środa, 25 listopada 2009

Policyjnie cz.3

Dziś ostatnia część moich dość spektakularnych przygód z policją.
Ostatnia na dzień dzisiejszy, bo wszak życie niesie ze sobą masę niespodzianek i nie wiadomo co nas może spotkać tuż po opuszczeniu progów własnego domu.
Tak też i było w opisywanym teraz przeze mnie dniu.
Dokładnie miało to miejsce 10.11. Roku tegoż (znaczy bieżącego).
Po powrocie do domu znalazłam awizo.
Z jednej strony bardzo się ucieszyłam, bo wiedziałam, że przyszło zamówienie z Bostara z pierdołami do kolczyków. A z drugiej strony zazgrzytałam zębami aż iskry poszły, bo na pocztę to ja baaaardzo nie lubię jeździć :-/
Nie dość, że muszę się przedzierać przez gigantyczne korki, to do tego będąc już w urzędzie zmuszona jestem odprawiać tzw. godzinki... Na pięć okienek w porywach czynne są 2-3.
Ale trudno! Jak mus to mus!.
Wsiadłam więc w samochód i ruszyłam.
Teraz mały rys topograficzny.
Ulica przy której mieszkam z jednej strony jest notorycznie zajęta przez parkujące na niej samochody. Dla jeżdżących zostaje tylko jeden pas ruchu. Jadąc w stronę głównej ulicy te parkujące są po lewej, więc jadący z naprzeciwka muszą (zgodnie z kodeksem) przepuścić samochody jadące do głównej ulicy.
Mam nadzieję, że nie zagmatwałam?
Tak więc dla jasności: jechałam do głównej ulicy, więc ja miałam pierwszeństwo.
I z tegoż założenia wyszłam, kiedy zobaczyłam nadjeżdżający vis a vis samochód.
Nie byle jaki ;-)
Radiowóz.
Więc przemknęło mi dość głupio przez głowę, że kto jak kto, ale oni przepisy chyba znają i powinni stosować.
O naiwna ja!
Więc jadę dalej.
Oni też. Mieli gdzie zjechać, żeby mnie przepuścić, ale nie!
Gdzie tam!
Prą do przodu jak dzielni pancerni w swoim wiernym Rudym!
A ja?
Ja też! Hehehe!
No i w pewnym momencie się spotkaliśmy - maska w maskę...
Nie, nie. Do zderzenia nie doszło.
Stanęłam. Oni też.
I tak sobie stoimy reflektor w reflektor świecąc sobie po oczach.
-No i kto kogo? - pomyślałam. Zerknęłam na zegarek. Do zamknięcia poczty miałam jeszcze dwie godziny, więc specjalnie mi się nie spieszyło.
Radyjko gra, fajnie jest...
W końcu z radiowozu wygramolił się młodzieniec (tym razem mundurowy!), podszedł do mnie i zastukał w szybę.
Opuściłam w dół i zapytałam:
-Słucham?
-Niech pani jedzie!
-Chętnie. Ustąpcie mi miejsca.
-Przecież może nas pani minąć.
-Jak? Którędy?
-No chodnikiem! Zmieści się pani.
Faktycznie - mogłam.
-Nie ma mowy!
Niebieski wywalił oczy.
-Co?? A dlaczego??
-Po chodniku się nie jeździ - pouczyłam mundurowego.
-Yyyyy... No tak, ale przecież ma pani dużo miejsca i może pani nas minąć!
-Nie ma mowy - powtórzyłam - chodnik jest dla pieszych.
-Ale nikogo przecież na nim nie ma! Może pani jechać!
-Taaaa! Jasssne! Ja pojadę po chodniku, a wy mnie za 50m zatrzymacie i wlepicie mandat właśnie za jazdę po nim! Nie ma mowy! Nie ruszę się!
-Nie wlepimy! Niech pani jedzie!
-Nie! Ja mam pierwszeństwo i to wy mi musicie ustąpić.
W ostatniej chwili dziabnęłam się w jęzor, żeby nie poradzić mu wezwania policji w celu roztrzygnięcia naszego idiotycznego sporu.
Młody stójkowy próbował jeszcze negocjować, ale w końcu poddał się i wrócił do kupla w oznakowanym samochodzie policyjnym...
Chwilę jeszcze postali i...
NIESAMOWITE!! Wsteczny im działa!
Wzięli i zjechali z drogi zawziętej, rudej babie!
Taaaa...
Jednym słowem - twardym trza być, a nie miętkim! ;-)
A teraz trochę nowości, bo się zebrało:
W kuchni miałam abażur. Stary i mało ładny. Więc uszyłam sobie nowy :-D

Jak jest za oknami, każdy widzi - niezbyt przyjemnie oględnie mówiąc...
Więc, żeby spojrzenie miało okazję spocząć na czymś bardziej ożywionym i kolorowym niż zeschnięta trawa i łyse badyle uszyłam sobie takie hmmmm... nazwijmy to zazdrostki inaczej ;-)

Okna mam dwa, więc na drugim będzie (jutro) to samo ;-)
Kanapa w salonie dostała poduszkę w nowym ubranku:

A ponieważ święta tuż-tuż trzeba zadbać o jakieś gadżety.
Jak święta, to choinka:

Na choince wiesza się np. Ciastki ;-)

Można też bombki:


Tej na ostatnim zdjęciu nie polecam do wieszania na drzewku - no chyba, że na stuletnim dębie - jest ciężka i wielka :

