niedziela, 30 maja 2010

Notopo!

Więcej stresu niż to warte było...
Znaczy już po Komunii.
Jak już wspominałam, Ani Komunia zdecydowanie odbiega od utartych standardów.
A mianowicie Pierwsza Komunia była w czwartek - 27.05...
Ot, taki wymysł lokalnego proboszcza...
Komukolwiek by się nie tłumaczyło, że komunia jest w czwartek, wybałuszał oczy i "poprawiał" mnie:
-Eeeee... Znaczy próba.
-Nie! Znaczy Pierwsza Komunia!
-????
-No tak. Dzieci idą ubrane normalnie - w szatki cywilne. W piątek też. I w sobotę. A dopiero w niedzielę jest UROCZYSTA Komunia. Z nazwy pierwsza, a tak w ogóle to czwarta :-D. I właśnie w niedzielę są ubrane w strój uroczysty. Z gośćmi i resztą bałaganu!
Trudne do pojęcia?
Zdecydowanie tak!
-A tzw Biały Tydzień - pyta zdezorientowany i nieco skołowany rozmówca.
-A ten też jest - jak sama nazwa wskazuje będzie trwał trzy dni - poniedziałek, wtorek i środa...
Zwykle w tym momencie następowała zmiana tematu rozmowy ;-D
Widać rozmówcy sądzili, że robię sobie z nich jaja czy co?
Ale tak było. Serio.
Moja opinia na ten temat:
uważam, że to dziwoląg nie wart naśladowania. Bo dziś dzieci były już "otrzaskane" z całą celebrą i raczej nie czuć było uroczystości chwili. One były znudzone...
Wierciły się w ławkach, bardziej myśląc o tym co czeka na nich w domach i w kusząco wyglądających torbach z prezentami.
Cała doniosłość chwili gdzieś się ulotniła bezpowrotnie.
Dzieci były przejęte - w czwartek...

No dobra! Dość narzekania!

Ania była zestresowana. A jakże!
Okropnie bała się spowiedzi w środę, ale później stwierdziła:
-Wcale nie było tak strasznie! I miałaś rację - ksiądz podpowiadał! I fajnie było!
Ja tam nie wiem, co jest fajnego w przyznawaniu się do grzechów ;-)
W ogóle jak ksiądz przed spowiedzią mówił im co jest grzechem, to stwierdziłam, że ja bym rozgrzeszenia nie dostała, bo wszystkie przewiny mam na koncie - łącznie z kradzieżą ;-)
Tak, tak! Wy też! Kto z Was bezwiednie nie przywłaszczył sobie np. długopisu, zapalniczki itp? Nie ma osób, które nie kradną. Nie mówię o kradzieży z premedytacją typu "włamię się do tej chałupy i podprowadzę sprzęcior" ;-)

Wracając do Ani - już w czwartek przeżyła lekkie rozczarowanie:
-Ja myślałam, że ta Komunia to jakoś inaczej smakuje - a to taki normalny opłatek jak w święta...

Mała przeżywa teraz okres ostrego wysypu przyjemności: wczoraj urodziny, dziś Komunia, we wtorek Dzień Dziecka. Taka to pożyje! ;-D


A ja? Szkoda gadać! Wydawało mi się, że bardziej udaję, niż przeżywam.
Guzik!
Dziś dałam temu kilkakrotnie dobitne dowody.

Wracałam z kościoła z Anią, Asią i Marcinem. Przede mną jechał mój mąż z tatą. Tak się wpatrzyłam z zadek mężowski (znaczy jego samochodu), że na rondzie zajechałam drogę jakiemuś facetowi. Gość dał po heblach i klaksonie. Wcale mu się nie dziwię! I cieszę się, że nie wiem co poleciało pod moim adresem ;-)
Rabarbara stwierdziła lakonicznie;
-Zajechałaś mu drogę. Trochę...
Tjaaa... Jajeczko częściowo nieświeże? ;-D

Chwilę później pod własną bramą:
Aś wypełzając z samochodu pyta Marcina:
-Wysiadasz?
-Tak.
Aś klapnął drzwiami, przeszła przed maską do bramy, a ja ruszyłam... Tyle, że Marcin był w trakcie wysiadania...
Bogu niech będą dzięki, że ma chłop refleks i jakby wysportowany jest! Dokończył wysiadanie w biegu. Co z ręką w gipsie nie było łatwe!
Zastrzegam - ten gips na ręku to nie moja zasługa!

Następnie nie byłam w stanie pokonać wjazdu tyłem pod wiatę, co zwyczajowo robię z zamkniętymi oczami i bez zastanowienia. Samochód porzuciłam z obrzydzeniem i wprowadziłam go na miejsce dopiero kilka minut temu!

Później poszłam do kuchni. Włączyłam paszteciki w celu podgrzania. Barszczyk też.
Zostawiłam żarełko pod opieką patrona kucharzy (jest taki??) i poleciałam na dwór popatrzec jak Baśka pstryka fotki małej na łonie. Na łonie natury rzecz jasna.
Popaczałam i wróciłam do kuchni. I co?
Ano paszteciki pięknie pachniały, a barszczyk był zimny jak oddech nieboszczyka!
Odpaliłam nie ten palnik...
Więc złapałam gar i przestawiłam go na największy palnik, żeby było szybciej. ODPALIŁAM ten właściwy.
I ten drugi, na którym stał chwilę przedtem też...
Po co? A ja wiem? Może za karę?? :-d
Dalej jakoś poszło sprawnie.
Chyba tylko dla tego, że Asia i Agata (moja sis) odbierały ode mnie wcześniej przygotowane półmiski i całe miski z jedzeniem.
Bo kto wie, gdzie ja bym je zatargała. Może na strych, albo psu bym zawartość wywaliła do gara...

