środa, 29 czerwca 2011

Luźne-różne cz.2

Słowo się rzekło - kobyłka u płota...

Dziś tylko o Ani będzie.

Aniołek mój długowłosy od dzieciństwa mnie zaskakiwał i nadal zaskakuje.

Kiedy była dziecięciem maleńkim, jej tata pracował daleko poza Warszawą. Do domu przyjeżdżał tylko na weekendy. I to też nie wszystkie.
Tak więc dziecko cierpiało na deficyt "spodni".
I w większości facetów, ale nie we wszystkich widziało swego ojca...
Nie wiem do tej pory jakimi kryteriami kierowała się przy wyborze "tatusia".
Widząc upatrzoną ofiarę płci męskiej rozpływała się w zachwycie i z głębi serduszka wykrzykiwała:
-Taaatuuuśśś!!
Dżizas!
Wiecie jak się czułam??
Jak pierwsza puszczalska, której dziecko gwałtem tatusia NN poszukuje!
Bachora za łapę i w długą! Aż się kurzyło!
Panowie zazwyczaj stawali skamieniali na okrzyk mojego dziecka.
Nie dziwię się! Zwłaszcza jak byli w towarzystwie swoich żon, czy też innych tam osobniczek płci żeńskiej.

Raz się uciec nie dało... Bo byłam jakby ograniczona własnym ogrodzeniem...
Vis a vis naszego domu zaczęli budować dom.
Robotnicy szwendali się tu i ówdzie.
Mój aniołek wypełzł na dwór.
Myślałam, że hałas betoniarki skutecznie ją wypłoszy (Ania nie znosiła i dalej nie cierpi głośnych dźwięków).
Ale gdzie tam!
Przypadła do płotu, wczepiła się paluszkami i zafascynowana wbiła błękit oczu swych w pana majstra.
I stało się...
-TATUŚ!!! - ryknęła panienka w wieku około roczku...
Nie mogłam zapaść się pod ziemię, bo pod nogami miałam beton...
Majster odwrócił się w naszą stronę i się rozpromienił.
Dopadł płotu nim ja się ruszyłam i zakrzyknął:
-Aniołku mój śliczny!! Nawet nie wiesz, jak ja bardzo chciałbym mieć taką śliczną dziewczynkę! Całe życie marzyłem! A mam trzech budrysów! O! Tam dwóch z nich pracuje. Najmłodszy w domu został. Może będziesz moją synową??
Ania niewiele zapewne rozumiejąc z przemowy pana majstra uśmiechnęła się promiennie i powiedziała pogodnie:
-Tak!
Jak coś - zięcia nie dane mi było poznać...
Ania była ulubienicą pana majstra - specjalnie dla niej kilka razy zmieniał łożyska w betoniarce, żeby:
-Synowej nie budzić ;-)

Ania jak wiecie ma włosy...
Znaczy w sensie, że trochę ich ma...
Jak to kiedyś pewna nerwowa i chyba ciut zazdrosna pewna mama powiedziała na widok jej rozpuszczonych kudełków:
-Te włosy to jej matka chyba już w ciąży zapuszczała!!
Możliwe...
Bo zgaga pod koniec stanu poważnego piekła mnie jak sto pięćdziesiąt, a jak stary przesąd mówi, że jak piecze, to dziecko będzie mieć kudły, że hohoho!
Mycie tychże to była i jest cała logistyka stosowana.
Konieczna była asysta osoby drugiej.
Bo Ania mycia włosów oględnie mówiąc nie lubiła...
Asystą był tatuś.
Jak już wspomniałam wyżej - wielki nieobecny...
Tak więc jak już się pojawił w weekend, następował rytuał pt: "myjemy włosy".
O matko!
On ją trzymał, ja myłam.
Ona się darła tak, że było ją słychać w promieniu co najmniej 10 km!
On się darł na mnie:
-No szybciej! No pospiesz się! No zobaczy jak ona cierpi! No jak ją tą wodą lejesz!!
I do Ani:
-No zaraz córeczko, zaraz! Już mama kończy. Jeszcze chwilkę! NO WEŹ SIĘ POSPIESZ!!! NO SZYBCIEJ!!!
Ona tupała, kwiczała, skakała i wyrywała się jak piskorz...
Ja byłam mokra od wody i spływającego ze mnie nerwowego potu.
I tak co tydzień...
Aż pewnego dnia...
Ania wytarzała się była w piasku. Całością osoby. Z włosami.
Była to środa, więc do weekendu jeszcze czas jakiś.
Chcąc nie chcąc musiałam podjąć samodzielną i desperacką próbę umycia dziecku głowy.
Słabo mi się robiło na samą myśl.
Asia została przeze mnie uprzedzona, że jak zacznę wrzeszczeć głośniej niż jej młodsza sis, to ma lecieć do łazienki w charakterze suporta i łapać namydlone i zaszamponowane ciałko.
Wsadziłam delikwentkę do wanny, wcześniej uprzedzajac ją, że czeka nas mycie głowy.
-Aha - powiedział obojętnie aniołek.
Mycie kadłuba poszło bezproblemowo - standard...
Prysznic w łapę i lejemy po głowie z duszą na ramieniu i skulonymi bębenkami w uszach...
Cisza...
Szampon na łepetynę i pienimy...
Cisza...
Spłukujemy...
Cisza....
Wycieramy owłosienie...
Cisza...
Nie wytrzymałam i pękłam:
-Ania! Dlaczego nie krzyczysz??? Przecież głowę Ci myję??
-A po cio? Psecies taty nie ma - padła spokojna i zrównoważona odpowiedź...