Kolejne bombki się zrobią - jutro będę miała nowe papiery ze sklepu naszej Ani !!
Już nie mogę się doczekać ;-)

piątek, 20 listopada 2009

Bombuś


Bombuś to kot. Dokładnie kot rasy syjamskiej.
Urodził się 23.04.1993.
Najpierw wyjaśnię, skąd takie imię.
Bombuś przyszedł na świat... w kurniku ;-). Miał 2 siostry. Jedna była zwykłą, uroczą dachową koteczką, a druga prześliczną srebrną persicą.
Kiedy kociaki miały tak koło 4 tygodni kocica po prostu je zostawiła i poszła w tango dorabiać kolejne pokolenia sierściuchów.
Syjamy rodzą się prawie łyse, więc Bombuś pozbawiony ciepłego futerka mamy złapał dość silne przeziębienie. Chodziłyśmy z nim do lekarza o nazwisku Bąbik. Moje dziecko (wówczas jedyne) słysząc, jak rozmawiam z Mamą, że trzeba znowu iść do Bąbika na kolejny zastrzyk, szybciutko złożyła sobie kota i weterynarza i wyszło takie coś:
Bąbik + kotek = Bąbek.
Żeby jednak skojarzenia nie były zbyt bliskie i może niezbyt miłe dla sympatycznego weterynarza, szybko przechrzciłyśmy kota na BOMBEK.
Oczywiście, wytłumaczyłyśmy panu doktorowi, skąd się wzięło takie dość podobne fonetycznie do jego nazwiska imię.
O dziwo dr Bąbik był mile zaskoczony, a nawet zadowolony :-).
Bombuś jak na "błękitną krew" przystało zachowywał się u pana doktora w sposób elegancki i bardzo zrównoważony. Z godnością znosił wszystkie zastrzyki, oglądanie uszu, zębów itp.
Do czasu...
Pewnego dnia przytrzasnęłam nieszczęśnika drzwiami. Strzeliłam go tak mniej więcej na wysokości bioder.
Zaznaczam, że NIECHCĄCY! Nie zauważyłam go, a drzwi zamykałam "z łokcia", bo ręce miałam zajęte.
Następnego dnia Bombek zwlókł się z łóżka opierając się tylko na przednich łapach, a kompletnie bezwładny zadek ciągnął za sobą nie bardzo rozumiejąc, co się stało.
Moja Mama podniosła lamet:
-O Jezu! Kota mi zabiła! Uśpić go teraz trzeba będzie! Kręgosłup w drzazgach!
Zapakowałam więc paralityka do samochodu i pojechałam z nieszczęśnikiem do znajomego weterynarza.
Postawiłam futrzaka na stole i tłukąc czołem w blaszane obicie, powiedziałam jak skrzywdziłam i prawie zabiłam pupilka własnej Matki.
Bombuś stał sobie spokojnie na dwóch przednich łapach i nic sobie z tego nie robił, że doktor majta mu biodrami we wszystkie boki i strony.
-To rwa kulszowa, Zwykły zbieg okoliczności. Uszkodzić kotu kręgosłup wcale nie jest tak łatwo. Dostanie zastrzyk i będzie ok. Dla formalności zmierzę mu jeszcze temperaturę.
Co powiedział, chciał wprowadzić w czyn.
Jednak ledwo uniósł kotu ogon rozpętało się piekło!
Spokojny dotąd kot dostał ataku furii!
Wyszczerzył kły, wydał z siebie głuchy warkot i pazurami usiłował złapać za rękę doktora.
Chłop miał refleks i się cofnął w porę.
Ja nie mogłam, bo trzymałam zwierzę. W tym momencie Bombuś widząc, że nic nie zrobi lekarzowi, a musiał gdzieś wyładować swoją frustrację, odwrócił się do mnie i dziabnął mnie dwa razy zębami w kciuk.
Bólu po ugryzieniu przez kota nie da się z niczym porównać!
Puściłam odruchowo sierściucha i teraz zaczął się horror!
Bombek ruszył przed siebie.
Normalnie - na czterech łapach!
I to jak ruszył!
Jaka rwa?? Jaki tam paraliż??
To co stało na szafkach wylądowało na podłodze, papiery z biurka pokryły gabinet białą warstwą poszarpanych ścinków. Ryk jaki z siebie wydobywał z siebie dystyngowany hrabia podobny był to ryku szarżującego nosorożca (tak sądzę).
W tym czasie, kiedy książę kot obracał w perzynę miejsce pracy dr Bąbika, ja poczułam, ze robi mi się dziwnie...
Szare jakieś to wszystko, rozmyte i odjeżdża sprzed oczu, a ja zaczynam słyszeć przez burą, grubą watę...
-Chyba mi słabo - powiedziałam niezbyt pewnym głosem (doświadczenia w omdlewaniu kompletnie nie miałam).
Biedny weterynarz nie wiedział kogo ma najpierw łapać: wściekłą, beżową furię, czy słaniającą się na nogach właścicielkę potwora.
Na moje szczęście zdecydował się na samarytański uczynek i złapał mnie nim doleciałam do podłogi.
Posadził na krześle i kazał schylić głowę.
Popatrzył na kota i mruknął:
-Zmęczy się, to przestanie.
faktycznie - po pewnym czasie Bombuś zaprzestał biegania po ścianach i suficie, ograniczając się do demolowania tego co sam wcześniej zwalił na podłogę.
Po czym usiadł w kącie i dysząc jak smok wawelski po zjedzeniu owieczki z siarkowym nadzieniem patrzył z dumą swym zezowatym wzrokiem na spustoszenie jakiego dokonał w gabinecie...
Minęło tak ok 10-11 lat.
Ponownie ten sam gabinet. Najpierw formalności. A potem:
-No to proszę wyjąć kotka.
Otworzyłam torbę. Bombuś wystawił na zewnątrz swą brązową, lekko już posiwiałą twarz...
Reakcja weterynarza była natychmiastowa: cofnął się kilka kroków, zbladł i wydusił z siebie:
-O Boże! To on! Ja go pamiętam!
Hehehe! Ja też! Od tamtej pory będąc u weterynarza zakładam skórzane, grube rękawice do łokci ;-)
W dzieciństwie Bombuś przejawiał skłonności do alkoholu...
Ale klub AA nie wkroczył do akcji ;-) - kot sam się wyleczył.
Miał wtedy ok 5 miesięcy. Siedziałyśmy sobie z Mamą pod jabłonką w ogrodzie i sączyłyśmy piwko. Koty plątały się koło nas. Bombuś zwęszył nagle, że obie pańcie mają coś apetycznego, coś co pachnie upojnie, a on tego nie zna...
Podszedł do nas. Zaczął pchać łeb w kierunku puszki. Nie dawał się odpędzić.
W końcu dałam mu resztkę, która została na obrąbku puszki.Ile tego było?
Maleńko.
Ale kot też duży nie był...
Wypił z lubością na trzy lizy. A potem...
Zrozumiałam powiedzenie "latać jak kot z pęcherzem".
Drzewa, płot, krzaki, parapety - wszystko jedno! Jest ryzyko - jest zabawa!
Wesolutki jak skowronek podrzucał do góry kawałki patyków. Zwinnie niczym wiewiórka zwieszał się z gałęzi głową w dół.
W końcu wylądował na ziemi. Jak stał tak padł. Zapadł w pijacką drzemkę. Po czym ocknął się, zwrócił nadmiar jedzenia i resztki %. Beknął jak stary chłop i od tamtej pory wszelkie alkohole omijał z daleka.
Historyjek związanych z Bombusiem jest więcej.
Pewnie kiedyś je opiszę, żeby nie zapomnieć.
Coś tam pisałam wcześniej TU

Bo nowych już nie będzie.

