piątek, 25 lutego 2011

No to jadziem dalej!

Tak nawiązując do wczorajszego wpisu spieszę donieść, że dziś u mechaników było ok.
Żadnych ekscesów!
Co nie znaczy, że tak jest zawsze i w standardzie...

Parę lat temu...

Pojechałam na zwykłą wymianę opon z zimowych na letnie. Opony se pojechały w bagażniku.
W on czas działającym bez zarzutu, jak coś ;-)
Osobisty brat cioteczny wyjął letniaki, odstawił na bok i z niezrozumiałych dla mnie do dziś powodów wtrynił łapę głębiej... Tak jakby pod zderzak od środka. Od wewnątrz. Trudno mi to bardziej obrazowo opisać.
I za chwilę wyciągnął ją z najwyższym zdumieniem, zmienionym w mgnieniu oka w mega obrzydzenie!
Z rękawiczek kapało mu coś bliżej nieokreślonego. Brat ryknął zdrowym barytonem z czeluści brzucha (a zapewniam Was, że MA z czego ryczeć!)
-Ożesz...!!! &#$%^&^@#@ CO TO DO CHOLERY JEST??? CO TY TU WOZISZ???
-A nie wiem... Kolorek jakiś taki dziwny.. Jakby pomidor? Może mandarynka?
Głos brata przemienił się w oka mgnieniu w histeryczny sopran:
-WYBACZ!!! NIE BĘDĘ KOSZTOWAŁ!!!
Widok pulchnego faceta, machającego na oślep upaćkaną rękawiczką i do tego podskakującego jak radosna piłeczka z wytrzeszczem oczu - BEZCENNE!!!

Nie wiem co to było. Dziwne, że się nie zaśmiardło ;-))
Od razu widać ile to tej zabójczej chemii pakują w żarcie!



Listopad 2010

Moja Sis ma samochód. No nic nadzwyczajnego. Sporo ludzi cierpi na tę przypadłość. I jak większość rozsądnej populacji zmienia obuwie samochodu z letniego na zimowe (i vice versa).
A ponieważ jest bardziej cywilizowana niż ja, poszła na całość i zmienia koła w komplecie, a nie same opony. Jako iż ja dysponuję jakąś tam powierzchnią "magazynową", trzyma sobie te koła u mnie. Elegancko i indywidualnie opakowane każde w osobny wór foliowy.
Tak więc ad rem.
Przyjechała do mnie w rzeczonym listopadzie po koła. W celu przebrania samochodu z sandałów w zimowe kozaczki.
Wynosiłam jej te koła, ciężkie jak sto pięćdziesiąt, a ona je fachowo upychała.
Ostatnie koło wydało mi się cokolwiek jakby cięższe...
Ale olałam sprawę, bo różnica nie była duża, a ja złożyłam to na karb własnego jakby "podźwigania się" - całe koła są ciężkie jak diabli!!
Sis pojechała. Do zakładu wyżej już opisanego...
Tym razem padło na młodego mechanika, a nie na mojego brata...
-Cholera! Co tu jest? O KURRRR...!!!! SZCZUR!!!! O FUCK!!! ALE ŚMIERDZI!!!

Nie to, że biedny ssak popuścił ze strachu - on był całkiem i absolutnie nieżywy! I to od dawna ;-)
Agata zdała mi relację i czekała jak zareaguję.
-O! No patrz! A ja myślałam, że szczur taki myszowaty bardziej jest, to i jak ona na mumię zasycha - naukowiec domorosły się we mnie ozwał.
-Oszszsz kuu..!! Zapewniam cię - NIE ZASYCHA!!
-I ja go w pewnym sensie miałam w rękach????
-NO!!! I JA TEŻ!!
I w tym momencie, trochę jakby z opóźnieniem godzinnym z naszych gardeł wydarł sie wrzask na całą okolicę:
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!! FUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!!!! BLEEEEEEEEEEE!!!

No i czymże jest moja biedna mandarynka vel pomidor wobec niezmumifikowanego szczura??