Czy muszę dodawać, że rytuał mycia głowy z tatusiem od tamtej pory przeszedł do historii??
Oto anielskie dziecko w wieku półtora roku przyłapane z osobistą "cekoladą"

niedziela, 26 czerwca 2011

Luźne-różne cz.1

Ot takie luźne wspomnienia.
Jakoś tak nas dziś i wczoraj z tatą napadło...
Dziś część pierwsza

Uwaga!
Opowiadanie pierwsze nie dla delikatnych "lelijek" omdlewających przy mocniejszym podmuchu mało pachnącego powietrza i mających odruch odwrotny do przełykania na widok inny niż łabędzi puch !!!!!


Lat temu hohohoho!
Mazurska wieś.
Jesteśmy na wczasach,
w tych mazurskich lasach...
Znaczy rodzice i ja.
Główna atrakcja: łowienie rybek. A potem trza je usmażyć.
Smażalnia była jedna.
Ot - wielka wiata, pod nią kuchnia węglowo-drzewna, a na niej patelnie wielkości młyńskich kół.
Dostępne dla wszystkich chętnych.
Pod wieczór, kiedy to wędkarze już dostarczyli łupy swoim współmałżonkom, smażalnia kipiała w szwach od plotkujących pań.
Mój tata, jako iż dysponował żoną pieklenie brzydzącą się oprawianiem i smażeniem rybek, sam musiał do końca doprowadzić swoje dzieło.
Tzn. nie tylko swoje: żony też, bo łowić moja Mama podobnie jak i ja uwielbiała. Następny stopień wtajemniczenia dla Niej sprowadzał się do konsumpcji. To co po drodze, to już zdecydowanie NIE!
A więc w opisywanym przeze mnie dniu, tata poszedł uzbrojony w sprawione rybki i flachę oleju do rzeczonej smażalni.
Tegoż właśnie dnia, całym ośrodkiem wypoczynkowym wstrząsnęła historia pewnej pani, która czas jakiś temu się wzięła i utopiła w jeziorze. Trzeba trafu, że tegoż dnia ją wyłowili.
Znaczy jej ciało...
Po wielu dniach.
Panie smażąco-plotkujące z wypiekami na twarzy, powstałymi niekoniecznie tylko od żaru bijącego od pieca, przekazywały sobie sensacyjne wiadomości:
-I wie pani?? Jak ją wyciągnęli, to ona CAŁA była oblepiona węgorzami!!
-Co pani mówi! O matko! Cała??
-No tak!!
-Widziała pani??
-No ja nie, ale inni mi mówili!
Tata widząc, że panie jeszcze długo będą się ekscytować topielicą włączył się od rozmowy:
-I co? I co???
- No... Nic... zabrali biedaczkę...
-Eeeee! To głupota!! Powinni byli jeszcze raz ją zarzucić!