Dziś o 14:00, po ponad 16 latach życia, Bombuś odszedł do swojej ukochanej, rozpuszczającej go ponad wszelką miarę Pani...

środa, 18 listopada 2009

Policyjnie cz. 2

Obiecana część druga moich zmagań ze stróżami porządku.
Jakoś tak rok temu to było. Siedzę spokojnie w swojej bibliotece. W pewnym momencie uchylają się drzwi, a przez szparę wsuwa głowę kierowniczka administracyjna z miną konspiratora.
-Pani Moniko. Czy może pani do nas na chwilę przyjść?
"Do nas" tzn do księgowości.
Poszłam.
Wchodzę, a tam oprócz wspomnianej wyżej i księgowej był też ex dyrektor.
Po konwencjonalnej wymianie uprzejmości, padło co najmniej dziwne pytanie:
-I co? Ma pani już wezwanie?
-????? Gdzie??
-Na policję.
-Ja? A po co?
-W sprawie komputerów. A dokładnie tych u pani w pracowni multimedialnej.
-Nie dostałam. Przecież kompy są! Nikt ich nie ukradł póki co!
-To nie o to chodzi.
-A o co?
-No też nie wiemy. Ja dziś idę. A panią i tak wezwą, bo pani podpisy są pod protokołami z odbiorem pracowni.
Tak to mój ex powiedział, jakby się cieszył, że razem będziemy jeść suchy chleb popijając zimną wodą z blaszanego kubka w jednej celi.
Hehehe! Zapomniał, że więzienia nie są koedukacyjne ;-)
Tak więc jak tego samego dnia zdzwonił telefon, nie zdziwiłam się, że po drugiej stronie kabla wisiała komenda.
-Dzień dobry. Mówi.... (stopień, nazwisko). Czy mogę rozmawiać z panią Moniką...
-Przy telefonie. Słucham.
-Dzwonię z wezwaniem na przesłuchanie.
-Aha. Pewnie w sprawie komputerów?
-A skąd pani wie? - zapytał z rozpędu. A potem dodał już profesjonalnym tonem:
-Nie mogę powiedzieć o co chodzi.
-No wie pan. Ponieważ nikogo nie napadłam, nie okradłam, więc wiem po co pan dzwoni. Poza tym w szkole mi powiedzieli.
-Kiedy może pani przyjść?
Umówiliśmy się na następny dzień. Miałam zgłosić się do pana o nazwisku "P" o godzinie 13:30.
O 13:20 zameldowałam się dyżurnemu. Podałam mu dowód i po sprawdzeniu mojej tożsamości, zostałam poproszona o zajęcie miejsca w poczekalni.
-Pan P zaraz do pani zejdzie. Właśnie dzwoniłem.
-Dziękuję.
Usiadłam i czekam.
Czekam...
Czekam...
I CIĄGLE CZEKAM!!
Tak mniej więcej o 13:40 wstałam i zwróciłam się do dyżurnego:
-Czy pan P ma zamiar w końcu przyjść? Umówieni byliśmy na 13:30. Już ma 10 minut spóźnienia. Za kolejne 10 ja wychodzę. To i tak będzie więcej niż akademicki kwadrans.
-Jak to pani wychodzi??
-Normalnie - rzuciłam niedbale - tak jak weszłam. Drzwiami!
-Ale pani nie może!
-Bo? aresztowana jestem? Proszę ponownie zadzwonić do pana P i poinformować go, że mój czas jest cenny i nie zamierzam go marnować w poczekalni lokalnej komendy policji. To panu P zależy na moich zeznaniach, a nie mnie, żeby je składać.
Widząc, że nic nie wskóra z upartą babą dyżurny (skądinąd miły facet) jeszcze raz poprosił, żebym usiadła.
Posłuchałam. A jakże! Patrząc wymownie i bezczelnie na przesuwające się wskazówki zegara na wprost jego nosa.
Nagle po krótkiej chwili, z hukiem otworzyły się drzwi prowadzące nie wiem dokąd.
Ale myli się ten, kto sądzi, że stanął w nich pan P.
O nie!
To była kobieta (z założenia przynajmniej). Trochę starsza od mojej Rabarbary. Wyglądała mało sympatycznie - oględnie mówiąc. W kilku susach (bo nie krokach!) znalazła się przy mnie i wydarła paszczorę na całą poczekalnię:
-IMIĘ I NAZWISKO!!
Wzdrygnęłam się lekko, nie spodziewając się wrzaskliwego ataku małoletniej z włoskami ściągniętymi gumką recepturką w imitację kucyka.
Spojrzałam na nią niechętnie i odparłam:
-Słyszała pani o ochronie danych osobowych? Bo ja tak i nie mam zamiaru ujawniać swoich personaliów przy obcych ludziach. To po pierwsze.Po drugie: to pani winna najpierw się przedstawić - już choćby z powodu różnicy wieku, jaka nas dzieli.
Dziewoję zatchnęło.
Dobrze, że nie na amen, bo bym odpowiadała za słowne uszkodzenie funkcjonariuszki na służbie ;-)
Fuknęła coś pod nosem i poleciała do dyżurki.
Ja spojrzałam na dyżurnego i wymownie pokazałam mu zegar.
Kiwnął nerwowo głową, ponownie łapiąc za telefon.
Po chwili z innego pomieszczenia wyszedł sobie jakiś młodzian o posturze Pudziana.
Przespacerował się leniwie, od niechcenia prezentując swój pistolecik.
Znaczy tego... Gnata miał w kaburze pod pachą ;-)
Kiedy zakończył tę promenadę niczym rasowa modelka, podszedł do mnie i uśmiechając się promiennie, acz łagodnie zapytał:
-Jak się pani nazywa?
"Pogięło ich tu czy co??"
Ale zamiast pysknąć, odbiłam piłeczkę z równie seksownym uśmiechem:
-A pan?
Tak zdurniał, że się przedstawił.
-Aha! To nie na pana czekam.
I straciłam nim zainteresowanie, przerzucając się na zegar.
Młodzieniec postał chwilę i wzruszając ramionami poszedł do dyżurki.