Styczeń 2011

Parkuję kilkanaście kilosów od domu . Samochód jakoś tak dziwnie pyrka basem i niechętnie współpracuje.
Zatrzymałam się. Wyłączyłam silnik. Włączyłam ponownie i dalej to samo. Wprawdzie moja jeżdżąca kobita jest nafaszerowana elektroniką i nawet ma komputer, ale restart nie pomógł ;-)
A na desce rozdzielczej zaświeciło mi się coś na pomarańczowo. Taki jakby kranik.
Więc zadzwoniłam do chłopa własnego.
-Słuchaj. Jakoś mi tak pierdzi i idzie jak wół. I się kranik zaświecił na prędkościomierzu. Weź instrukcję i powiedz czy mogę jechać, czy lawetę wzywać.
-Co ci się zaświeciło???
-No kranik jakby! Pomarańczowy. Nie olej i nie akumulator - te to odróżniam.
-No dobra. Sprawdzę.
Zaiste - sprawdził i oddzwonił:
-Ty! To nie kraniki tylko SILNIK!!
-Silnik?? No przecież działa, to co się głupi świeci??
-Ja nie wiem, gdzie ty kranik widziałaś??
-No dobra! Niech ci będzie! Silnik! Z profilu! Dawaj! Co zdechło?
-Elektroniczny system wspomagania silnika...
-Oszszsz kuuu...!! I co mam zrobić?? Da się tym jechać??
-Tu jest napisane, że zachowując najwyższą ostrożność należy pojechać do najbliższej stacji ASO.
-No pięknie! Jak będę wracać, to najbliższe ASO będzie już zamknięte na cztery spusty. Tak więc zachowując najwyższą ostrożność wrócę do domu, a ty szykuj linkę holowniczą jakby coś!
-Dobra!
Obeszło się bez linki. Niczym dzielny Kubica dotłukłam się do mety moim popsutym bolidem. Do tego wydzielającym zapach mało miły...
Następnego dnia pojechałam do warsztatu. Do brata! A jakże! ;-)
Podłączyli denatkę do kompa i okazało się, że spaliła się cewka zapłonu (czy jakoś tak). I stąd ten smród godny szczura w stanie niekoniecznym ;-)
Przy okazji świeca poszła.
Cewka do wymiany - wiadomo.
Świeca też.
I pro forma padło pytanie:
-To może od razu resztę świec wymienić?
-A wymieniajcie! Co tam!
Niestety, mój brat jest cholerycznie dociekliwy i zadał mi bardzo dziwne pytanie:
-Siostra! A kiedy ty ostatnio wymieniałaś świece?
-??????
-No! Jak wyjechałaś samochodem z salonu, to kiedy wymieniłaś? -drążył upierdliwie temat.
Spojrzałam na niego oczętami niewinnej sarenki i odrzekłam:
-Aaaaa... Nigdy. A co?
Na chwilę zapadła ogólna cisza...
A później rozległ się radosny ryk z gardeł panów mechaników:
-Noooooo!!! Szacun!! 80 tysięcy na oryginalnych świecach!! O kuźwa!! To jest wyczyn!!!
-Bo ja samochód SZANUJĘ - odrzekłam z wyższością!
No szanuję! Karmię oktanami, płyn do spryskiwaczy wlewam, olej raz w roku wymieniam, filtr powietrza raz na dwa lata.... To ja jeszcze mam o świeczkach pamiętać??
No dobra! Teraz już wiem, że za 30, no dobra! 40 tysięcy mam znowu wymienić ogarki na pełnowartościowe świece!
Przecież człek uczy się przez całe swoje życie, a i tak głupi umiera, no nie??? ;-)

czwartek, 24 lutego 2011

Generator to ja!

Tak, tak!
Jestem generatorem dziwnych sytuacji.
Normalnym ludziom to się nie zdarza, a mnie jakoś tak samo wychodzi...

Może od początku.
Popatrzyłam ja wczoraj na swój samochodzik. Utytłany nieziemsko! Ostatnio myty w listopadzie, tuz przed opadami śniegu, więc wyglądał tak, że... NIE WYGLĄDAŁ!

-Moja ty bidulo! - roztkliwiłam się na widok jeździdełki w świetle słonecznym
-Jak ty wyglądasz, malutka! Jaki ty właściwie masz kolor w oryginale??
Jeździdełka nie odpowiedziała, tylko smutno łypnęła na mnie zaropiałymi na biało od soli reflektorami...
-Maleńka moja! Jutro cię zabiorę do myjni. Panowie dobrze ci zrobią i znowu będziesz piękna!

Jak obiecałam, tak zrobiłam.
Normalni ludzie jadą do myjni, panowie myją, ludzie normalni płacą, mówią "dziękuję i do widzenia" i odjeżdżają w siną dal czystym samochodem.

Tak... NORMALNI tak! Ale nie ja!