Tyle o mnie.


No dobra! Koniec pisania!
Teraz niech przemówią zdjęcia.
Panie i Panowie (o ile tacy tu zaglądają) - oto Królowa Anna





Książę też się jakiś znalazł ;-)

I na koniec fragment dekoracji stołu komunijnego:
motylków jest 9...
Kwiatków z organzy też jest 9...
Pomysł na kwiatki zaczerpnęłam od Iwony z Niecodziennego Zakątka :-)
Iwonko - dziękuję za pozwolenie na plagiat :-)


A w następnym poście będzie zagadka dotycząca dziewiątki...
A póki co w oczekiwaniu na nią zapraszam na Sałatkę Dyrekcyjną ;-)

niedziela, 23 maja 2010

Trzy po trzy

Tak trochę bez składu i ładu dziś napiszę.

Na początek bardzo Wam wszystkim dziękuję za oddawanie głosów na konkursowe zdjęcie Rabarbary :-))
Za to, że się Wam chce i za pochwały talentu obu moich latorośli :-)))
Konkurs traw do 31.05. O wynikach na pewno Was poinformuję.

Poza tym przez ostatnie trzy tygodnie siedziałam na maturach.
W siedmiu komisjach.
Raz u siebie jako te przewodnia siła.
A pozostałe sześć byłam członkiem wysuniętym z ramienia na czoło.

Nie będę pisać o szczegółach, bo nie daj Bóg zdradzę jakoweś tajemnice proceduralne ;-)
W skrócie to w tym roku postanowiłam się nie stresować maturami. W końcu ja maturę już mam. Książki ciekawe do czytania naszykowane miałam. Więc miało być luzacko. No znaczy dla mnie (nie licząc zbolałego od siedzenia zadka ;-))
I co?
Ano pstro!
NIGDY WIĘCEJ POZYTYWNEGO MYŚLENIA!!!
Jednego dnia pani przewodnicząca nie wszystkim zaznaczyła dysleksję i trzeba było szukać po arkuszach wg. peseli, kogo była uprzejma pominąć.
Innego dnia numerki do losowania miejsc zaginęły w akcji, a innego były zdublowane.
Pewna pani przewodnicząca mało co, a zapomniałaby przynieść arkuszy egzaminacyjnych.
Dnia pierwszego nie podpisałam super ważnego papierka, bo "zaprzyjaźniona" szkoła nie wiedziała, że trzeba i musiałam dmuchać na zad kilka wiosek dalej, żeby złożyć swój cenny autograf. A dla odmiany i równowagi, jak już na mnie spadło przewodniczenie, jeden z członków komisji (męski członek od WF-u dodam) nie chciał podpisać mojego protokołu z przebiegu egzaminu. Sprawa się oparła o obie dyrekcje - moją i jego. W końcu podpisał, bo dziwnym trafem ja miałam rację. Się siedzi od lat kiiiiilku na maturach, to się procedury zna ;-).
Poza tym przeżyłam dwie wizytacje nadzoru wyższego z panią Naczelnik Wydziału Oświaty włącznie.
I luzik! Jakoś przeżyłam.
Następne matury za rok! Będzie dobrze? Wolę nie myśleć ;-)

A teraz krótka historyjka, która mnie osobiście ogromnie rozbawiła.
Od początku.
Jakieś 10 dni temu na moim osobistym płocie zawisła bluza. Taka polarowa, w kolorze marengo. Na suwak pod szyją.
I tak sobie wisiała. Pewnie ktoś zgubił, więc niech wisi. Mieszkam na skraju lasu, spacerowiczów kupa, to pewnie ktoś się zgłosi i już. Płotu mi nie ubędzie od tego.
Przedwczoraj zwalczałam chwasty w kwietniku, który to już dawno swoją funkcję kwietnika zagubił w akcji. Więc wykopywałam roślinność ozdobną wraz z chwastami i oddzielałam ziarno od plewy niczym ten Kopciuszek mak z popiołu ;-)
Walcząc z komarami i mrówkami usłyszałam taką to rozmowę. Postaram się oddać dźwięk oryginalny ;-)
-Tyyyy... Paszszszsz... Jachhha fajna blusseszszka... No dla ssssciebie w sam rasss! - głos męski
-Neeee... - głos taki jakby damski.
-Dlaszszecho??? - głos męski się zbulwersował
-Bo to nie mój kolooorchhh...
-No ssssoooo ty??? Paszszsz! Śliszszszna jesss. Polarek tachhhhi... mięsiutchi.
-Bo moje kolorchhhyyy soooo innnee.
-A jakchhhhie? - głos męski miał chyba zamiar przefarbować ciuszek dla swej wybranki.
-Teee... Nooo... Szszszszarny i szszerfony...
-Aaaa... To ja fezmę i dla sssórki bede miałł present. Się ussssieszszy...
No ba! Kochający tatuś! Nie ma co!
Ciąg dalszy story pt: "bluza" miał miejsce wczoraj.
Tym razem wieszałam pranie na sznurku i słyszę taką rozmowę:
-O! Zobacz! Nie ma już twojej bluzy. Ktoś zabrał
-Oj tam! Trudno!
Któż to był? Ano sąsiad z sąsiadką. Tyle, że dla mnie nie pojęte jest to, że on sam nie zabrał tej bluzy z płotu. Bo codziennie obok niej przejeżdżał.! Ba! Nawet na nią patrzył. I co? Olśniło go po czasie? Czy może głupio mu było zdjąć ją z płotu i żonie odwieźć? Nie pojmuję. Faceci to jednak trzecia płeć.
Ale co tam! Sssórka siee usieszszyła ;-)