Punktualnie o 13:50 wstałam i podeszłam do drzwi. W tym momencie usłyszałam za sobą okrzyk.No nie! Nie: "stój bo strzelam!", tylko:
-Proszę nie wychodzić! P już schodzi do pani!
-Taaak? Od 20 minut schodzi i dojść nie może. Z czubka Pałacu Kultury tu podąża? Do widzenia.
I kiedy położyłam rękę na klamce, otworzyły się drzwi prowadzące na klatkę schodową i stanął w nich...
Jak Wam opisać tego pana?
Może tak: przypomnijcie sobie wszystkie filmy kryminalne, jakie znacie. Nieważne czy rodzime, czy wręcz przeciwne.
Wszystkich tych boskich przystojniaków, na widok których większość z nas planowała swoją przyszłość jeśli już nie w wiernej służbie policji, to przynajmniej u boku takich macho bezwzględnych dla przestępców, a czułych dla swych kobiet.
Przypomnijcie sobie tę ich sprawność fizyczną.
Tę "samczość" ziejącą z ekranu.
Tę błyskotliwość widoczną na pierwszy rzut bystrego, kobiecego oka...
Już?
To ok!
No więc pan P wyglądał...
Wprost przeciwnie, niestety...
Przede mną stał pan wzrostu mojego (czyli żadnego), z brzuszkiem dość mocno opiętym sweterkiem a'la słynny swego czasu Kononowicz, ze wzrokiem udręczonym, i przerzedzoną górną częścią czaszki.
-Nazywam się P. Pani do mnie? - ni to zapytał, ni to stwierdził.
Zamiast paść mu w ramiona, jak to z wdzięczności powinnam zrobić, bo w nareszcie skończyło się moje czekanie, ja zakrzyknęłam:
-No! Nareszcie! Ma pan farta! Już wchodziłam!
-Przecież byliśmy umówieni - powiedział pan P trochę oburzony.
-TAAAK??? A o której??? 20 minut temu!
-A bo to kolega panią umawiał, nie ja...
-Przez posły wilk nie syty!
-Może pójdziemy na górę? - zaproponował ugodowo.
-Na nic innego nie czekam! To jakieś kpiny! Do czego to podobne! Ile można czekać? To poważna instytucja czy ochronka dla małolatów? Co to za zwyczaje? Najpierw pan się spóźnia, potem napada mnie jakaś małoletnia z przetłuszczonym owłosem drąc na mnie paszczę. Potem jakiś Adonis się pręży i też ma jakieś wąty do mnie?? Co to ma być ja pytam?! I się dziwicie, że ludzie was nie lubią i dowcipy się o was mnożą jak króliki na wiosnę??
Tak trując jak nakręcona, leciałam po schodach w górę. Stanęłam na piętrze i zapytałam:
-A teraz gdzie?
-Jeszcze wyżej - szepnął pan P.
-Noooo pięęęknie! I windy tu też oczywiście nie ma? Ja rozumiem gnać przestępców z kulą u nogi w ramach resocjalizacji, ale spokojnych obywateli???
W świetle moje pyszczenia ten "spokojny obywatel" chyba nie wypadł zbyt przekonywająco...
W końcu doszliśmy do pokoju pana P.
Zaczęło się przesłuchanie...
I to jak!!
-Pani się nazywa Lidia...?
-Nie. Monika...
-A ja mam napisane, że Lidia...
Zdębiałam lekko.
-Mam dowód przy sobie, jakby co. Dyżurny też mnie spisał.
-Aha. Więc jest pani pewna, że nie nazywa się pani Lidia...?
-Tak. Zdecydowanie!
-To kim jest Lidia...?
-Pojęcia nie mam!
- Tak? A przecież razem pracujecie.
Po raz drugi się zdziwiłam, ale zaczęłam myśleć.
-Aaa! Już wiem! Ona teraz ma inne nazwisko, bo wyszła za mąż. Nie skojarzyłam, bo w tej chwili jest na wychowawczym i nie mamy kontaktu. A pod tym nazwiskiem, które pan wymienił znałam ją bardzo krótko.
-Aha... A co mi pani powie o przetargu na komputery.
-Nic.
-Dlaczego?
-Bo ja w nim nie brałam udziału. To się odbywało gdzieś na poziomie ministerialnym prawdopodobnie.
-Dlaczego więc pod protokołami odbioru są pani podpisy?
-To są protokoły przyjęcia pracowni jako takiej. Czyli przyszła ekipa, zamontowała komputery i poszła. Ja podpisałam tylko fakt, że mam tyle kompów, ile miało być i tyle.
Pan się zasępił na chwilę i z rozbrajającą szczerością powiedział:
-To niepotrzebnie tu panią ściągałem...
Śmiać mi się zachciało.
-No niestety. Przykro mi, że nie mogłam panu pomóc.
Pan P westchnął z głębi swego wydatnego brzuszka i powiedział przygnębiony:
-Ale protokół musimy spisać..
-Piszmy więc - zachęciłam go gorliwie widząc, że moje wyjście na wolność jest tuż, tuż!
-Ale ja nie wiem co napisać...
Oklapłam...
-Nie wiem, czy mogę, ale ja panu podyktuję, dobrze?
-Oj tak!! - zamiast mnie ochrzanić, wyraźnie się ucieszył.
No to podyktowałam, sprawdziłam i podpisałam.
Kiedy wychodziłam, byliśmy już w całkiem przyjaznych stosunkach ;-)
-Do widzenia pani! I przepraszam za spóźnienie i moich kolegów.
-Nic nie szkodzi. W gruncie rzeczy, było nawet zabawnie. Ale wie pan co? Raczej nie powiem "do widzenia". W zaistniałej sytuacji bardziej mi pasuje "żegnam".
Roześmieliśmy się obydwoje i poszłam sobie...
A wiecie dlaczego tak mi się spieszyło? Co mnie tak w pięty parzyło na tej komendzie?
Otóż dnia poprzedniego zaczęłam sobie hardangerować aniołki...
I silne parcie na igłę miałam...

