokładanie im pracy...
-Ale oni nie mają nic przeciwko - przerwałam ten wywód.
-Jak to? - ksiądz kompletnie wybił się z rytmu swej elokwencji.
-No tak. Ja już z nimi rozmawiałam i oni nie widza problemu.
Faktycznie rozmawiałam - w końcu z nimi pracuję, no nie ;-)
Nastała cisza...
Człek w sutannie długo patrzył na Anię, w końcu wyciągnął papierek, napisał co trzeba, złożył cenny autograf i wręczając mi go powiedział:
-Wie pani co? Ja też byłem tak późno chrzczony.
-No proszę! I czym to się skończyło! - zawołałam radośnie, ściskając w garści świstek.
Wyleciałam stamtąd jak na skrzydłach!
Dziś byłam na wspomnianym zebraniu.
Ale wcześniej na mszy dla dzieci. Uhahałam się po pachy! Takiej interpretacji Pisma to ja jeszcze nie słyszałam! I z przyjemnością posłuchałam ;-)
Przynajmniej nie było nudno ;-)
A po mszy rodzice pierwszokomunijnych zostali zaprowadzeni do tzw. dolnej kaplicy, dzieci zaś zostały pod opieką wikarego (tego od kazania) i organisty.
Na zebraniu brwi wędrowały mi co raz wyżej i wyżej, aż wylądowały mi na karku!
Czymż tak się zdumiałam?
Otóż Komunia Ani (nie mylić z Pierwszą!!), będzie 30.05.
Ale I Komunia... w CZWARTEK!! 27.05!!! O godzinie 16:45!!
Potem w piątek i w sobotę.
A w niedzielę to już ta w strojach z chrzestnymi i całym tym bałaganem...
Czy ktoś z Was spotkał się z czymś takim?? Bo ja po raz pierwszy!
Dalej...
Proboszcz zapowiedział, że we wtorki i czwartki między 19:00 a 20:30 będzie jeździł po domach komunistów. Po co? Nie wiem... Najpierw jednak trzeba do niego zadzwonić i się umówić.
W tym celu kazał nam zapisać sobie jego numer na komórkę.
Poza tym co miesiąc będzie się spotykał z rodzicami w celu uświadamiania.
A na zakończenie powiedział coś, co mnie osobiście szalenie ucieszyło:
-Jeśli któreś z dzieci nie jest chrzczone, to proszę dać mi znać, to się umówimy na jakąś niedzielę i po mszy zejdziemy tutaj i szybciutko ochrzcimy. Jeden rodzic chrzestny wystarczy. ( i tu łypnął w moją stronę).

Żadnego szkolenia i egzaminów przed chrztem! A też z tej samej prywatki zawodowej, co proboszcz z mojej parafii...

Mam do Was pytanie natury kulinarnej. Co ja mam przygotować do jedzenia - najpierw na chrzest, a potem na Komunię? Jeśli chodzi o ciasta, to nie ma problemu - machnę W-Z i napoleonkę. Ale przed kawą i herbatą wypadałoby coś upichcić.
Ludzików będzie garstka - wszystkiego 7 sztuk łącznie z Anią.
Z całą pewnością macie więcej doświadczenia w tej kwestii, bo ostatnio takie coś to ja organizowałam 10 lat temu - na Komunii Rabarbary... No i było dużo więcej osób.

W ramach odstresowywania się przed, w trakcie i po przebojach kościelnych uszyłam co następuje:
Pomarańczowego królika:

Do towarzystwa powstał też czekoladowy (z flauszu - niejadalny ;-)):



Pani sowa
I kolejne kotki:


I koteczka Barbisia

Zrobiłam jeszcze jednego kocurka, ale nie mogę go póki co pokazać ;-)

W zamian za to zapraszam na kawałek ciacha z gruszkami upieczonego dziś wg przepisu Doroty
Smacznego!

środa, 9 września 2009

W szokum!