A dziś byłam z Anią na Międzynarodowych Targach Książki. I co? No co? Ja mam książek w ilości sztuk 3 + jeden autograf, a mała coś jakby 6 szt i 2 autografy! O nowej grze nie wspomnę!
Mało tego!
Stanisław Tym się małolacie przedstawił i w łapkę ją cmoknął, ku zazdrości całej kolejki czekającej po autograf ;-)
Ale ja też mam mały sukces na koncie! A jak! Moja promotorka, pani prof. Joanna Papuzińska mnie poznała! Po tylu latach! I machając autograf dla Ani ze mną prowadziła miłą pogawędkę!
I wiecie co? Po raz kolejny żałowałam (przez chwilę!), że nie zostałam na uczelni. Trza było trzepnąć ten doktorat jak mi proponowali... I studentów by człek pognębił ździebko... ;-)) Ehhh!
No dobra! Ale może wtedy nie miałabym czasu na robótki?
Jakieś dwa tygodnie temu pyknęłam doniczkę z motylkami.
Zdjęcia robione przez moją sis, bo to ona dostał tę "tfurczość" radosną.


Jak widać - talentu do robienia fotek obie nie posiadamy.
(Tak, tak Hoguniu! Wredna jestem :-PP)
Motylki nie są wciśnięte dramatycznie w doniczkę, jak by się mogło wydawać. Sterczą ponad!

Dobra! Gunia! Nie złość się ;-) Dzięki za fotki! Bo ja nie miałam czasu przez 2 tygodnie, żeby sfocić ;-D
Buziol publiczny!!

A poza tym - dostaję lekkiego kociokwiku - 30.05 Komunia...
Się stresuję. Kciuki plisss!!!

wtorek, 18 maja 2010

Po prośbie

Zwracam się do Was z prośbą.
Od czego by tu zacząć?
Chyba od początku będzie najrozsądniej.
Otóż jak pisałam w poście niżej jedna z fotografii Asi została wyróżniona i zawisła w Galerii Jabłkowskich.
Oto ona, zatytułowana "prawie jak Hitchcock"



A tu szczęśliwa autorka ze swoim dziełem
W sobotę Aś strzelił sesję studyjną swojej młodszej siostrzyczce.
Zdjęć natrzaskała sporo. Kilka z nich jest na jej blogu
Między innymi i to:


I właśnie z tym zdjęciem jest związana moja prośba do Was.
Otóż Asia wysłała to zdjęcie na konkurs organizowany przez Nikona.
Trzy główne nagrody będą przyznane przez jury "naziemne" - nie wirtualne.
Jest także głosowanie dla internautów. Nie wiem, czy będą za to jakieś nagrody dodatkowe, ale tu moja prośba:
Jeśli uważacie, że fotka Asi zasługuje na wyróżnienie, macie ochotę kliknąć, to zapraszam na stronę do głosowania

Jako iż ja okazałam się być mentalną blondynką i nie wiedziałam, gdzie nacisnąć, żeby dziecku nie nabruździć od razu piszę, że po prawej stronie pod fotką. Takie dziwne znaczki w ilości sztuk pięciu ;-)

Z góry i z dołu dziękuję wszystkim, którym się będzie chciało :-))