W tym roku nie będę ich robić, ale nie z powodu traumy policyjnej, tylko jakoś te niteczki Unifilu przy sztucznym świetle się zlewają ;-)

piątek, 13 listopada 2009

Policyjnie cz.1

Tak jak pisałam w poprzednim poście: rozpoczynam policyjną sagę ;-D
Człowiek nie wie, kiedy do jego drzwi bladym świtem załomocze jakaś nerwowa pięść i usłyszy:
-OTWIERAĆ! POLICJA!!
No może aż tak dramatycznie nie było w moim przypadku, ale podobnie...
Działo się to w 2007 roku. Dokładnie 26.03.2007
Poniedziałkowy, blady świt...
Tzn tak koło 6:30.
Małż poszedł zamknąć psicę w zagrodzie, Asia czyniła zwyczajowe ablucje łazienkowe w celu doprowadzenia się do wyglądu człowieka, ja barłożyłam beztrosko na baaardzo dłuuugim zwolnieniu, Ania spała.
Godzina 6:35 - dzwonek. Więc mężu wychyla się prze okno i pyta grzecznie:
-Kto tam?
-POLICJA!
Słabo słyszałam odpowiedź z racji odległości wyrka od pokoju, w którym mój mąż konwersował przez okno, więc myślałam, że mam omamy słuchowe.
Więc zebrałam się do kupy i wypełzłam spod cieplutkiej kołderki dowiedzieć się, czy aby coś mi się z uszami nie porobiło.
No nie porobiło jednak...
Ślubny stał na dole, przy schodach z mocno ogłupiałą miną i powiedział:
-Ty! Wiesz? Policja stoi przed furtką...
-No to ich wpuść raczej.
I w tym momencie z łazienki usłyszałam dramatyczny krzyk:
-MAMO!! O BOŻE!! ONI PO MNIE PRZYSZLI!!
Skóra mi ścierpła, nogi się ugięły... Dobrze, że na 4 nogach stałam, bo bym padła trupem ;-). Poprzedniego dnia Rabarbara była z koleżeństwem nad Wisłą i przemknęło mi przez myśl, że kogoś napadli, zniewolili, utopili, czy coś tam jeszcze...
-Jaśniej proszę - wyjąkałam.
-BO JA MUZY SŁUCHAM Z NETU! A ONI ŚCIGAJĄ I REKWIRUJĄ!!
Więcej Baś z siebie nie wydusił, bo ją zatchło, a oczęta zielone wylazły jej na upudrowane starannie policzki.
Ulżyło mi.
-Weź nie histeryzuj! Idę obadać o co chodzi.
Pokuśtykałam na dół (na szczęście przyodziałam się w wielce "seksowny" szlafroczek frotee ;-))
Do salonu wkroczyliśmy niejako razem tyle, że z różnych stron ja i panowie policjanci. W ilości mocno rozrośniętych sztuk pięciu. Po cywilnemu.
Mężu radośnie mnie poinformował:
-Policja do ciebie!
-Miło mi. Przepraszam za lekki nieporządek, ale wczoraj nie skończyłam pracy.
Lekki nieporządek... Dobre sobie!! Hehehe! Burdel to najwłaściwsze słowo w tym momencie :-DD
Cały stół i połowę krzeseł w salonie pokrywały papiery do decu. Na stole dumnie rozpierały się dwie skrzynki, które to robiłam własnemu dziecku młodszemu na skarpetki i rajstopki, co by się luzem nie walały po szafie. Klej, pędzle, ścinki i nożyczki dopełniały całości ;-D
Wprawdzie mam coś, co określam dumnym mianem "Pracownia", ale akurat wtedy nie miałam melodii do dreptania do dość zimnego pomieszczenia i stwierdziłam, że przyjemniej i zdecydowanie wygodniej będzie mi się dekupażyło w ciepłym pokoju.
Panowie przełknęli dość gładko informację o lekkości bajzlu.
Więc zaprosiłam ich, co by usiedli i powiedzieli o co chodzi.
Zaczęli z grubej rury:
-Mamy prokuratorski nakaz na przeszukanie domu.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się głupkowato nie ucieszyła ;-)
Od paru dni nie mogłam za cholerę znaleźć plecaka, który był mi niezbędnie potrzebny w celu spakowania gratów na rehabilitację. Musiał to być plecak i to właśnie TEN zaginiony, bo po pierwsze ręce miałam zajęte "nogami", a po drugie kolorek plecaczka pasował mi do ogólnego wystroju mojego "zewnętrznia" ;-)
Ale myśl złotą coby mi przy okazji rewizji plecaczek namierzyli stłamsiłam w sobie.
Raczej zainteresowałam się czemu chcą mi grzebać po szafkach.
Noooo!! Nie takie to proste uzyskać odpowiedź na zwykłe pytanie od panów barczystych!
Najpierw lekkie przesłuchanko:
-Czy znacie państwo kogoś z Żoliborza, a dokładnie z Bielan?
-No znamy...
Co się mamy wypierać rodziców mojego męża?
-A znacie państwo panią O.... - tu padło nazwisko, które kompletnie mi nic nie mówiło.
-Nie znamy - powiedzieliśmy zgodnym chórem
-A kto tu jeszcze mieszka?
-Nasze córki, a za ścianą moi rodzice.
-A telefon macie państwo?
-Mamy.
-A rodzice?
-Też.
-Wynajmujecie państwo komuś pokoje?
-Nie.
-A kiedyś?
-NIE!
-A rodzice?
-NIE! Ani teraz, ani przedtem!
Pytań było więcej, aż w końcu dowiedzieliśmy się o co chodzi.
Otóż podobno wyłudziłam od wspomnianej wyżej pani 3 tys złotych!
Przez telefon. Mój! Stacjonarny! Się zdziwiłam...
I kolejna tura pytań:
-Co pani robiła 06.02.07?
Nosz kuźwa! Weź człowieku pamiętaj, co prawie dwa miechy temu robiłam! Nie wiem! Pamiętnika nie piszę!
-Noooo... - zachęcił mnie pan z uśmieszkiem na paszczy - może jednak sobie pani przypomni...
Więc zaczęłam myśleć. Na głos.
-6 luty... To chyba były ferie zimowe?
-Nie wiem! Ja nie mam ferii - odparł pan z niechęcią w głosie
- Dzieci pan w wieku szkolnym nie ma?? Myślę!
I nagle spłynęło na mnie olśnienie!
-Wiem! - zakrzyknęłam - Wiem! Tego dnia byłam ze starszą córką na zakupach! Kupiłam jej dżinsy! W New Yorkerze!
-A ma pani rachunek?
-A nie mam. Wywaliłam. Nie trzymam śmieci.
Ta ostatnia informacja wygłoszona na tle bajzlu zabrzmiała chyba mało przekonująco ;-)
-Jak może pani to potwierdzić?
Się ugryzłam w jęzor, bo chciałam powiedzieć, że to oni są od udowodnienia mi winy, a nie ja od dowodzenia swojej niewinności.
-Plastikiem płaciłam.
-Co??
-Kartą!
-A ma pani wyciąg z konta?
-Nie. Ale zaraz wydrukuję.
Drukując siłą rzeczy obudziłam tatę, W skrócie powiedziałam o co chodzi. Więc tata lekko zaspany, w niebieskiej piżamce w paseczki udał się do mnie do domu, w celu dobrowolnego złożenia wyjaśnień.
Panowie bezmundurowi zasugerowali, żeby może jeszcze żonę poprosił do zeznań, ale tata z godnością odmówił budzenia i niepokojenia Ślubnej.
Nie protestowali, wszak to ja byłam ta podejrzana...
Dałam im ten cenny, dający mi wolność wydruk. Nawet godzina im się zgadzała z tym czasem, w którym to przez własny telefon wyłudzałam kasę od emerytki.
Wzięli świstek jako mikry dowód mej niewinności, od rewizji odstąpili...
Wychodząc jeszcze kilka razy pytali, czy nie wynajmuję pokojów, albo może moi rodzice.
-A może wie pani czy ktoś z sąsiadów nie wynajmuje? A może gdzieś tu mieszkają Rumuni?
-Nie wiem, czy mieszkają. Jakiś talibopodobnych widziałam, ale nie Rumunów chyba. Kiedyś jedna pani wynajmowała pokoje matkom dzieci z Centrum Zdrowia Dziecka.
-Taaak?!! - ożywili się wyraźnie - a gdzie ta pani mieszka?
-Teraz?
-Tak?
-Hmmm... Od 20 lat na cmentarzu, ale nie wiem na którym. A po domu nawet fundamenty nie zostały. A szkoda, bo ładny domek był. Takie miał śliczne wejście - na filarkach...
Tu panowie przerwali moje dywagacje architektoniczne i se poszli precz.
Ale to nie koniec! O nie!
Jakiś tydzien później przy furtce przycumował młodzieniec z torbą podróżną:
-Dzień dobry! Ja w sprawie pokoju.
-Jakiego pokoju? - zdziwiłam się ogromnie.
-No do wynajęcia! Kolega mi mówił, że pani wynajmuje.
-W maliny ktoś pana wpuścił. Nigdy nie wynajmowałam pokojów. I nie zamierzam. To nie hotel! To mój prywatny dom!
-Ale adres mi się zgadza!
-I tylko tyle!
-To gdzie ja mogę coś wynająć?
-Nie wiem! Niech się pan skonsultuje z kolegą!
Polazł niechętnie.
Sprawa zakończyła się niejako sama. Tegoż samego dnia tata oglądając TV usłyszał informację, że złapali szajkę wyłudzaczy pieniędzy od osób starszych. Cyganie to byli (prawie jak Rumuni ;-)).
Więc wizja opalania się w kratkę przez kilka kolejnych lat odpłynęła ode mnie szczęśliwie w niebyt.
Do następnego razu, o czym nie omieszkam napisać ;-)