Lat temu ok 18.
W sklepach rewelacji jeszcze nie było. A ponieważ niedaleko nas jest giełda spożywcza, jeździliśmy tam z moim mężem po aprowizację.
Typu mąka, cukier, soczki i kaszki smakowe dla bachora.
Bachor, czyli Joanna lat 3, jeździła z nami.
Zrobiliśmy prawie całe zaplanowane zakupy.
Ostatnim punktem programu było kupno kaszek.
Dla bachora.
Wyszliśmy oboje z samochodu.
Bachor został w środku, bo to miała byś tylko chwilka...
Kupiliśmy.
Wracamy.
I ups!
Samochód zamknięty od środka!
A kluczyki?
A w stacyjce!
"Mondry monsz" nie miał odruchu wyjmowania kluczyków...
Rozpoczęliśmy negocjacje:
-Asia! Otwórz!
-Nie! - padła stanowcza odpowiedź okraszona promiennym uśmiechem.
-No otwórz! Patrz - tata ma ciężko!
-Nie!
No to spróbowałam po ambicji pojechać:
-Ha! Bo ty na pewno nie umiesz otworzyć!
-Umniem, ale nie chcie!!
-Nie umiesz!
-Umniem!
-To pokaż!
-Nie!
-No patrz! Takie pyszne kaszki dla ciebie mamy - kusiłam dalej...
-Nie lubię kasek!
Ręce opadają!
Szybę wybić?
Najprościej, acz trochę kosztownie i przewiewnie by było...
Okoliczni sprzedawcy zwijali się ze śmiechu.
Wcale im się nie dziwię - gdyby to mnie nie dotyczyło, pewnie też bym się zwijała.
Problem narastał, bachor był zawzięty i twardy w swoim postanowieniu, a my bezradni...
W jednej z bud trwał remont.
Polazłam więc do robotników, w celu zdobycia jakichkolwiek narzędzi nadających się do włamania do własnego samochodu.
Jeden z nich, przez łzy śmiechu wykrztusił:
-Elektroda.... Hehheheheheheeeee!!! Uszczelka..... Hhihihihihi!!
Zrozumiałam, że za pomocą odpowiednio wygiętej elektrody i zdjęcia uszczelki przy szybie, mój mąż ma podnieść do góry ten nieszczęsny pipek w drzwiach od dupy strony, czyli od zewnątrz.
-A pan by nie mógł?
-Niieiiee! Nieiieiee mogęęęę!! - kwiczał pan od elektrody.
Dobry! Nie on się miotał!
Dałam elektrodę osobistemu inżynierowi.
-Uszczelkę mam zdjąć?? A jak ja ją później założę??
-Odwrotnie do zdejmowania!
Warcząc coś pod nosem mężu zaczął czynić nieśmiałe próby zdewastowania własnego samochodu.
A ja wpadłam na ostatni pomysł:
-Asia! Ale szyb to ty nie umiesz otwierać!
-UMNIEM! - uniosła się oburzeniem małolata.
-Hahaha! Akurat! To jest trudne! Trzeba mieć dużo siły i wiedzieć w którą stronę kręcić!
-Wiem!
-Nie wiesz! I nie umiesz!! - i odwróciłam się tyłem do samochodu, zadkiem opierając się o szybę...
Bachor już nie dyskutował.
I nagle poczułam, że coś mnie "głaszcze" po tyłku...
SZYBA!!! Zjeżdżała w dół!
Powoli, ale systematycznie szpara robiła się co raz większa...
W pewnym momencie bachor zaprzestał otwierania okna.
-Widzis! Umniem!
-Phi! Taką dziurkę to każdy głupi umie zrobić! - nawet się nie odwróciłam, żeby nie zobaczyła nadziei w moich oczach...
-Umniem wiencej!
-Nie umiesz!
UMIAŁA!!!!
Kiedy dziura powiększyła się na szerokość mojej ręki, samochód był NASZ!!!
Wsadziłam łapę, pipiek odciągnęłam i wrota do raju stanęły przed nami otworem!!
Szybciej pisałam, niż się to rozgrywało.
Cała akcja trwała ok 45 minut!
Wyobrażacie to sobie??
CAŁA GODZINA LEKCYJNA na dostanie się do samochodu!!!
Uprzedzam ewentualne pytania:
Aś w tyłek nie dostał, bo jedyną osobą kwalifikującą się do lania był mój mąż. Za brak kluczyków w kieszeni!
Teraz, mimo, że minęło tyle lat, mój ślubny nawet na podwórku zabiera kluczyki, a samochód zamyka na cztery spusty ;-)
Nauka nie poszła w las!
A ciąg dalszy będzie o Ani wypatrującej swojego taty w każdych poruszających się spodniach...