Na początku wszystko przebiegało według planu. Ja se siedzę, dwóch, a później trzech facetów uwija się przy mojej brudasce.
Samochód znika mi w gęstych jako śmietana tortowa oparach pary. Po pewnym czasie para opada, a oczom mym ukazuje się lśniący czystością i błyskające radośnie oczkami reflektorów krążownik szos!
Pan właściciel zainkasował należność. Zamieniliśmy kilka uwag na temat ogólny, podziękowałam, rzekłam "do widzenia" i poszłam do samochodu...

Stał tam jeden z myjkowych (takie nowe słowo mi przyszło do głowy) i z lekkim obłędem w oczach zatrzaskiwał i otwierał bagażnik...
Trzask! I otwiera! Trzask i otwiera! I tak w koło Macieju!

Trochę mnie to zdziwiło, bo od roku mam zepsuty sterownik i bagażnik da się otworzyć tylko od środka - z zewnątrz ni Hugo! Jakoś tak czasu nie miałam i weny na naprawę...
A ten se tak pyk-pyk...
No i zaraz się wyjaśniło:
-A pani nie zamyka bagażnika?
Nieeee... No kuźwa! Pewnie, że nie! Tak se jeżdżę z otwartym! Ot - kabriolet od dupy strony! W tę aurę - ideał!
Ale opanowałam chęć głupiej odpowiedzi i rzekłam:
-Zamykam.
-Aaaaaa... Bo teraz to on się nie chce zamknąć... - przerażenie w oczach!

Tjaaaa.... Pojechałam umyć samochód, to mi bagażnik zepsuli! :-DD

-Jak to?? Zamykał się! Dziś go używałam kilka razy i było ok.
-Noooo aaaa teraz nie chce....

Podłubałam paluchem w zamku. Upierniczyłam się smarem. Na próżno!
-O! Ale numer! - no bo cóż mogłam rzec??

Drugi myjkowy plus pan właściciel się zlecieli do zadka mojego samochodzika.
-Co się dzieje?
-Się bagażnik nie zamyka - poinformowałam spokojnie.

Zaczęli grzebać i pukać w oba zamki. Z miernym skutkiem ;-)
Dopychanie klapy bagażnika na tzw "chama" też nic nie dało. A ja nie przejawiałam chęci do jazdy z klapiącym hatchbackiem niczym źle dopasowana sztuczna szczęka.
W między czasie przyszła córka właściciela i zapytała:
-No co? Popsuli samochód?!!
-A jak! Dać chłopcom jakąkolwiek zabawkę, to zaraz popsują! - odpowiedziałam
Męskiej ekipie jakby odpuściło, bo pojęli, że nie zamierzam mdleć, wpadać w histerię, wyrywać sobie i im owłosienia tudzież wzywać policji i wszystkich świętych.
Ot - popsuło się, to trudno. Taki lajf! Trza naprawić!
Pan myjkowy numer dwa poleciał po narzędzia.
Aż się zdziwiłam, jak sprawnie rozebrał fragmenty bagażnika!
Pyk- myk i gotowe!
A po chwili wręczył mi kawałek drutu powyginanego pod kątami prostymi i powiedział:
-Proszę to schować. Pani ma popsuty sterownik. A ten drut teraz zablokował zamykanie. To go wyjąłem, żeby nie było problemów.
Schowałam. Do portmonetki.

Aś skomentowała później:
-Nonono! Nie każdy może się pochwalić, że nosi kawałek swojego samochodu w portfelu.
Dodałabym do tego - DZIAŁAJĄCEGO samochodu! ;-D

I w ten oto sposób nabyłam kolejne doświadczenie - jak się coś TROCHĘ popsuje, to nie należy czekać i liczyć na łut szczęścia, że się samo naprawi.
Bo się popsuje CAŁKIEM!
Jutro jadę do mechanika. Już się umówiłam.
Bo słabo mnie rajcuje wizja kiedy to będę musiała wchodzić do bagażnika przez siedzenia pasażerów ;-)
A miałam tylko umyć samochód...

wtorek, 22 lutego 2011

Takie tam różności

Dziś będzie minimum słów, a więcej zdjęć.

Zacznę od niespodzianek.
Pierwsza - jeszcze cieplutka, sprzed godziny.
Niedawno Frasia pokazała na swoim blogu prześliczne drobiazgi z koralików. Wszystkie są przeurocze, ale mnie najbardziej wpadła w oko taka czerwona zawieszka do komórki.
I napisałam w komentarzu:
Ależ cuda! A ta czerwona zawieszka do komórki normalnie grzechu warta!