piątek, 14 maja 2010

Strzał w dziesiątkę

Kilka dni temu zostałam "ustrzelona" przez Dommę79 do zabawy krążącej ostatnio po blogach.
Czyli "10 zdjęcie".
Zasad nie przypominam, bo już wszyscy je znają.
A więc 10 zdjęcie od końca początku (że tak powiem) to fotka mojej Ani.
Zrobiona dokładnie 11.07.2006 (wtorek) w drodze na Hel. Dokładnie o 6:26
To był nasz pierwszy wyjazd do tego naszego miejsca na ziemi.
Zorganizowany na wariackich papierach ;-D
Zaczęło się niewinnie - dwa dni wcześniej (niedziela) zadzwoniła moja sis zachwycona pobytem właśnie na Helu i rzekła nieopacznie:
-Szkoda, że was tu nie ma.
Akurat w tym czasie lato dawało ostro popalić i upały były nieprzeciętne!
Więc oczami wewnętrznymi zobaczyłam ten bezmiar zimnej i ożywczej wody i niewiele myśląc powiedziałam:
-A nie ma tam miejsca przez przypadek dla 3 niedużych kobitek?
-Poczekaj! Właśnie przyszła właścicielka. Zapytam
-Pytaj!
Okazało się, że są miejsca! Na tydzień! Od wtorku!
No i się zaczęło szybkie szykowanie. Po kryjomu...
A czemu?
A temu, że moje młodsze dziecko przez cały poniedziałek miałoby tzw. Reisefieber i nic by z przejęcia nie jadła. Ba! Nawet wręcz przeciwnie, że tak powiem ;-)
Tak więc pakowałam nas jak partyzant z wyciętego lasu - skokami i mimochodem.
A we wtorek bladym świtem (tak trochę po 4 rano) obudziłam delikwentkę mówiąc:
-Aniu! Wstań. Taki ładny dzień się zapowiada. Może pojedziemy na piknik? Nad wodę?
Piknik - to było coś, o czym moje dziecko gadało swego czasu na okrągło. I pikniki miała - w ogrodzie ;-)
Na wieść o wodzie i ukochanym pikniku Ania zerwała się jak skowronek bez słowa protestu.
Dostała aviomarin (na szczęście kasłała, więc wmówiłam jej, że to pastylka przeciwkaszlowa) Czyli pełna konspira trwa!
Ale mała cwaniara podstęp zaczęła węszyć już na stacji benzynowej:
-A po co tankujesz? Przecież niedawno brałaś benzynę.
-A tak sobie. Akurat przejeżdżałam obok, to nakarmiłam autko.
-Aha. A daleko na ten piknik?
-No kawałek.
-To ja w takim razie się zdrzemnę.
No i zadrzemała jak widać na fotce ;-)
Ocknęła się tak mniej więcej w połowie drogi, pod Ostródą.
I zadała pytanie rodem ze Shreka:
-Daleko jeszcze?
-Eeee. Nieee. Już połowa drogi za nami.
-Aha... A wzięłaś wiaderko, łopatkę i foremki?
-Wzięłam.
-Ahaaaa... A żółwia do pływania?
-Wzięłam.
-Ha! To ja już wiem gdzie jedziemy!
-No?? - zapytałyśmy z Asiem chóralnie
-NAD MORZE! NA HEL!!
Hyyyyy! A to nas zażyła!
-Zgadza się! A skąd wiesz??
-Domyśliłam się - powiedziało z wyższością pięcioletnie wówczas przemądrzałe maleństwo - przecież ciocia Agatka tam jest, no to jedziemy ją odwiedzić, no nie?
-No tak...
-A zostaniemy tam na trochę?
-Tak.
-Fajnie!! No to daleko jeszcze???
-Tak sobie.
-No to daleko, czy nie???
Huh! I tak przez kolejne 230 km...
Jak było na tym nieplanowanym wyjeździe?
Zaczepiście!
Joanna zamieniła się na własne życzenie w czerwonoskórego Indianina i już do końca życia będzie wiedziała, że jak mądrzy ludzie tłumaczą, że opalanie się jedynie na słoną wodę nie jest dobrym pomysłem, to wiedzą co mówią ;-)



Ania po raz kolejny w swoim krótkim życiu przekonała się, że jak matka mówi "nie" to znaczy NIE!
Tak wygląda mała furia, kiedy wredna rodzicielka stanowczo odmówiła kupna pamiątki z Helu Made in China ;-)

Dzięki tej fajnej zabawie przypomniałam sobie tamten pobyt, tamto lato...
Ktoś miał naprawdę doskonały pomysł wymyślając zabawę w "10 zdjęcie".
Po prostu strzał w dziesiątkę! ;-)

To teraz ja typuję kolejne dziewczyny:
Kankankę - może przestanie na chwilę wyrywać chwasty z ogródka i wyrwie się w stronę komputera ;-)
Madziulę - w ramach odpoczynku po organizowaniu Zjazdu Robótkarek ;-)
Kass - ciekawa jestem, czy 10 zdjęcie będzie smakowite, czy szczekająco-miauczące, czy kwitnące? A może zupełnie inne ;-)



A skoro jesteśmy w temacie zdjęciowym, to pozwólcie, że znowu się będę chwaliła Rabarbarą.
Jakiś czas temu wysłała kilka swoich fotek na konkurs. Oczywiście tradycyjnie nie wierzyła w siebie...
I się zdziwiła dziś rano.
Otóż dostała maila z informacją, że jedno z tych wysłanych zdjęć będzie w Galerii Jabłkowskich !

Nie wiemy, która to będzie fotka więc póki co nie mogę Wam jej zaprezentować.

W zastępstwie zapraszam do obejrzenia zdjęć na blogu Asi ze specjalną dedykacją dla mnie!!

No a teraz ja się polansuję ;-)
Jakiś czas temu, Ania zażyczyła sobie, żebym jej uszyła zabawkę. Konkretnie kota. Na urodziny.
Oto jej uzasadnienie:
-Chcę taką zabawkę, którą ty mi uszyjesz, a nie taką kupowaną w sklepie. Bo kupić może każdy, a ta, którą ty mi uszyjesz, to będzie tylko jedna jedyna i specjalnie dla mnie!
Zdumiałam się. Ale uszyłam.
W tajemnicy. Z doskoku. Niczym to pakowanie na Hel 4 lata temu ;-).
I dziś skończyłam.
Proszę Państwa, oto "kotecek"



Od góry:



W zwisie krzesłowym:

I za przeproszeniem od dupy strony:

Spory jest - co można zauważyć, dzięki długopisowi obok "kotecka".
Po raz pierwszy szyłam takiego wielkoluda i chyba jakoś mi wyszedł.

Teraz jest schowany w szafie. Za dwa tygodnie będzie miał swoją panią.
I niewątpliwie imię też ;-)

niedziela, 9 maja 2010

Ata to ja!