Znaczy otrząsnąć się nie mogę!
Ale po kolei.
Było to w piątek. Nagle wybuchła nade mną godzina zwana czarną, lub jak stwierdziła Rabarbara - Armagedon!
Zaczęło się naprawdę miło i pachnąco. A mianowicie wyrobiłam ciasto na szarlotkę, wylepiłam nim blachę i sruuu do piekarnika w celu lekkiego podpieczenia spodu przed wywaleniem jabłek. Po mniej więcej 5 minutach przyszło do mnie moje młodsze dziecię z ponurą miną.
-Co tam Aniu? Szarlotkę piekę.
-Aha - powiedziało małe głosem drętwym i na skraju rozpaczy - a ja wykrzywiłam stalówkę w piórze i nie da się nim pisać.
No faktycznie - wygięta była w tzw "chińskie es".
-Nie łam się! Spróbuję coś obcęgami... - nie dokończyłam myśli złotej i pocieszającej, bo z piekarnika zaczęły wydobywać się bardzo dziwne dźwięki. Rzuciłyśmy się z Anią przed "ekran" (znaczy przed szybę piekarnika), a tam... Matko kochana!! BURZA!! I to jaka! Wyładowania elektryczne, błyski, huki. No normalnie nawałnica! Szybko odłączyłam kuchenkę od prądu, dziwiąc się jednocześnie, że mi korków nie wywaliło. Wyjęłam spód ciasta, który nawet specjalnie się nie ocieplił i zadumałam się na chwilę...
Dobra! To ja zarykuję, włączę raz jeszcze, bez ciasta i zobaczymy co będzie. W międzyczasie podłubię przy tej stalówce.
Jak postanowiłam, tak uczyniłam. Termoobieg ruszył bez zgrzytów i protestów.
Natomiast stalówka postawiła mi stanowczy opór i nie dała się wygiąć. W żadną stronę. Nawet w imadle :-D
Wróciłam więc do kuchni, oddałam Ani strupieszałe narzędzie piśmienne i pocieszyłam, że dnia następnego i tak jedziemy do Reala w celu poczynienia zakupów wyprawkowych do drugiej klasy.
Otworzyłam piecyk a tam... Zimno... Niczym w prosektorium.
No ładnie! Zabrałam blachę pod pachę (człowiek nie czuje kiedy rymuje ;-) ) i pomaszerowałam do kuchni mojego taty. Tam wsio działało jak należy. Wróciłam do się i zabrałam gar z usmażonymi jabłkami, resztę ciasta do pokrycia góry szarlotki i po cynamon.
W przepisowym czasie machnęłam masę jabłczaną i sięgnęłam po słoiczek z cynamonem... Ja nie wiem jak to się stało! Ja go już trzymałam w ręce! I nagle to cholerstwo wystrzeliło mi do góry, zrobiło piękne salto mortale i rozbryzgnęło się u mych stóp w gwiezdny pył! I to jak!! Odłamki szkła śmignęło po całej kuchni, nie oszczędzając kociej miski.
Uhhh!! Szczęśliwa to je nie byłam, ale jak już załadowałam to felerne ciasto do piekarnika, zamiotłam tę uroczą mieszaninę szkła + przyprawa. Szkła nie było, ale plama cynamonowa została, że huhu!! No więc miałam nadprogramowe i kompletnie nie planowane mycie kuchni rodziciela mego.
Armagedonu ciąg dalszy:
Na obiad był min makaron. Chcąc przekonać się, czy jest już dostatecznie miękki, dziabnęłam jedną kluchę widelcem i wsadziłam sobie do paszczy. Zawsze tak robię i nie ponoszę strat na twarzy... Do tego czasu... Klucha jakoś się omsknęła i poparzyłam sobie wargę i brodę!
O matko!! Miałam już dość!
Stwierdziłam, że jak na moją cherlawą osobę, to już STARCZY!!
Wykonałam telefon do ślubnego informując go, że grzałkę szlag trafił i wracając z pracy ma kupić nową.
-A gdzie ja ci kupię? Tu nie ma takich sklepów! Poza tym nie wiem ani jaka to grzałka, ani która. Sprawdzę i poszukam w necie.
-Aha. No dobra. Ja tylko w kwestii informacyjnej, żebyś był świadomy.
Moja obolała i częściowo poparzona dusza zobaczyła oczami swemi perspektywę ganiania z mięskami, ciastami i frytkami do taty. Przez co najmniej pół roku!
Następnego dnia (sobota) pojechałam na wspomniane wcześniej zakupy. Wróciwszy do domu stwierdziłam co następuje:
-brak mężowskiego samochodu (zdziwiłam się)
-brak męża (nie zmartwiłam się)
-totalną rozpierduchę w kuchni - kuchenka na środku, a w miejscu gdzie stała oględnie mówić syf z malarią (oklapłam w sobie).
Zakasałam rękawy i wzięłam się za pucowanie chlewika.
W trakcie czynności czyszcząco-myjących wrócił mój małż. Nie sam...
Z grzałką!!
Zamontował ją nie czekając na cud samorealizacji przedsięwzięcia ;-)
Straty w ludziach: jeden rozcięty palec wskazując mężowskiej dłoni lewej. Opatrunek w postaci plastra sam sobie założył.
A na koniec, kiedy kuchenka była na swoim miejscu powiedział:
-To teraz napisz na blogu, że ci grzałkę wymieniłem.
No to napisałam. Widać zmywarkę przeżywa do tych pór i to że go obsmarowałam publicznie ;-)
Ale to nie koniec szoku mego! O nie! Bąknęłam (jeszcze w trakcie sprzątania), że czajnik cieknie i rano był potop.
Pan W.G. Złapał dwie oferty MAKRO i nie bacząc, żem w przykucu przypięta do ściery podsunął mi je pod nos i zapytał który lepszy. Jeden był w promocji, a drugi miał być na dniach.
Jakoś fotki nie przemówiły mi do wyobraźni.
A lecąc dalej na fali bezczelności poinformowałam, że mikrofalówka odmawia współpracy (ma prwo - bądź co bądź WYGRAŁAM ją 18 lat temu!).
Konsekwencje "poniosłam" tego samego dnia po obiedzie.
Planowałam lekkie lenistwo z igłą w ręku, ale mój chłop wtrynił mnie do samochodu i wywiózł precz do MEDIA. W celu oglądu czajników i mikrofalówek.
Obejrzałam jedno i drugie, ale nic nie kupiliśmy. Czajniki były szpetne, a kuchenki zbyt wyuzdane.
Nastał sobie poniedziałek...
Mężu wrócił z pracy. Znowu nie sam. Tym razem nie z "babą" (grzałka rodzaj żeński ;-)), tylko z facetem - czajnik z nim przyjechał!
Ładny! Nawet bardzo! I skubany nie cieknie :-D
Szok po trochu mi mija, ale z lekką satysfakcją stwierdzam, że siła środków masowego przekazu (w tym i blogera) jest ogromna!
Małż najwyraźniej boi się jak ognia tego, że wredna żona zasiądzie do kompa i znowu go perfidnie i mało życzliwie potraktuję ;-)
A teraz coś dla oka moich cierpliwych czytelniczek :-)
Skończyłam wreszcie zakładkę dla Ani
Chyba w ramach głębokiej wdzięczności, że gnuśna matka wzięła się w końcu za dawno zaczętą robótkę i ją skończyła, dziecko namalowało mi takiego słonecznika
Kolejne powstają ;-)

