piątek, 25 maja 2012

Kolorowe dylematy mojego taty

Człowiek ma dom. Przy domu ogród.  W ogrodzie chwasty. Tu i ówdzie przetykane kwiatkiem i krzaczkiem ozdobnym.
Jak się człowiek zmęczy poszukiwaniem wśród chwaściorów wyżej wspomnianych ozdób ogrodowych, to musi na czymś posadzić swe zwłoki.
Normalka...
Ławki ma człek dwie.
Jedną zwykłą - stojącą.
Drugą też zwykłą - huśtaną.
Zarówno jedna, jak i druga była solą w oczach mych. Tak mniej więcej od lat dwóch.
A pilnego odnowienia wymagały mniej więcej od lat trzech-czterech...

Ciągle miałam do nich pod wiatr i po stromą górkę.
Tzn - nie w sensie siadania! Absolutnie!
Tylko optyka mi się zaburzała jak na nie "paczałam" i udawałam, że nie widzę obłażącej farby, porostów i ogólnej degrengolady.
Do czasu.
Wystarczyło jedynie udać się do przyszpitalnej, państwowej służby zdrowia!
Złość po wizycie w tejże placówce była we mnie tak silna, że potrzebowałam wręcz ekstremalnych wyczynów fizycznych.
Kopanie ugorów i nieużytków wydało mi się zbyt banalne.
Mycie okien bezsensowne.
Okiem błędnym toczyłam wokół...
I padło na ławkę.
Tę huśtaną.
Szybki przegląd farb posiadanych i BINGO!
W dekupaż od pewnego czasu już się nie bawię, a farby stoją i się starzeją.
Szkoda wywalić.
Więc wytargałam posiadane dobro na dwór, wzięłam w swe szlachetne, robótkowe dłonie odziane w tzw. "wampirki" szczotę drucianą i zaczęłam skrobać.
Półtorej godziny później ławka nadawała się do malowania.
Oczami duszy już ją widziałam.
Kolorową taką i odjechaną.
Otworzyłam pierwszą puszkę i z nabożeństwem pomieszałam w niej patykiem.
Napis na puszce głosił: wrzosowe pole.
Zanurzyłam pędzel i wykonałam na nodze od stelażu pierwsze pociągnięcie zaczepistym kolorkiem...
Trzeba Wam wiedzieć, że miałam wiernego asystenta w osobie mojego taty...
Tata zagaił:
- O! malujesz tak jak było? Na czerwono?
- Przecież to nie jest czerwony! Lilaróż! Toż widać!
- Tak? Nooo faktycznie. Taki niebieski.
Zmilczałam.

Łypnęłam tylko w jego kierunku okiem uzbrojonym i przypomniał mi się stary jak świat dowcip:
Idzie tata z synkiem przez las.
- Tato. Co to jest?
- Czarne jagody.
- A dlaczego są czerwone?
- Bo są jeszcze zielone.


Otwieram kolejną puszkę i gmeram w niej ze zdumieniem i lekką odrazą.
- A co to za kolor? - zapytał asystent-tata.
- Alpejskie wzgórza niby, ale coś jakieś nie zielone one... Zżółkły. Chyba jesień w Alpach.
Tata łypnął w kierunku zawartości puszki i z całą stanowczością orzekł:
- Jak w Alpach na łąkach tak jest, to ja dziękuję - NIE JADĘ TAM!
- Taaa... Jak nią paćkałam lat temu kilka Ani pudełko na frotki i parę innych rzeczy to była śliczna. Taka zielona. Soczysta. A teraz mam jesień w puszce!
- Pewnie pigment szlag trafił - stwierdził autorytatywnie tata.
- No!


Kolejna puszka.
Kolejne mazanie.
Kolejna celna uwaga taty:
- O! To teraz znowu na fioletowo malujesz!
Skamieniałam!
- Ojciec! Bóg cię oczami opuścił?? Toż to niebieski! Błękit nawet! Na puszce "bławatek" napisali!!
- Aha... No niech będzie - zgodził się potulnie.


Potem wlazłam pod ławkę i malowałam spód.
Tata siedzi, łypie w moim  kierunku. Czekam, aż wypali...
Się doczekałam!
- Słuchaj! Ja ci może te łańcuchy zdejmę, to ona się tak bardziej spionizuje i będzie ci łatwiej.
- Dobrze mi - mruknęłam spod szczebli.
- Ale nie będziesz się musiała się schylać.
- Ale ja się nie schylam!
- A co robisz?
- Maluję! Z przykucu!
- Ale było by ci łatwiej!
- Pan Bóg dał kupca, a diabeł faktora - zawarczałam spod ławki.
- SŁYSZAŁEM!!
- A podobno głuchy jesteś!
- Jak trzeba, to jestem - odparł z godnością mój rodzic.
- Wybiórczo podsłuchujesz! 
- No! :-DDD

 Chwilka milczenia i kolejna kwestia:
- Wiesz co? Mnie to zawsze wkurzali ludzie, co to innym na siłę życie ułatwiali. Wiesz: jak zrobisz tak, albo tak, to ci będzie lepiej.
Wychyliłam się spod ławki z uśmiechem promiennym numer osiem:
- MNIE TEŻ WKURZAJĄ!!!
- O! Ciekawe po kim  ty taka nerwowa jesteś?
- Nie wiem! Ale geny to silna rzecz jak coś!