środa, 22 czerwca 2011

Anna - cz. 2

Obiecałam, że będzie dalszy ciąg, więc słowa dotrzymuję.
Ania...
Znak zodiaku: bliźnięta...
Typowy przedstawiciel gatunku ;-)
Wpada z jednej skrajności w drugą. W tempie światła!
Podwójna osobowość w jednej, drobnej osóbce...
Przykładów można by mnożyć bez liku, ale skupię się na dwóch, doskonale obrazujących moje młodsze dziecko.
Chodzi mi o jej pamięć...
Geniusz, czy młodociany sklerotyk??

Kilka dni temu rano, w kuchni.
-Aniu! Przynieś mi proszę z przedsionka moją torebkę. Wiesz, tę czarną, zamszową.
-Dobra!
Lalunia pomknęła w podskokach i...
Ślad po niej zaginął.
Tak więc chcąc, nie chcąc ruszyłam na poszukiwania dziecka młodszego.
Znalazłam ją oczywiście w przedsionku.
Stała z bardzo niepewną miną...
-No?? Długo mam czekać??
-Yyyy... A co ja miałam tu zrobić??
DŻIZAS!!! Padłam!
-ANKA!! Czy ty nie myślisz?? A może po prostu mnie nie słuchasz??
-Nie, no słucham...
-To co mi miałaś przynieść??
Tu wzrok dzieciny zaczął błądzić niepewnie po butach mieszkających w moim domu stonóg, po kurtkach, na chwilę zatrzymał się na lustrze, ale na moje chrząknięcie wzrok się oderwał od kontemplowania własnej urody i znowu zaczął się błąkać...
-ANKA!!
-Nooooo... Myślę....
-Chryste! A kiedy skończysz??
-Nie wiem...
Widząc, że nic nie wskóram z mało przytomną pannicą lat dziesięć, spróbowałam z innej beczki:
-Jak sądzisz - o co ja cię mogłam poprosić z przedsionka? Tak na logikę??
-Nooo.... O to? - tu paluszek nieśmiało dotknął mojej siaty, jeżdżącej ze mną nagminnie samochodem
-Blisko!
-Blisko czego? - zapytało dziecko przyprawiając mnie o rozległy zawał.
-Blisssssko właśśściiiiwej odpowiedziiii - zasyczała matka w stanie agonalnym...
-A! TOREBKĘ CHCIAŁAŚ???
-Bingo! Brawo Jasiu!!
Non comments...

Zanim opiszę przypadek drugi, małe wprowadzenie do tematu.
Kiedy to z tytułową panną Anną chodziłam (jak to się mówi) w ciąży, nie paliłam. Nie robiąc testu wiedziałam, że coś jest na rzeczy, bo na widok fajek w kiosku dostałam odruchu wymiotnego.
I ten beztroski stan prohibicji tytoniowej trwał czas jakiś jeszcze po urodzeniu bohaterki dzisiejszego wpisu.
Ale potem mi przeszło...
Moja Mama łącząc się ze mną w bólu też nie paliła...
Teoretycznie jak sądzę ;-D
Bo jakoś tak się zgadałyśmy kiedy Ania miała roczek, że jednak palenia to my się nie wyrzekniemy.
Z uwagi na naszych mężów stwierdziłyśmy, że zdrowiej będzie, jak przez czas jakiś będą sobie żyli w błogiej nieświadomości co do słabości swoich białogłów...
Tak więc w celu najarania się na zapas łaziłyśmy z Anią popołudniami po całej okolicy.
Ania dzieciną małą była (rok i ok 2-3 miesiące) i zażywała ruchu w spacerówce.
Jedna z naszych tras prowadziła koło domu, w którym zawsze bez względu na pogodę były koty.
Ania siedziała sobie w wózeczku radośnie pokrzykując do sierściuchów. Trwało to czasem - hmmm - przez dwie fajki ;-)
Kursy do kotków odbywałyśmy tak mniej więcej prze około dwa miesiące, bo później wichury i śniegi uniemożliwiły nam nasze rajdy.
A poza tym stwierdziłyśmy, że mamy dość nażerania się Mentosami do wypęku w celu zmylenia przeciwników ;-) Ostatecznie jesteśmy dużymi dziewczynkami i robimy co chcemy! O!
Kotki poszły w niepamięć...

Wracamy do dnia dzisiejszego, a właściwie wczorajszego.
Otóż właśnie wczoraj, będąc zjeb... znaczy zmęczoną i wyplutą jak pies Pluto po nocnej zmianie, siedzeniem na Radzie Plenarnej stwierdziłam, że jak się nie ruszę tak konkretnie, to zwariuję!
Żadne tam ogród! Żadne tam sprzątanie!
Ekstremalnych przeżyć mi trzeba!!