Poza serduszkami, których nie pokażę, bo nie wiem które już wklejałam, a których nie, ostatnimi czasy wpadłam po uszy w zwierzaki...
Pierwszy kotek (prototyp) został zagarnięty przez Anię

Jak widać jest dośc mocno sponiewierany, ponieważ kocisko łazi z nią wszędzie. Do szkoły też - a tam został obejrzany przez co najmniej dwadzieścia par rąk ;-)
Asia nie chcąc mieć gorzej zamówiła sobie zielonego (i większego)

A ja lecąc dalej uszłam jeszcze kolejne:

Kot elegant

I kot słonecznikowy


I jeszcze pozowały do zdjęcia grupowego ;-)

Sympatycznie się je szyje :-)

A dziś poniosło mnie "igłowo" i powstały takie ło dwa króliczki:

Oczywiście tak jak serca, tak i koty i króliki szyte są ręcznie, bo jak wspomniałam wcześniej maszynę mam zepsutą.
Hmmmm... Tak mi przyszło do głowy... A może zameldować mężowi po raz kolejny, że maszyna szyjąca jest martwa od 12 lat... ;-D
A na zakończenie, ku pokrzepieniu wszystkich tych czytelniczek, które dotrwały do końca tego posta miodownik z gruszkami z przepisu Ani


Smacznego!