No i co???
Nie musiałam grzeszyć!
Frasia mi ją ot tak po prostu przysłała!!
O zawieszkę rozgorzała krótkotrwała, ale zajadła walka między mną a Rabarbarą.
Oddała mi ją, aczkolwiek niechętnie...
Asiu! Dziękuję Ci bardzo! Zawieszka jest prześliczna i tak filigranowa, że aż się nie chce wierzyć, że to ludzką ręką zostało zrobione!

Niespodzianka numer dwa.
Kilka dni temu przyszła do mnie przesyłka od Agajaw
Się bardzo zdumiałam, bo niczego się nie spodziewałam.
Otwieram ja kopertę, a tam kartka z życzeniami i urocza podkładka patchworkowa!

Super jest! Agatko - bardzo Ci dziękuję za niespodziankę i przemiłe życzenia :-)
Podkładka powędruje w poniedziałek ze mną do pracy i będzie się panoszyć razem z moim mega wielkim kubasem na herbatkę :-))

A teraz moje wytfory-potfory.

Zacznijmy może od tego, że na stare lata zachciało mi się czegoś nowego...
Już kilka razy robiłam podchody, ale zawsze coś tam mi w poprzek i na wspak stawało...

Cro-tat, czyli frywolitka szydełkowa. Temat dla mnie obcy, acz mocno pociągający.
A jak coś ciągnie, to się oprzeć temu trudno...

Tak więc zasiadłam przed monitorem i prześledziłam szkółkę, a właściwie żłobek dla nowicjuszy autorstwa Middi
Na pierwszy ogień poszedł kwiatek

Krzywy jak sto pięćdziesiąt!! Ale jest! :-D

No to zachęcona pierwszym krzywulcem rzuciłam się na kwadracik.

Hyhyhy! Ja uprzejmie proszę o nieco cichszy rechot, bo aż do mnie dociera ;-)
Że kwadracik mało kwadracikowy jest, każdy widzi.
Ale ja uprzejmie pytam: a krzywa wieża w Pizie to niby jaka? A wszyscy się nią zachwycają ;-))

A skoro już tak bliżej frywolitek jesteśmy, to teraz ostatnia produkcja broszek.

One są robione z włóczki. Na igle nr 3. Grubas taki, że aż miło! Przynajmniej jedna igła jest bezpieczna - nie złamię jej, nie wygnę. No chyba, że zgubię ;-)
Wzór na broszki jest tu
A igłę można kupić w sklepie u Middi

No a teraz na zakończenie kolejne naszyjniki.


Ten ostatni ma sznur dwukolorowy.
I jakoś tak się złożyło, że wszystkie są w kolorach takich więcej piekielnych ;-)
No to żeby nie było na koniec pokażę Wam sznur-bazę do kolejnych
Taki już spokojniejszy w wymowie jakby ;-)

A na koniec zapraszam do Garkotłuka na Serducha cynamonowe :-)

sobota, 12 lutego 2011

Ślepa furia...

Jak już kiedyś wspomniałam, jestem raczej spokojnym człowiekiem. Tylko czasem zamieniam się w ślepą furię. Ot takie damskie wydanie Dr Jekyll and Mr Hyde.

Aby poniższy wpis był całkiem zrozumiały muszę Wam się przyznać, że mam defekt na urodzie...
A mianowicie NIENAWIDZĘ tzw. konserwacji odzieży! Czyli przyszywania guzików, cerowania rajstop czy zszywania pękniętych szwów.
No nie cierpię i już!
Leżą sobie takie niepełnosprawne ciuchy i czekają na moje zmiłowanie porastając kurzem i pleśnią czyli ogólnie zapomnieniem...

A więc ad rem!
Było to dawno, dawno temu. W czasach. kiedy byłam całkowicie uzależniona od swego męża. Zarówno finansowo jak i transportowo.
Finansowo, bo nie pracowałam "siedząc sobie" w domu z Asią i studiując.
A transportowo, bo mimo że miałam prawo jazdy od paru już lat nie jeździłam samochodem jako kierowca. Jako pasażer też niechętnie. Trauma taka i tyle...

Szanowny małżonek przyniósł mi do zszycia swoją koszulę. Nic wielkiego - puścił szew. Od mankietu do łokcia. Kawałek niby niewielki, ale dla mojego naprawczego zapału kawał równika!