Dziś króciutko będzie.
A więc w nawiązaniu do postu takiego jakby imieninowego chcę Wam wyjaśnić, skąd się wziął mój nick.
Na chrzcie dali mi Monika.
Imię jak imię, Ani piękne, ani brzydkie.
Ot jedno z miliarda.
Raczej popularne.
Kiedy zaczęłam swoją przygodę z netem starałam się logować jako ja, czyli Monika. Ale imienniczek to ja mam do bólu! Więc dowiadywałam się przy większości logowań, że "nick jest już zajęty".
Nie bardzo kumałam o co chodzi. Dopiero Asia wytłumaczyła mi, że nie koniecznie muszę być Moniką. Mogę byc sobie nawet Kornelią Kociubińską, czy inną świnką Piggi - oby tylko ta nazwa nie była używana przez kogoś innego.
Nie musiałam się długo zastanawiać, bo nick niejako sam mi się nasunął.
ATA
Nie ukrywam, że gwizdnęłam go Rabarbarze, bo tak na prawdę ATA to ona ;-)
Teraz meritum sprawy: Ania bedąc dzieciną młodziutką, tak w okolicach jednego roczku za diabła nie umiała powiedzieć trudnego słowa ASIA. Dziecko nie wiedząc czemu zmieniło sobie Asię na ATA. I tak ją wołała.
Siłą rzeczy ja też.
Później jakoś to umarło śmiercią naturalną, ale Ata pozostała gdzieś tam w naszej świadomości.
I tak Aś logując się na jednym ze swoich pierwszych for była Atą.
Ale niestety, matkę ma wredną i jej ten nick buchnęłam argumentując, że Ania to wymyśliła, a dzieciną moją jest, więc ja mam więcej praw do ATY!
Rabarbara zgrzytając zębami i plując jadem logowała się już inaczej. (przemilczę jak, bo nie mam zgody na publikowanie jej starego nicku - oryginalnego zresztą i też fajnego).
A drugie źródło pochodzenia Aty:
kiedyś byłam mimowolnym świadkiem rozmowy na mój własny temat.
Ktoś komuś mnie opisywał.
Ten "komuś" nie mógł zajarzyć o kogo biega.
Więc "ktoś" obrazowo mnie opisał:
-No nie wiesz, która to?? Ta chuda, ruda, złośliwa, w okularach!
-Aaaaa taaaa!
Po prostu ATA! ;-D
Tak więc już chyba jasne jest, że ATA jest jak najbardziej kompatybilna z Moniką ;-)

Zdjęć mojego autorstwa w tym poście nie będzie. Bo nie mam czego pokazywać.
Ja nie, ale Rabarbara tak! Idźcie i podziwiajcie Talent (przez wielkie "T") mojej pierworodnej!
Ja jestem z niej dumna!

piątek, 7 maja 2010

Nie chce mi się!

No normalnie nic mi się nie chce!
I to od rana!

Najpierw obudziłam się spanikowana, że spóźnię się na maturę (znaczy w komisjach siedzę - nie zdaję ;-))
Była 5:30. To tak tradycyjnie już w tym tygodniu. Po chwili ochłonęłam i przypomniałam sobie, że dziś nie siedzę. Ba! Mało tego. Jako półetatowiec piątki mam wolne (środy też).
Więc z zadowoleniem przykryłam się kołderką i z ulgą wtuliłam nos w poduchę.
Budzik wyrwał mnie z głębokiego snu o 6:15.
O matulu! Muszę wstać i dziecko do szkoły odholować!
ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
Zwlokłam się jednak z wyrka i z dużą niechęcią polazłam do łazienki.
-Ubrać by się trza - przemknęło mi przez myśl.
ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-W rozwłóczonej różowej koszuli nocnej też można iść między ludzi - szepnęło mi coś w głowie.
-Kurtkę zarzucę!
-Wprawdzie dołem będzie widać, ale spoko! Moda teraz giętka jest - zarechotało coś wrednego z mojej skołowanej i niewyspanej głowie.
Przyoblekłam się jednak w cokolwiek i polazłam na dół zrobić sobie śniadanie.
-Trza wyjąć toster. I machnąć tradycyjne śniadanko. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-Z głodu zdechniesz. I jak fajeczkę zapalisz? Na czczo?? - znowu ten głosik...
-Tjaaa...
Zjadłam. Talerz do zmywarki upchnęłam kolanem. Coś mi w tym czasie zgrzytało pod nogami, więc potoczyłam mało ożywionym spojrzeniem po kuchni i zobaczyłam absorbent z klatki królika artystycznie wymieszany z pokruszonymi kocimi chrupkami na CAŁEJ terakocie.
-Pozamiatać? Po co? I tak znowu naśmiecą. Poza tym - NIE CHCE MI SIĘ!
-Jasssne! Hehehe! Na kapciach ci ten nabój po domu rozniosą! Rusz dupsko! Szczotka i szufelka pod zlewem gnuśna babo!
Chcąc nie chcąc pozamiatałam.
-Anię muszę obudzić. A tak mam do niej daleko. Całe 12 schodów plus podest... NIE CHCE MI SIĘ!!!
-Yhy! Niech śpi! Ale dziś basen... Wiesz co będzie, jak nie pojedzie? Chcesz życie stracić uduszona przez młodszą córkę?? To nie idź...
-W mordę jeża! Zamknij się cholero! Idę przecież!
Dziecko wstało.
A potem trzeba ją było uczesać. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Nie czesz. Po kij? Kołtun ładnie wygląda.
-Wrrrr! A właśnie, że uczeszę! Dziś tylko jeden warkocz, to i przedziałka nie muszę robić.

Później, już w kuchni nawet nie pomyślałam, że nie chce mi się robić Ani śniadania. Chyba by mnie zagryzła, jakby nie dostała swojej tradycyjnej zupki mlecznej. Wolałam nie ryzykować ;-)

-Zmywarkę muszę włączyć, bo już się nie domyka. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-No i słusznie! Niech się te żyjątka na syficznych talerzach mnożą ku chwale ojczyzny...
Stękając niechętnie włączyłam urządzenie. Żyjątek nie lubię jakoś...