poniedziałek, 7 września 2009

Motoryzacyjnie

Jutro muszę jechać z samochodem na przegląd, a pojutrze zanieść w zębach haracz zwany ubezpieczeniem...
I tak mnie naszło na kolejne motoryzacyjne przygody.
Tym razem mojej sąsiadki.
Było to lat temu... sporo ;-)
Sąsiadka Iwonka pojechała razem ze swoim znajomym do Włoch. W sprawach służbowych. Zabrali ze sobą dzieci, ponieważ załatwianiem zajmował się głównie tenże pan znajomy.
Iwonka dbając o rozrywkę i rozwój intelektualny dziatwy szargała dzieciny to tu, to tam. Oczywiście samochodem. Bardzo dużym i wygodnym. Amerykański, ale marki nie pomnę.
Pewnego pięknego dnia pojechali bodajże do Wenecji.
Wracali autostradą. Koleżanka sąsiadka ma raczej ciężką nogę do gazu i przycisnęła. Śmigając miała pewne wątpliwości natury technicznej typu "coś jakiś krowiasty ten samochód...", ponieważ ni czorta strzałka prędkościomierza nie wychylała się powyżej 90/h. Wróciwszy do miejsca zakwaterowania oddała kluczyki i dokumenty znajomemu mówiąc:
-Weź ty coś zrób z tym samochodem, bo coś z nim jest nie tak. Ledwo powyżej 90 na godzinę wchodziłam, a dupą mi zaczynało rzucać.
-Ile jechałaś??
-90 km na godzinę! Co to niby za prędkość!!
-Iwonko... To amerykański samochód... Prędkościomierz jest w milach...

Opowieść druga:
Było to kilka lat temu. Lipiec. Stoję sobie ze szlauchem, leję po krzaczkach i kwiatkach i opędzam się od stada komarów kąsających niemiłosiernie moje kopyta, ręce, plecy i inne przydatki.
Przy furtce zatrzymuje się samochód Iwonki, a ona sama wychylając się przez okno pyta mnie niezmiernie bystro:
-Cześć! Co robisz?
-A tak se sikam.
-Aha! A długo masz zamiar?
-Chyba nie, bo już mnie te mendy zeżarły do kości.
-To ja zaraz przyjdę. Mogę? Ciężki Dzień miałam...
-No pewnie! Dawaj!
Przyszła po chwili targając flaszkę wina.
-No mów co się stało - ponagliłam sąsiadkę.
-Daj kieliszki. Potem powiem.
Dałam. A jakże! Nawet nalałam własnymi ręcami.
Po pierwszym łyku Iwonka przemówiła smutnym głosem:
-Samochód mi dziś ukradli...
-O Matko boska! - zakrzyknęłam pełna współczucia - jak to??
-Normalnie...
-Ale przecież przyjechałaś SAMOCHODEM! SWOIM! Nie rozumiem...
-Inny mi ukradli.
I tu popłynęła mrożąca krew w żyłach opowieść:
-Pojechałam dziś pożyczonym samochodem. Też Volvem, ale białym do banku na Targowej. Zaparkowałam koło kiosku Ruchu i poszłam załatwiać sprawy. Wyszłam dosłownie po 15 minutach a po samochodzie ani śladu... Tylko puste miejsce zostało. Chodzę w tę i na zad, szukam, zaglądam przez bramy kamienic do środka. Nie ma... Nagle na miejsce po moim samochodzie przyjechała policja! Jak na zamówienie. Idę do nich i mówię: "panowie! samochód mi właśnie ukradli" "jaki?" oni na to - "Białe Volvo. Chodzę szukam nigdzie nie ma. Pomóżcie mi może. Wy wiecie gdzie się tu rozejrzeć" A oni się zdziwili, że ja tak spokojnie do nich o tym mówię: "Jak to?? Samochód pani ukradli, a pani taka obojętna??" "A co mam się grzać? W leasingu był."
I tak ich to zdumiało, że rzucili się na poszukiwania, bo nie do pojęcia dla nich było to, że baba włosów z głowy nie wydziera, nie wpada w histerię, tylko zimno oznajmia, że właśnie jej samochód podpieprzyli. Powiedzieli mi tylko, że oni tak nieoficjalnie póki co szukają, a ja mam iść do najbliższego komisariatu i zgłosić kradzież. Wtedy oni będą mogli oficjalnie przepytywać tu i ówdzie. No więc przyznałam im rację i postanowiłam, że na Grenadierów nie pojadę tramwajem, tylko przejdę się na piechotę. Bądź co bądź jednak adrenalina mi skoczyła i chciałam trochę odparować. Rozumiesz?
Przytaknęłam pełna zrozumienia, bo pewnie ja też będąc w takiej sytuacji gnałabym te 5 przystanków "z buta".
-No więc poszłam - ciągnęła dalej Iwonka. Idę sobie i patrzę... Jest kiosk... A przy nim MÓJ SAMOCHÓD! Stoi! Jak gdyby nigdy nic!
-Jak to? Z złodziejami w środku?? - zakrzyknęłam wyobrażając sobie jak ich Iwonka obraca w perzynę jednym ruchem nerwowej ręki.
-Nie... Wiesz... Ja pomyliłam kioski...
Długo nie mogłam dojść do siebie po tym wyznaniu!
Cóż dalej zrobiła moja skądinąd przefajna sąsiadka?
Wzięła z cudem "odzyskanego" samochodu kartkę papieru i napisała na niej list do panów policjantów:
"Dziękuję bardzo za pomoc i zaangażowanie! Samochód znalazłam. Przepraszam za kłopot" i pomaszerowała z tą epistołą z powrotem do radiowozu.
Ponieważ niebieskich nie było (pewnie ganiali poszukując białego volviaka) wetknęła im tę kartkę za wycieraczkę.
A ja do tej pory jestem ciekawa, co oni sobie pomyśleli, jak znaleźli to podziękowanie. Pewnie do dziś sądzą, że Iwonka (słusznej postury osoba) sama znalazła samochód i sama osobiście wymierzyła sprawiedliwość złoczyńcom... ;-)