I tak leżała sobie ta koszulina i czekała na lepsze dla niej czasy...
No i w końcu nadszedł ten dzień...
Ale nie sam z siebie, czy z powodu moich wyrzutów. Co to to nie!
Z powodu wyżej wspomnianego uzależnienia od chłopa własnego zmuszona byłam prosić go różne rzeczy...
-Prośbę mam. Kup mi jutro fajki jak będziesz wracał z pracy.
-Kupię, ale pod warunkiem, ze zszyjesz mi koszulę. Miesiąc czekam.
-No a czymże jest miesiąc wobec wieczności? Nie przesadzaj! Poza tym masz tych koszul od cholery.
-To nie kupię ci fajek.
Postawiona przed perspektywą głodu nikotynowego skapitulowałam i uległam szantażyście:
-Dobra! Jutro ci zszyję.
Tak też i uczyniłam. Dla pewności i przypomnienia o zamówieniu zadzwoniłam do chłopa:
-Przypominam o papierosach. Koszule już zszyłam.
-No nie wierzę!
-Serio! To9 nie zapomnij, ok?
-Ok.
Mężu wrócił do domu, więc popędziłam mu naprzeciw w celu uzyskania obroku.
-No? Gdzie fajki?
-Gdzie koszula?
Pokazałam elegancko zszyty corpus delicti.
-No? Fajki proszę! Ja się wywiązałam.
-Nie kupiłem.
-Co??? Jak to??
-Bo ci nie wierzyłem.
-Przecież dzwoniłam i mówiłam, że zszyta!
-No to co? musiałem zobaczyć, żeby się przekonać.
Poczułam, że zamieniam się w lodową górę, a środku już bulgocze lawa i tylko czeka, żeby wystrzelić ogniem piekielnym...
-No to w takim razie wsiadaj w samochód i hajda po fajki dla żony!
-Sama jedź!
-Przecież wiesz, że ja nie jeżdżę! Ty jedź! Obiecałeś!
-Nie!
-Nieeee?? To w takim razie rozwalam koszulę!
-Nie zrobisz tego. Szkoda ci będzie twojej pracy.
-Nie szkoda!
-Nie wierzę ci!
-NIE??? No to patrz!!
i TRRRRRACH!!! Pooooooszłooo!!
I to jak!
Tyle, że...
Efekt nawet mnie na chwilę powalił.
Zszyłam nad podziw uczciwie. Szew wytrzymał i nie puścił...
To materiał nie wytrzymał presji ślepej furii.
Rękaw rozlazł się na całej długości...
Pierwszy odzyskał mowę właściciel zrujnowanej garderoby:
-Aaaaaaa! moja ulubiona koszulaaaaaa! Coś ty zrobiłaaaa???
No nie powiem... Trochę mi się głupio zrobiło, ale tylko trochę! I na chwilę!
Niewiele myśląc odparowałam:
-No widzisz jakie gówniane proszki do prania mi kupujesz?? Materiał sam się w rękach rozłazi!
I wyszłam z kuchni dumnie - moje na wierzchu ;-D
Co było potem?
Zabrałam kluczyki i pojechałam do sklepu. Sama!
O!
Rok później przestałam być uzależniona transportowo. I to z dnia na dzień. Ale to już inna bajka, na inny wpis.

A dziś? A dziś to ja mam nadzieję, że ślepa furia nie ogarnie nowej właścicielki kapciochów i nie zechce ich rozszarpać z powodu kolorystyki...
Na usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć, że one miały być: brązowe, albo szare, albo różowe, albo fuksja...
No to są...
Kilka w jednym. Tylko szarego nie ma
W rzeczywistości nie są tak jaskrawe. Są przytłumione i nie szczypią w oczy ;-)

Kapci zrobiłam już kilka par od ostatniego wpisu, ale tylko te zdążyłam sfocić przed ich wytuptaniem z domu. Pewnie dlatego, że dziś weekend.
A jak weekend, to trzeba mieć coś słodkiego pod ręką.
Zapraszam do garkotłuka na Ciasto musli

środa, 9 lutego 2011

Dwie sprawy

Po pierwsze:
Ostatnio spłynęło na mnie kilka wyróżnień.
Jest mi bardzo miło i sympatycznie, że o mnie myślicie :-)
Ale ja wolę Wasze komentarze! To dla mnie znak, że tu przychodzicie, czytacie i oglądacie to, co ja stworzę czy napiszę.
To jest dla mnie najcenniejsze wyróżnienie.
Nie obrażajcie się na mnie, tylko zrozumcie.
Wyjaśnienie takiego, a nie innego stosunku do wyróżnień jest w poście, który zamieściłam prawie przed rokiem
W nim dokładnie wyjaśniłam nieprzyjmowanie wyróżnień.