Zawiozłam dziecinę do szkoły, a sama stwierdziłam, że wypadałoby wstąpić do sklepu po pieczywo i gazetę. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Pewnie. Nie jedź. Mąż ci podziękuje za brak programu na przyszły tydzień. A pieczywko to ci się będzie chciało samodzielnie piec??
-NIE! Dziś na pewno nie!
Pojechałam. Kupiłam.
A jak wróciłam do domu to NIE CHCIAŁO MI SIĘ włączyć czajnika, żeby spreparować lurę zwaną przeze mnie szumnie kawą.
-Nie rób, nie rób. Kofeina i nikotyna to zabójcy.
-A może ja mam skłonności samobójcze, ty głosie ty!
Zrobiłam. Wypiłam. Wypaliłam.
I co dalej???
NIC MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Może coś dziergnę? ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-Nie dziergaj. Dekoracja na komunię sama się zrobi.
-Wypad!
Dziergnęłam.
-Pranie ewentualnie włączyć? ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-A po co? Przecież ciuchy jeszcze się nie połamały. Ba! Nawet nie stoją!
Nie komentowałam. Włączyłam.
Co tu robić? NIC MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Bajzel mam jak cholera! Trza by ogarnąć chociaż z grubsza! ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-A co się będziesz wysilać? Pchły się jeszcze nie zalęgły...
-Ale larwy już pewnie tak!
-Sanepid domu ci nie zamknie, a nawet jeśli to co? Lato idzie. Pod mostem se zamieszkasz. W przytulnym kartonie.
-Co z ciebie za menda!!
Ogarnęłam pierdolnik. Z grubsza ;-)

-Muszę kupić ser na obiad. A poza tym chyba dziś miały być lawendy. Trzeba pojechać do sąsiedniej wioski. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-Nie jedź! Obiadu nie rób - dupa od żarcia rośnie, a o te zielska później dbać trzeba będzie. Po co ci to?
-A tak se - dla jaj!
Pojechałam. Ser kupiłam. Lawenda ma być jutro.
Po drodze odebrałam Anię ze szkoły.
-Mamo! Kup mi "Kumpla" - to taka gazeta dla młodzieży młodszej.
-A gdzie ja tu zaparkuję? Miejsca nigdzie nie ma - (a w głębi duszy pomyślałam NIE CHCE MI SIĘ - tym razem wysiadać z samochodu).
-Nie kupuj. Po co? Czy to ważne, że ona ją lubi czytać? I że to jedyna gazeta na poziomie? Może niech się na BRAVO GIRL przerzuci, albo na Kaczora Donalda?
-Wkurzasz mnie, wiesz???
Upchnęłam się gdziekolwiek.
Gazeta była. Ostatnia.
Bogu dzięki!
Potem w domu szwendałam się z kąta w kąt zastanawiając się co robić, bo NIC MI SIĘ NIE CHCE!
Klapnęłam przed kompem. Maile. Komentarza. Gg. Trza by odpowiedzieć czy coś...
ALE MI SIĘ NIE CHCE!!
-Mamo! Kiedy obiad?
-Jak zrobię.
-Ale kiedy?
-Jak zrobię!
No wypadałoby faktycznie... ALE MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Nie rób! Już mówiłem, co to za sobą pociąga. A że dzieciak głodny będzie chodził? No i co? Czekolady nie ma w szafce, czy innych słodyczy? Niech się zamuli...
-Nie masz co robić? Wynocha z mojej głowy!
-Hehehe! Chciałabyś!
Obiad zrobiłam. Dowód w Garkotłuku. Niezbyt wyrafinowany, ale jadalny i szybki w przygotowaniu. Zwłaszcza, że NIC MI SIĘ NIE CHCE!!!

-I co teraz? Dzień wszak młody. Może by jakoś spacyfikować panoszące się po kanapie kordonki? ALE MI SIĘ NIE CHCE!
-Iiii tam! A czy to ktoś ogląda? A ty se możesz łokciem przegarnąć i jakoś się zmieścisz - chuda jesteś.
-Jesssu! Jak ja cię nie lubię!!
Uszyłam trzy takie jakieś cosie.
Musiałam zrobić zdjęcia. ALE MI SIĘ NIE CHCIAŁO!!!
-Nie rób. Po co? Kogo to obchodzi jak te dziwolągi wyglądają.
-O żeszsz ty!
Zrobiłam zdjęcia. Dwóm "cosiom".
Trzeci jest taki sam jak ten po lewej stronie. Tyle, że póki co pusty.