wtorek, 1 września 2009

Hej ho, hej ho...

... do pracy by się szło!
I się poszło. Wczoraj pierwsza powakacyjna Rada Pedagogiczna dość boleśnie uświadomiła mi to, co wcześniej nieśmiało podpowiadał kalendarz: wakacje tak jak najdłuższe nogi - zawsze gdzieś się kończą...

Ale najpierw rzeczy miłe :-)
Dziś spotkała mnie przesympatyczna niespodzianka na blogu Ani : dostałam wyróżnienie One Lovely Blog Award.

Zgodnie z zasadami przekazuję dalej dla: i tu czarna dziura...
Przekazuję Wam wszystkim czytelniczkom moim wiernym, anonimowym i podpisanym, jawnym i tajnym, z daleka i bliska... Słowem wszystkim tym, którym się chce tu przychodzić :-)))


A teraz wracając do zasadniczego tematu:
Rada zaczęła miała zacząć się o 13:00, ale pojechałam godzinę wcześniej. Choćby po to, żeby porównać swą opaleniznę z resztą koleżeństwa. mimo wyblaknięcia nie wypadłam blado na tle innych ;-D
Do biblioteki weszłam z duszą na ramieniu. Ba! Ta dusza mi w ucho piszczała z przerażenia!
Dlaczego?
Ano dlatego, że w czasie wakacji był remont ciągów kanalizacyjnych. Przez bibliotekę i czytelnię "szły" sobie takie dwa piony.
Więc moja wybujała wyobraźnia podsuwała mi na zmianę wizję przysypanych gruzem i tynkiem regałów, warstwy pyłu odpadającego zewsząd pod własnym ciężarem, tudzież potłuczonych szyb w witrynach.
Otworzyłam oczy i... skamieniałam...
Było NORMALNIE!!
A nawet lepiej niż 19.06, kiedy to po raz ostatni zamykałam za sobą drzwi, bo wtedy wszystko było stłoczone na kupie i opatulone folią.
Nigdzie ani śladu dewastacji i demolki!
A remont był, bo nie mam już "uroczych" rur z podejrzanymi zaciekami, tylko elegancko zabudowane w ścianie nówki sztuki.
Domyśliłam się komu to zawdzięczam i poleciałam do woźnych z gromkim okrzykiem:
-Gdzie jest Hania?? Hanię mi dawać!!
Dozorca przeraził się, ale węsząc sensację palcem pokazał mi gdzie znajdę rzeczoną osobę.
Hanię zatkało nieco, kiedy uwiesiłam się jej na szyi wykrzykując:
-Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję!