I tak oto po raz pierwszy od 2005 roku wzięłam i wsiadłam na rower...
Ku radości i zachłystowi szczęścia Ani.
Biedne dziecko nie PAMIĘTAŁO już zapewne, że mama kiedyś ją woziła na rowerze w charakterze bagażu...
Upewniłam się u małolaty, że przerzutki w Aśki rowerze działają. Zostałam nawet na tę okoliczność przeszkolona jak się nimi posługiwać:
-Nic nie ruszaj! Tak jest dobrze! Bo coś popsujesz!

Nic nie ruszałam! I było dobrze (znaczy, tego... no nieważne ;-DD)

Robiąc kolejną rundkę (miała być jedna i mała, ale się rozochociłam) zaproponowałam małej:
-Chodź sobie tu w lewo skręcimy. Dawno tu nie byłam.
-Dobra! I pojedziemy do kotków?
-Co??? - myślałam, że mnie uszy mylą...
-Gdzie ty chcesz jechać??
-No do kotków!
-Do jakich kotków??
-Oj no co? Nie pamiętasz? Chodziłyśmy tam przecież we trzy, jeszcze z Babcią.
To, że nie spadłam z roweru zawdzięczam jedynie mojemu Aniołowi Stróżowi...
-Aniu! Ty NIE MOŻESZ TEGO PAMIĘTAĆ!!! To niemożliwe!!
-Jak nie! Pamiętam! KOtki były trzy. Łaciaty, czarny i taki jak Fredek.
O kuźwa! Tak!! Takie właśnie były!!
Dojechałysmy do domu z kotkami.
Kotków nie było. Nic dziwnego. Przez dziewięć lat TROSZKĘ się zmieniło...
-O patrz! To na tej ławce siadywały! - zakrzyknęłam do Ani.
-No wiem przecież! I tu na ścieżce siadały.
O żesz ty! To mi się śni!!
No czekaj ty!= pomyślałam. Mały teścik ci zrobię.
Przed domem kotków była i jest mała górka.
-Te! Mądrala! A co na tej górce było?
-No jak to co? MUCHOMORY!

Padłam! Mentalnie, nie fizycznie... Faktycznie! Tak było! Muchomory jak z bajki!
Kiedy zdruzgotana opowiedziałam mojej sis o fenomenie pamięci małolaty, ona ze stoickim spokojem stwierdziła:
-Się nie zdziw, jak ci o swoim życiu płodowym któregoś dnia opowie!
Się nie zdziwię...

A dziś...
A dziś się dziwiłam i puchłam z dumy.
Jak to możliwe, żeby taka rozkojarzona, z głową w chmurach, rozmarzona osóbka była tak skupiona na nauce...

Jedna z najlepszych w klasie:
Z dumną mamą w tle ;-)

Książka. Czyli literki. Czyli mus czytać. Choćby okładkę
Bez względu na okoliczności ;-)

W tym roku szkolnym Ania postawiła sobie za cel zdobycie tytułu Mistrza Wiedzy Przyrodniczej. Żaden tam vice, czy trzeci!
Celu dopięła!

Na zdjęciu poniżej Ania na prośbę pani dyrektor mówi zgromadzonym w jakich to konkursach osiągnęła sukcesy:

Pisałam o tym w pierwszej części

Następnie była tzw część artystyczna:
Same zobaczcie - jaka ta moja WIELKA ANNA jest malutka na tle innych dzieci z jej klasy...
Pchełka!


Tu widać wyraźniej dumę bijącą z mojej Anusi

Ostatnie chwile z panią wychowawczynią...

Oprócz świadectw dzieciaki dostały też wyniki testu trzecioklasistów.
Chuda, zatrudniona przeze mnie w charakterze fotografa nadwornego, jeszcze w klasie, dorwała się do tych wyników i zdruzgotana przekablowała mi natychniast:
-Mamo! Ty wiesz ile ten mózg miał z polskiego???
-No skąd!
-96%
O matko...


Teraz ten Wielki Mały człowiek postawił przed sobą kolejny cel:
za rok zdobyć stypendium naukowe.
Warunek?
Bagatela! Średnia minimum 5,0. Z polskiego i matmy oceny co najmniej bardzo dobre...