Dobra! A teraz coś dla oka, czyli kolejne komplety frywolne:






Póki co, mówię Wam papapa! I do następnego razu (no chyba, że mnie w międzyczasie zapuszkują, bo nie będę robić zakupów płacąc plastikiem ;-)

wtorek, 10 listopada 2009

Pośpiech

Jak wiadomo - pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł.
W innych dziedzinach życia nie zawsze jest pożądany.
Szczególnie, jak się uprawia partyzantkę. Mam tu na myśli moją starszą latorośl.
Sytuacja, którą opiszę miała miejsce w poniedziałek 2 tygodnie temu.
Chodziłam wtedy na rehabilitację.
Poniedziałek był najtrudniejszym czasowo dniem.
Ania kończy tegoż dnia swoje liczne zajęcia późno i do domu przywożę ją ok 16:45. Do wyjścia na rehabilitację miałam ok. kilkunastu minut, w których to musiałam zmieścić nakarmienie małolaty, ogarnięcie się z grubsza i wydanie dyspozycji na resztę popołudnia i wczesny wieczór.
Potem dawałam w długą, co koń wyskoczy na parę godzin mając nadzieję, że JAKOŚ sobie dadzą radę bez mamuśki ;-)
Siłą rzeczy nie miałam czasu, żeby sprawdzić pannie drugoklasistce lekcje. Więc obowiązek ten beztrosko zepchnęłam na moje pomocne dziecko starsze (no w końcu po coś ją se urodziłam te 19 lat temu!).
Tak więc przed wyjściem poprosiłam moją Rabarbarę o sprawdzenie lekcji małej.
Rzeczonej małej przykazałam co następuje:
-Masz pokazać, co zrobiłaś, masz ją pytać jak czegoś nie wiesz, masz się jej słuchać. Jak wrócę, lekcje mają być odrobione, ty masz być spakowana na jutro i masz być po kolacji i umyta! Dziadka też masz słuchać!
Tak, tak! Personalnie muszę wymieniać, bo jak kogoś pominę, to bezczel mały tłumacząc się z niesubordynacji mówi:
-No przecież o dziadku, Asi, tacie (niepotrzebne skreślić) nie mówiłaś!
Tak więc, kiedy rodzina była już ustawiona, a dyspozycje skrupulatnie wydane, pojechałam z domu precz.
Po powrocie powędrowałam do moich panienek zameldować swój come back.
Pokój Rabarbary zastałam pusty. Tzn. tradycyjnie panował w nim bajzel, ale właścicielki pierdolnika nie było.
Więc zajrzałam do pokoju młodszego szczęścia.
Ania faktycznie była już po kąpieli, siedziała na łóżku (nie powiedziałam wszak nierozważnie i przez gapiostwo, że ma leżeć pod kołderką!), radośnie machając bosymi stopkami.
A światłość z niej biła wręcz oślepiająca i mocno podejrzana... Nie mam tu bynajmniej na myśli czystości...
Przy jej osobistym biurku siedziała Asia i coś pilnie smarowała, aż ołówek zgrzytał.
-A ty co? Lekcje za młodszą odwalasz?
Cisza...
Tylko ołówek przyspieszył biegu, a Ania rozbłysła jeszcze jaśniej i wydała z siebie ukradkowy chichocik...
Więc zaintrygowana podeszłam do biurka i zobaczyłam, co tak pilnie smaruje Baś...
Oczom mym ukazała się kartka rozmiaru A4 z działaniami na dodawanie i odejmowanie w zakresie do 100...
Lwia część była już rozwiązana. Przez Asię rzecz jasna.
Zdębiałam. Zanim mnie oddębiło starsza córcia przemówiła:
-Bojaniezauważyłamżejeszczetomazrobićalezobaczilesamawcześniejodrobiła!sama!bezbłędu!polski
teżbezpomyłekategoniezauważyłamtojużjejzrobiębojużpóźno
I macha mi przed nosem stertą innych kartek skrupulatnie zapełnionych cyferkami przez Anię.
Aś nadaje z prędkością światła, więc żeby oddać chociaż częściowo wodospad informacji, jaki na mnie chlusnął bez ostrzeżenia, celowo napisałam wszystko ciurkiem.
-A rysunek też za nią pokolorujesz? - zapytałam lekko zdruzgotana słowotokiem.
Tu obie dziewczyny zarżały końską manierą i równie zgodnie zaprzeczyły:
-Nieeeee!!
-Aha! To w takim razie Ania pouczy się za ciebie?
-A proszę bardzo! Klasówkę jutro mam z logarytmów.
Mała się ożywiła:
-Asia! A co to są logarytmy? To chyba trudne?
-Trudne - potwierdziła starsza siostra z wyższością, trzaskając kolejne banalne działania zadane ośmiolatce.
-Aaaaa - powiedziała mała z nabożeństwem, sprowadzona do poziomu zero, wpatrzona jak w obrazek w swoje Guru...
Wyszłam od nich, mamrocząc coś pod nosem o domu wariatów...
Powędrowałam sobie dla relaksu do komputera.
Po pewnym czasie przyszła do mnie Asia i mówi:
-Załamałam się...
-Co? Nie dajesz rady? Działania do stu cię przerosły? weź kalkulator - poradziłam litościwie.
-Nie. Chociaż chyba tak... Siedzę u siebie i słyszę: Asia! Pomyliłaś się! Tu powinno być 57, a nie 67. Za chwilę: Asia! A tu to jest minus, a nie plus! Ty znaków nie odróżniasz! Więc się wkurzyłam i poleciałam do małolaty i... Faktycznie! Źle policzyłam! Mało tego! Sprawdziłam resztę i jeszcze trzy byki znalazłam!
-Hehehe! Pośpiech?
-No! I tu widać to, co wszyscy matematycy mi mówili - ZA SZYBKO!!!
Fakt - Asia podobnie jak ja - robi dobre działania, a potem na pastwisku pasie się jej 5 i 1/3 krowy...
Pośmiałyśmy się luzacko i młoda poszła.
Nie na długo...
Wróciła szybciej, niż wyszła. Z rykiem (prawie)!
-MAMOOOOOO!!!!! BUUUUUUUUUUU!!!! Ja tam nie wrócę!!! Ta smarkula stoi na schodach i się drze: Asia! Szóstki od czwórki TEŻ nie odróżniasz!!
I tak oto z hukiem runął mit doskonałej pod każdym względem starszej siostry...
Jak to powiedział poeta?
IDEAŁ SIĘGNĄŁ BRUKU!! :-D
Nie wiem jak Aś odbuduje swój autorytet w oczach młodszej siostry. Ciężko jej będzie. Chociaż w sobotę ma szansę. I to dużą. Ale jakoś nie chce z tego skorzystać.
No cóż - nie mój cyrk - nie moje małpy ;-)


A teraz na zakończenie prezentuję Wam zakonnicę w ubraniu
Stringów nie ma! I mieć nie będzie! Zrobiłam! A jakże! Tyle, że na jej dupsku każdy fason wyglądał jak pas zawodnika sumo :-/
Więc stwierdziłam, że trudno - wiatr jej będzie hulał pod kiecką, a tyłek jej nie zmarznie, bo i tak głównie śpi u Ani w łóżku ;-)

Ale skoro już wyciongłam frywolne akcesorium, to się wzięłam i zaczęłam robić nówki na uszy i szyję:
Wzór oklepany do bólu, ale za to kordonek mam nowiutki i apetyczny :-)
Srebrny i rewelacyjnie się nim robi. Mam już więcej różnych modeli, ale pojedynczych . Więc nie pokazuję póki co "jednych" kolczyków ;-)
Jak dorobię, to obiecuję, że się będę lansować! A co! ;-D
No i na zakończenie bardzo miłe dla mnie sprawy.
Jak już wcześniej pisałam wygrałam zabawę blogową u Che-li i kilka dni temu przywędrowała wygrana A drugie candy zaowocowało takim pięknym notesikiem od Ani

Baaaardzo się cieszę, że w końcu coś wygrałam! A do tego te COSIE są takie śliczne!!

Dziękuję za cierpliwe czytanie :-)
A następną razą będzie "policyjnie" ;-)

niedziela, 1 listopada 2009

Ordnung...