Wtryniłam do środka kordonki. Cieniowane. Te mono mieszkają sobie dalej w pudle w Ikei. Teraz mają luźniej ;-)


-Chyba napiszę coś na blogu. ALE MI SIĘ NIE CHCE!!!
-Nie pisz! Czytelnicy padną z nudów po pierwszych zdaniach!
-Słuchaj no! Kim ty do diabła jesteś???
-Jak to? Nie wiesz?
-Nie!!
-Twoim demotywatorem!
-A czy nie mógłbyś łaskawie zamienić się w mojego zwyczajowego MOTYWATORA??
-A mogę. Czemu nie? IDŹ SPAĆ! ;-DD

środa, 5 maja 2010

Hazardzistka

Mam tzw żyłkę hazardzisty.
No może bez przesady! Jakoś nad tym jeszcze panuję i fortuny magnackiej nie przepuściłam w kasynie grając w ruletkę (z braku fortuny jak sądzę ;-))..
Ale...
Mam słabość do brania udziału w przeróżnych konkursach.
Że tak powiem: od zarania dziejów.
Będąc dziecięciem niewinnym wygrałam konkurs śpiewaczy w nadmorskim kurorcie na piosenkę o tematyce morskiej.
Pieśń była rzewna, kończyła się tragicznie i publiczność płci żeńskiej dyskretnie ocierała łezki, kiedy to 11-letnia artystka z kucykami schodziła ze sceny.
Sądzę, że to były łzy szczęścia - taka reakcja na koniec mojego produkowania się ;-)
Wygrałam w on czas gitarę.
Konkursów rysunkowych nie wspominam, ale kredek, farb i flamastrów miałam więcej niż potrzebowałam...

Potem była przerwa.
Aż pewnego dnia wzięłam se ot tak udział w konkursie, w którym główną nagrodą była kuchenka mikrofalowa.
I ot tak se wygrałam.
Wiecie jaki to był szał radości?? 19 lat temu kuchenki dopiero wchodziły na rynek i kosztowały majątek.
A tu proszę: mam za frico (nie licząc ceny znaczka pocztowego ;-))
Kuchenka "chodzi" do dziś. Bo trudno powiedzieć, że działa jak w swojej wczesnej młodości ;-)

Później był jakiś konkurs, w którym można było skosić drobny sprzęt AGD firmy Moulinex. Między innymi żelazko.
Akurat w tym czasie nie miałam (popsuło się), więc zamiast jak normalny biały człowiek iśc i po prostu kupić, ja wzięłam udział w konkursie.
I co?
No i stałam się posiadaczką:
-jednej sokowirówki
-dwóch blenderów
-dwóch suszarek do włosów.
-A żelazko? - spyta ktoś.
No cóż - musiałam pójść i sobie kupić ;-D
Później były wygrane tony książek, kosmetyków i innych tzw "artefaktów".

Przez jakiś czas znowu odwiesiłam hazard na kołku.
DO czasu....
Aż zaczęłam się bawić w blogowanie odkryłam "candy".
Już kilkakrotnie wygrałam przefajne i prześliczne różności, o których już pisałam wcześniej.
No i właśnie teraz - całkiem niedawno wygrałam w dwóch zabawach!
Zacznę chronologicznie, czyli od Peniny
Zapisałam się czas jakiś temu na urodzinową zabawę i w dniu ogłoszenia wyników mowę mi odjęło....
No wygrałam!!
260 osób wzięło udział, a tylko ja wygrałam!!
No szok normalnie!!
I to tak od poniedziałku z rana ;-)
Właśnie wczoraj przyszła ta apetyczna przesyłka.
Same zobaczcie co ukazało się mym oczom:
Najpierw koperta, a w niej prześliczna karteczka:

Do kompletu jest zapierający urodą dech w piersiach notesik:


A te cudeńka były główną nagrodą:

A to całość cukierasów:
Do tej pory siedzę, cmokam i nie mam odwagi rozsupłać sznureczka, którym są związane materiałki!
Cały czas się cieszę i nie mogę uwierzyć, że to właśnie JA wygrałam!! I, że to do mnie tak szeroko uśmiechnęło się szczęście!

Bo to nie koniec!

Kilka dni później było losowanie na innym blogu. Tym razem u Kasi
I wiecie co??
No kurczaki! Znowu wygrałam!!
I dziś przyszła paczka!
Ba! Co ja mówię: PAKA! :-DD
Po zdarciu papierów i dostaniu się do pudła zobaczyłam to:


A następnie oczom mym ukazała się pierwsza warstwa niespodzianek:
To prześliczne papiery i bardzo pomysłowy karnecik z miłymi słowami od Kasi :-)

Niżej odkryłam to:
Czyli uroczy ptaszek i kandyzowany imbir!
Nawet nie wiecie jak superancko pachnie!!

A teraz clou prpgramu, czyli moja nagroda główna (jakby tamtych było mało!)
Domeczek! Własnoręcznie zrobiony przez Kasię!
Jest tak dokładnie wykonany, że normalnie oniemiałam! Z podziwu nad cierpliwością i dokładnością Kasi!
Dziewczyny! Bardzo Wam jeszcze raz dziękuję za tak wspaniałe prezenty!
Nawet nie wiecie, jaką radość mi sprawiłyście.
A dodam jeszcze, że wczoraj miałam imieniny, więc czuję się po prostu obsypana upominkami!

Na zakończenie od razu chcę uprzedzić komentarze typu: ja to nie gram, bo nie wygram.
Dobra, dobra! To raczej powinno brzmieć: nie wygrywam, bo nie gram!
I nie zwalać mi tu na pecha proszę! ;-)