Po drugie:
Latex z dzisiejszego, wcześniejszego posta.
Już go nie ma.
Ale przyjmuję zamówienia. Tak więc kto jest chętny zapraszam do wpisywania się pod tym postem.
Oczywiście oprócz tych osób, które już zdeklarowały się pod latexowym wpisem, czyli:

Frasia
Danuta Nowak
Mięta

Inne chętne osoby zapraszam :-)
I od razu zaznaczam, że nie będzie już białego latexu! Tylko niebieski i różowy!


Jeszcze nigdy nie napisałam dwóch postów tego samego dnia!
Życie jednak jest nieprzewidywalne...

Latex

W poprzednim poście pokazałam kapcie udziergane własnoręcznie . Wspomniałam również, że ich podeszwy potraktowałam płynnym latexem.

Było kilka pytań o niego w komentarzach, ale także na maila i gg.
Tak więc informuję:
-latex tworzy po zaschnięciu antypoślizgową strukturę
-jest płynny
-zasycha w zależności od grubości warstwy ok. 40 min (na kaloryferze;-)
-jest pierny, tak jak ABS na skarpetkach fabrycznych
-można uzywać go nie tylko do kapci, skarpetek czy dziecięcych rajstopek, ale również np do podkładek kuchennych pod kubki czy talerze
-nie nadaje się do tego, z czym się niektórym z Was kojarzy... ;-DD - po prostu za długo schnie ;-D

Jeśli ktoś jest zainteresowany, to mam do odstąpienia 4 buteleczki latexu.
Pojemność 100 ml.
Kolory: niebieski i biały.




Osoby zainteresowane proszę o pozostawienie komentarza i informację na maila (jest pod zdjęciem avatarowym).

niedziela, 6 lutego 2011

Trenuję sobie...

Sport to zdrowie? No tak mówią. Ja bym z tym dyskutowała, ale jako iż modne jest trenowanie czegokolwiek, postanowiłam i ja wziąć się za siebie i potrenować.
A co? A robienie na drutach :-D
Wprawdzie odróżniam oczka prawe od lewych, dziobałam jesienią mitenki i szale, ale jak to mówią: ćwiczenie czyni mistrza.
Do mistrzostwa to jeszcze hoohoho, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.
Tak więc kiedy natknęłam się na ten kurs, zapałałam żądzą natychmiastowego posiadania kapciochów własnej produkcji.
Zrobiłam! A co!

Kiedy sobie schły po posmarowaniu podeszwy płynnym lateksem, spojrzałam na nie krytycznie i dorobiłam im ozdoby, bo takie trochę łyse mi się wydawały...
Wzór na róże pochodzi stąd

Ania też ma swoje tuptusie:
Jej kwiatki są szydełkowe. Wzór z własnej mej głowy.

A po co ja tak namiętnie trenuję?
A bo dostałam kopa jakby.
Od Laury.
A kop wygląda tak:
Wełna proszę ja Was!
W najczystszej i najcieplejszej postaci!
Ręcznie przędzona i farbowana!
Cieplutka jak pierzynka!
Mięciutka jak puch!
Jeszcze czegoś takiego w łapach nie trzymałam.
Tak więc muszę trenować dzierganie, bo przecież z TAKIEJ wełny MUSZĘ sobie zrobić sweter! Bezwzględnie!
Zdjęcie powyższe jest autorstwa Laury, bo moje wychodziły takie, że ręce opadały na widok oczoniszczących kolorów!
Jedynie to ewentualnie nadaje się do pokazania ;-)

Jak widać, Fryderyk tarza się w pełnej szczęśliwości ;-)

A wracając do włóczek.
W sklepie u Laury można zakupić inne przez nią przędzone wełny.
Idźcie same do Kaszmiru i podziwiajcie!
"Różowa mgła", "Wiśniowy sad"...
Te nazwy mają w sobie coś takiego, że te wełny po prostu chce się mieć!
Mało tego!
Laura przędzie na zamówienie!
Tak więc jeśli któraś z Was będzie miała ochotę na przykład na "Czekoladową bezę" - walcie jak w dym do Laurki!

Idę! Poszukać sobie odpowiedniego wzoru na sweter! O!
A Was zapraszam do odwiedzenia Kaszmiru.
Ze Stefanką na talerzyku ;-)

Szczegóły wykonania w Garkotłuku