...muß sein.
Czyli dokładność, porządek.
W zasadzie jestem poukładana - mniej więcej. Staram się mieć wsio zaplanowane.
Czasem jednak takie, czy inne zdarzenia wymagają ode mnie nie lada logistycznych kombinacji.
Czasem mam wrażenie, że NIE OGARNĘ!! A jednak jakoś tam daję radę.
Jakoś nie znaczy gorsza jakość ;-)
Chyba w młodości moja skorupka nasiąkła i na starość trąci ;-)
Jako małoletnie dziecko zostałam bez pytania wywieziona w głąb Niemiec.
No nie! Nie na przymusowe roboty! AŻ TAK stara nie jestem!
Po prostu mój tata był na kontrakcie i w ramach łączenia rodzin dojechałyśmy do niego z moją Mamą. Na długie 2 lata.
Pomijam fakt, że nie znałam ani słowa w języku Goethego.
Jednak dzięki pewnej pani jakimś cudem pokonałam tę barierę (dla mnie wtedy dźwięku - nomen omen).
Kiedyś opiszę Wam moje widzenie Niemców oczami dziecka, jakim wtedy byłam.
Chodziłam wtedy do szkoły. Oczywiście niemieckiej, bo polskiej w promieniu 400km nie było.
Niby tak samo jak w Polsce, ale zamiast j, polskiego miałam w planie lekcji Deutsch, a zamiast geografii Heimatkunde (czyli coś jakby połączenie geografii z historią Niemiec).
Po szkole bawiłam się z dziećmi Polaków. Czasem z niemieckimi rówieśnikami, chociaż rzadko - z przyczyn rasowo - narodowościowych (też temat na osobnego posta).
Chcąc nie chcąc przesiąkałam niemieckim wychowaniem.
Przykład?
A prosiem bardzo!
Mieszkaliśmy wtedy w bloku tzw "Hochhaus". 10 pięter zajmowanych przez Polaków z rodzinami. W zasadzie można to porównać do Kibucu :-D. Kiedy ojcowie szli do pracy, a dzieci do szkoły, nasze mamy bawiły się w kury domowe. Czyli prały, sprzątały, gotowały, piekły, robótkowały, plotkowały.
Właśnie... Piekły...
Hitem w owym czasie były dwa ciasta: srokacz i murzynek.
Jak do większości ciast, tak i do tych potrzebne były jajca.
Mojej Rodzicielce owych zabrakło, więc pożyczyła je od znajomej z Kibucu.
Później powędrowała do sklepu i kupiła w celu oddania jajecznego długu.
Ponieważ nie mogła sama od razu zanieść kurzego owocu, poczekała na mój powrót ze szkoły.
Dała mi pojemnik z rzeczonymi i powiedziała:
-Monisiu! idź i oddaj pani Zosi, bo pożyczałam dziś rano.
-Dobrze - powiedziało grzeczne dziecko.
Wzięłam opakowane skorupy wraz z zawartością białka i żółtka i pomaszerowałam dwa piętra wyżej. Na piechotę. Bo zgodnie z niemieckim zarządzeniem dzieciom nie wolno było używać windy bez opieki dorosłych.
Minęły jakieś 3 minuty...
Wróciłam.
Z jajkami.
-O! Nikogo nie było? - zdziwiła się Mama.
-Nie. Był pan Bogdan i dziewczynki (mąż pani Zosi).
-To czemu nie oddałaś???
-Bo pani Zosi nie było!
Zupełnie nie rozumiem ryku śmiechu moich rodziców...
Z relacji pana Bogdana wyglądało to tak:
-Słyszę dzwonek. Otwieram. Na progu stoi Monika z jajkami i mówi grzecznie: 'Dzień dobry. Czy jest pani Zosia?' Więc mówię 'Nie, nie ma' i słyszę: 'Aha. Dziękuję. Do widzenia' Odwróciła się na pięcie i tyle ją widziałem.
Tyż się śmiał...
Zupełnie nie wiem czemu???
No powiedzcie same: jak ja mogłam mu oddać te jajca??
Miały trafić do rąk pani Zosi!
A skąd ja mogłam wiedzieć, co on z nimi zrobi??
Może wytłucze w cholerę, albo zeżre z opakowaniem i skorupami, żonie się nie przyzna, dzieci zaszantażuje, a moja Mama wyjdzie na niesłowną złodziejkę i dłużniczkę jajczaną???
Tak mi to dziś się przypomniało, kiedy szyłam królika a'la Tilda.
Dlaczego?
Bo weszłam w posiadanie niemieckiej gazetki z szyciem dzięki mojej kochanej koleżance netowej Mirce (Miraa).

Mirko! Wiem, że czasem czytasz moje wypociny. Więc raz jeszcze chcę Ci bardzo, bardzo mocno podziękować za Twoje wielkie serce i niebiańską cierpliwość dla nas wszystkich robótkarek :-***

Schemat jako i gazetka - niemieckie, a więc idealnie dokładne. Wycięłam kadłub z przydatkami i wsio po zszyciu mi stykło ;-)
Ubranie to nieszczęście też będzie miało.
Ba!
Nawet już ma!
Ale jak bidactwo ubrałam, to okazało się, że wyszedł mi... HABIT!!
A ja nie miałam w planach zakonnicy z długimi uszami!! ;-D

Poza tym machnęłam kolejne pudełko na wino
Jak widać - zatęskniłam za krakiem jednoskładnikowym ;-)

A ponieważ zaczął się dziś listopad i po wizycie na cmentarzu doszłam do wniosku, że czas Bożego Narodzenia już się dawno temu zaczął, (nie ściemniam - jakieś dwa tygodnie temu byłam w Obi i po jednej stronie stały znicze wszelakiej maści, a vis a vis choinki, bombki, łańcuchy i inne grudniowe pierdoły...) Więc pierdyknęłam se przed chwilą bombkę styropianową - już nie "karczocha"!!
Powiedziałam, że w tym roku NIE MA MOWY I KARCZOCHÓW NIE ROBIĘ!! ZA ŻADNE PIENIĄDZE!!!

Tak więc Ordnung muss sein i zaczynam dzierganki na najcieplejsze, chociaż bardzo zimowe święta :-))