A kiedyś była po prostu Maleńka...

sobota, 18 czerwca 2011

Na kaca...

Pomału wracam do rzeczywistości..
Dziś zrypałam się pracą fizyczną w ogrodzie.
Dobrze mi z tym jak nie wiem co!!
I po raz kolejny przekonałam się, że na kaca najlepsza praca!
Po mega napięciu psychicznym, przeoraniu mózgu (takim do bólu) - fizyczne NIE CZUCIE SIĘ, jest uzdrawiające.
Polecam na schizy, pseudo deprechy i apatie!
Jak ktoś nie ma własnych areałów, to zapraszam na moje nieużytki. Pokrzyw, cholernej nawłoci i wszelakiego innego chwastowego badziewia wystarczy dla wszystkich!

Równie dobrze działa lektura. Taka pozytywna.
Kupiłam na warszawskich targach książkę Marii Ulatowskiej "Sosnowe dziedzictwo" Chyba tylko dlatego, że do autorki nie było tłumów czytelników. A ja pazerna na autografy jestem.
I dobrze!
Ta książka to jak balsam na pogryzioną duszę!
Polecam Wam! To taki jakby lekki "harlekin", ale wyższych lotów.

Zdjęć dziś jeszcze nie będzie.
A jak ktoś lubi oglądać obrazki, to zapraszam na bloga mojej Joanny.
Ostatnio go otrzepała z kurzu i wkleiła fajne fotki :-)

Na koniec - dziękuję Wam za słowa wsparcia, otuchy i podtrzymywanie przy życiu po opublikowaniu poprzedniego wpisu.

sobota, 11 czerwca 2011

Bez tytułu...

Chwilowo wpisów na blogu nie będzie...


sobota, 4 czerwca 2011

Anna - cz.1

Jakby ktoś nie wiedział, dysponuję dwiema córzydłami.
Taka jedna Joanna się szasta ostatnio niemożebnie po moim blogu.
A druga przemyka po nim mimochodem...

Bo nie ma czasu!
Jest dzieckiem zajętym.
Dzieckiem? No nie wiem...
To raczej mały naukowiec. Pasjonat pożerania co raz to nowych dziedzin życia i zachłannie chłonący wiedzę.
Starsza siostra mówi o niej:
-To nie dziecko - to MÓZG!!
Coś w tym jest.
Zainteresowania ma szerokie. Nie ogranicza się do jednej dziedziny.
Czasem mam wrażenie, że lecę za nią jakieś 10 kroków z tyłu z wywieszonym do pasa ozorem, a i tak NIE NADĄŻAM!!
Zarzuca mnie informacjami o rzeczach, o których ja nie mam nawet bladego pojęcia! Aż wstyd!

Skąd w niej ta pasja? Skąd ten głód wiedzy? Skąd ta chęć pożerania kolejnych i kolejnych dziedzin nauki??

Pisałam już wczesniej tu i tu, że młodsza ma latorośl, będąc jeszcze obiema nogami w głębokiej podstawówce, dostała się na... studia ;-)
Dziś dostała świadectwo uczestnictwa w zajęciach.
Dumna była jak nie wiem :-))

Ale wczoraj...
Wczoraj natomiast moje dziecko było lekko oszołomione i ciut przytłoczone ilością nagród, jakie na nią spłynęły...
Nie ot tak sobie, za piękne oczy.
To były nagrody za zajęcie czołowych miejsc w konkursach dzielnicowych.

Niech dyplomy same za siebie mówią:


Skosiła dwa pierwsze i jedno drugie miejsce!! Duma rozpiera i ją i mnie!!
Chyba mnie bardziej!!
Taka malutka, a taka WIELKA!!
A to nagrody:

Czy muszę dodawać, że oba atlasy już są przewertowane w tę i nazad??


A to dumna i przeszczęśliwa laureatka tuż po wyjściu ze szkoły, w której odbyła się uroczystość wręczania nagród:

Poza tym, że Ania uwielbia się uczyć ma też inne pasje.
Między innymi ceramikę.
O niej innym razem.
A póki co jedynie kolejny dyplom za zajęcie trzeciego miejsca w ogólnopolskim konkursie na najpiękniejszą pisankę:

Chwalę się do obrzydliwości, ale jak tu nie eksplodować z dumy???
Zaznaczam, że Ania ma czas na normalne życie - do niczego nie jest zmuszana. Ona robi tylko to co lubi.
Ciąg dalszy o Annie nastąpi wkrótce...