Poza wieszaniem się na szyi pani woźnej podpisałam nowe warunki umowy. Z braku naboru mój etat został zmieniony w ubiegłym roku szkolnym z 30 do 25 godzin tygodniowo.
A w tym jeszcze bardziej...
I teraz ciekawostka przyrodniczo-oświatowa:
ma umowie widnieje taki zapis: " zatrudniam Panią (...) na 15,23/30 etatu"
Konia z rzędem temu, kto mi powie ILE JA WŁAŚCIWIE PRACUJĘ??
Że 15 godzin to wiem, ale te 23 po przecinku??
Nawet moją księgową to przerosło ;-DD

Dziś było rozpoczęcie roku szkolnego. Szybko, sprawnie, bezboleśnie.
Moje córzydła też oficjalnie "weszły" jedna do drugiej, druga do trzeciej klasy (tyle że na innych poziomach edukacji).
Ku mojemu lekkiemu przerażeniu dowiedziałam się, że Ania będzie chodzić na basen (o ile lekarz wyrazi zgodę, a na pewno wyrazi).
Czemuż się przeraziłam?
WARKOCZE!!
Przecież ja jej będę musiała kupić czepek wielkości młyńskiego koła, żeby to dobro mogła sobie upchać!

Aś szczęśliwy, bo praktyki zawodowe ma mieć w piątki, a poza tym również przez cały listopad. No i najważniejsze, że nie spełniły się prognozy o rozwiązaniu jej klasy i rozparcelowaniu ich do dwóch innych.
Nawet sen miałam z rodzaju tych "proroczych", ze jej wychowawczynię (skądinąd przesympatyczną osobę) wyrzucili ze szkoły.
Jak widać - jasnowidzem, ani nawet czarnowidzem być nie mogę.
Na łopatki powalił mnie plan Rabarbary...
Fajne ma przedmioty: eto, ufo, ppf...
Ciekawe, że ona wie o co biega...

3TD
Nr Godz Poniedziałek Wtorek Środa Czwartek Piątek
1 8:00- 8:45 wf MJ sg2 rel/ety-1/2 #e3b 121
rel/ety-2/2 #r3b 315
p.chem.-2/2 AK 312 wf MJ sg2 zaj.prakt.
2 8:50- 9:35 wf MJ sg2 j.niem. JS 303 p.chem.-2/2 AK 312 historia JG 212 zaj.prakt.
3 9:45-10:30 eto-1/2 TL 107
eto-2/2 DO 106
u.fot. PD 210 j.polski JR 204 g.wych. JS 121 zaj.prakt.
4 10:45-11:30 eto-1/2 TL 107
eto-2/2 DO 106
wok JR 204 j.polski JR 204 j.niem. JS 121 zaj.prakt.
5 11:40-12:25 eto-1/2 TL 107
eto-2/2 DO 106
ppf ŻŻ 166 j.ang. EG 211 j.ang. EG 211 zaj.prakt.
6 12:40-13:25 rel/ety-1/2 #e3b 314
rel/ety-2/2 #r3b 315
matemat JD 203 u.fot. PD 166 ppf ŻŻ 166 zaj.prakt.
7 13:35-14:20 matemat JD 211 matemat JD 203 geografia WS 104 j.polski JR 204
8 14:25-15:10 biologia KJ 313 p.chem.-1/2 AK 312
9 15:15-16:00 p.chem.-1/2 AK 312


Plan lekcji



A teraz trochę robótek. Ostrzegam, że monotematycznie będzie!
Zasercowało mnie na amen.
To co widzicie na zdjęciach to tylko część tego, co uszyłam ponieważ trochę poszło zanim zdążyłam je sfocć.
Zdjecie grupowe tych ocalonych nówek:


I jedno maluchów sercowych

A p0za tymmachnęłam kilka kwiatków, których wzorek podejrzałam u Kassandry i wykorzystałam za jej zgodą i wiedzą.




I na zakończenie:


Żaba sobie przykicała. A moze pan żab?
Zanim zdecydowałam się na cmoknięcie płaza, to już go nie było!
Straciłam szansę na posiadanie osobistego księcia! Ehhhh....