A teraz zapraszam z okazji setnego posta (kiedy to zleciało swoją drogą?) na ciacho o wdzięcznej nazwie Styropian

sobota, 1 maja 2010

Sprawozdanie

Uprzejmie informuję moich wrogów i przeciwników, że mam się dobrze i żyję.
A to, że się nie uzewnętrzniam na własnym blogu nie oznacza, że szlag mnie trafił.
Nic z tych rzeczy :-P
Ogród ostatnio mnie wessał.
Za sprawą kilku czynników zewnętrznych.
Pierwszy: wiosna, panie sierżancie.
Drugi: trzy takie pracowite mrówki blogujące: Elisse, Ivalia, Kankanka (kolejność alfabetyczna).
Jedna ma ogród , że dech w biuście zapiera.
Druga se siedzi i samo jej rośnie ;-)
Trzecia na przekór przestrzennym planom zagospodarowania drze darń, likwiduje śmietnisko i zdobywa surowce wtórne na własnej działce.
To co? Ja mam być gorsiejsza??
NIGDY W ŻYCIU!!!
A więc ostatnimi czasy najczęściej oglądam świat z perspektywy dżdżownicy, czyli zagrzebana w ziemi po zakolczykowane uszy.
Bawiłam się nawet w twórcę.
A mianowicie stworzyłam coś, co można by w przypływie dobrego humoru i lajtowego podejścia do sprawy nazwać małą architekturą ogrodową.
W skrócie ja zowę to cóś kurhanem Kościuszki...

Kurhan, jak widać ma "stelaż" z polnych kamieni obsypanych na oślep ziemią.
I teraz dwie opinie:
Pytam mojego szanownego męża:
-No? I jak to wygląda?
-Eeeee.... No... Jak kupa kamieni!
Wrrrrrrr! Nie to było moim zamysłem!
Po kilku chwilach ze swojego domu wychynął rodzic mój szlachetny i zadał mi pytanko:
-O! A co to będzie?
Więc ja już wkurzona opinią męża warknęłam:
-Co? Nie widzisz?? DUPA I KAMIENI KUPA!!!!
-Aaaaahaaa! Fajnie będzie!
No i za to kocham mojego tatę :-)
Kurhan usypałam nie w celu "sztuka dla sztuki", tylko w celu osłonięcia baniaka z ekologicznym gó...kiem, czyli nawozem z pokrzyw.
Baniak od lat jest mrocznym obiektem pożądania złomiarzy cyklicznie pojawiających się w mojej okolicy.
Dlaczego?
Bo skubany, od dołu do góry jest z miedzi.
Jest u nas od 1945 roku.
Jego historia jest dość ciekawa.
Przed II wojną światową baniaczek pracował ciężko w fabryce Wedla. Tak, tak - tego PRAWDZIWEGO Wedla.
Mieszano w nim czekoladę.
W czasie wojny został ciężko ranny odłamkiem z bomby i po wojnie została przeznaczony na złom.
Mój Dziadek miał odlewnię żelaza i dla potrzeb własnej fabryczki produkującej części do maszyn rolniczych ściągał złom wszelaki.
Baniak jednak mu się nie przydał i tak sobie po prostu był.
Z dziurskiem w połowie wysokości. Przewalany to tu, to tam.
Nikt nie miał ochoty pozbyć się go. Chyba przez świadomość, CO w nim było mieszane ;-) (rodzinką słodkolubną jesteśmy od pokoleń).
W końcu mój tata zrobił "łatę" i jest wykorzystywany na robienie ekologicznego łajna.
Z przerwą na dorastanie młodszego dziecięcia, które to miało tendencję do uczenia naszych kotów pływania, tudzież nurkowania...

Tu widać łatę na historycznym już baniaczku :-)

Kurhan obsadziłam powojem na życzenie mojego taty.
Jeszcze nie był uprzejmy wykiełkować (powój, nie tata).
A u stóp posadziłam 4 fiołki (zdobyte za baterie na Dniu Ziemi).
No właśnie...
Dzień Ziemi.
Porażka roślinna.
Oddałam tylko baterie. Dostałam 16 roślinek. Ot, takich zwykłych bylinek. Szmelc elektryczny wrócił ze mną do domu, bo za begonie, szafirki i skalnice szkoda mi było zostawiać cennych śmieci. Tym bardziej, że na Dniu Recyklingu w czerwcu lepiej "płacą" ;-)
Oprócz wspomnianych wyżej roślinek mam też skalnicę rozesłaną:

Poza tym spełniłam swoje ogromne marzenie!
kupiłam dwa (póki co!) krzaczki lawendy!!
Będzie więcej rzecz jasna! Bo lawendę ja kochać!! I jej zapach...

Poza tym - zakwitła mi spirea, czy też tawuła (nie odróżniam - ładna jest i tyle).

Aha! Motyle se przyleciały. Szydełkowe takie jakieś...
Zielony, pomarańczowy i żółty docelowo wylądują na czarnym torbiszczu Rabarbary. A reszta? Reszta jest milczeniem...
Jak zrobię co zamierzam, to się będę chwalić do wypęku!
Obecnie szyję kolejne żółwie i kota giganta. Na życzenie mojej Ani. Ale o tym napiszę pod koniec maja. Lub na początku czerwca.
Teraz szaaaa.... :-))
Aha! Pledzik dla rzeczonej wyżej Aniusi się dzierga.
Póki co mam 11 kwadratów. Docelowo ma być... 130 :-DD
Zabawa przy tym szydełkowaniu jest superancka! Releksik od wideł i łopaty jak ta lala!
Na zakończenie zapraszam do Garkotłuka
Pojawiło się kilka nowych przepisów (jakby ktoś przegapił)
Między innymi na szybkie ciacho z jabłcami :-)


Ogólnie zrobiłam dużo więcej niż napisałam, ale nie mam siły na pisanie i focenie.
Podsumowując użyję mało kulturalnego, ale bardzo obrazowego porównania mojej sis:
jestem zje...na jak koń po westernie.
I całkiem mi z tym dobrze i do twarzy :-)))