No i kolejny kolorek.
-O! NA BIAŁO?? - zaprotestował tata pytająco.
- Jaki biały?? Toż to pastelowa orchidea!
- W życiu o takim kolorze nie słyszałem!
- Widać krótko żyjesz. To nie biały! Przecież widać!
- Ja tam nie widzę!
Nasze spory przerwał skutecznie deszcz...
Zieleńniezielona spłynęła artystycznie na białyniebiały i rozbryzgnęła się na niebieskimniefiolecie.
A mnie się koncepcja nieco zmieniła przez wieczór i następnego dnia przemalowałam dechy na inne kolorki.
No i znowu ten najjaśniejszy wzbudził kontrowersje mojego taty:
- To jednak ten biały zostawiasz?
- NIE BIAŁY! Tamten to była pastelowa orchidea, a ten to brzoskwiniowy puder!! NIE WIDZISZ RÓŻNICY??
- NIE! To ty nie wiesz, że faceci tylko 16 kolorów rozróżniają?
- Wiem!
- To co się czepiasz?


No właśnie... Czegóż to wymagać od ułomnego prototypu człowieka, zwanego litościwie MĘŻCZYŹNA??


A teraz prezentacja tej problematycznej kolorystycznie ławeczki.
Wraz z zadowoloną ze zmiany sprzętu bujającego zawartością.
                                     

Ania nie miała problemów z określeniem kolorystki!
Dziwne?
NIE!
Wszak kobietą jest!

A dziś mała ta kobietka dzielnie obskrobała nogi drugiej ławki i dzięki niej mamuśka mogła pomazać resztkami farby drugą ławkę:
                               
                  


Oczywiście tatuś mój (kochany skądinąd) zadał niewinne pytanie:
- A na jakie kolorki pomalujesz?
- No nie wiem, bo mi się farby kończą niestety.
- To pomieszaj wszystkie razem. Wtedy ci wystarczy.
Widząc moją minę szybko dodał:
- No ja tak kiedyś przecież zrobiłem! Miałem trochę różnych farb, to je pomieszałem i pomalowałem podłogę w garażu!
- Czy nie dostrzegasz subtelnej różnicy między ławką ogrodową, a podłogą w garażu??
 Odpowiedzi się nie doczekałam.
Widać wsio ryba - i jedno i drugie ludziom ma służyć!
FACECI! Trzecia płeć i tyle ;-DD

sobota, 19 maja 2012

Cenne śmiecie

Chomikiem byłam, jestem i będę.

Większość z nas ma fioła na punkcie zbieractwa wszelakiego. A to koraliki, a to włóczki, a to serwetki, kordonki i inne, nienazwane artefakty.
Ja poza wyżej wymienionymi i nie, zbieram również śmiecie.
Takie klasyczne: zużyte baterie, zdemolowany sprzęt RTV AGD, makulaturę, złom itp, itd.
Tak sobie? Dla przyjemności rozsadzenia domu w posadach? Zarośnięcia brudem i bajzlem?? Żeby mnie za czas jakiś w TV pokazali jako przykład kolejnej śmieciowej zbieraczki rzeczy wszelakich?
Nieeeee!!
Na kwiatki!
Kiedyś tam, pisałam już na blogu o akcjach zbierania śmieci w różnych dzielnicach Wa-wy, w zamian  za kupony na roślinki.
Dziś też był taki "zbieraczy dzień" w pobliskiej gminie. Wioskę dalej od mojej, czyli jakieś lekkie i maksymalne 10 minut jazdy samochodem wypakowanym szkłem, plastikiem, zużytymi bateriami, fredkowymi puszkami, zepsutymi pierdołami typu suszarki, golarki i zegarki.
Kilka kursów z samochodu do punku odbioru i stałyśmy się z moją wierną asystentką Anią szczęśliwymi posiadaczkami 40 kuponów na zielsko!
40 kuponów = 40 roślinek!!
SZAŁ CIAŁ I UPRZĘŻY normalnie!!
Ale żeby nie było za lajtowo, trza było swoje odstać w kolejce. Tak mniej więcej ok godziny ;-)
Warto było!
Ania w między czasie zaliczyła jakiś konkurs ekologiczny, w którym pani nie dała się jej rozwinąć do końca.
Bo zadała konkretne, acz nie całkiem przemyślane pytanie:
- Powiedz mi, jak oszczędzasz wodę i energię elektryczną?
Później Ania oburzona opowiadała mi jak było:
- No i ja zaczęłam mówić. I pani mi przerwała, zanim skończyłam o oszczędzaniu wody!! A o enrgii nic nie powiedziałam!
Czemu ja się tej pani nie dziwię?? ;-D
Nagroda za elokwencję: ekologiczne kredki z linijką, temperówką i gumką, prześmieszna skakanka z laleczkami w charakterze uchwytów i oczywiście coś, co Annę ucieszyło najbardziej: książka "Od Tatr do Bałtyku" - taki przewodnik po Polsce dla małolatów. A wszystko to spakowane oczywiście w torbę ekologiczną ;-)
Jak już pisałam w  końcu, po godzinie, dopełzłyśmy do lady i do pań wydających roślinki.
I  okazało się, że liczba roślinek przerosła moją możliwość spakowania ich. Miałam przy sobie jeden koszyk i jedną skrzynkę. Przemiła pani pożyczyła mi dość spory kontener na roślinki. Wcześniej wymogła na mnie solenną obietnicę, że go oddam pod karą śmierci i ogólnych, bliżej nie sprecyzowanych tortur.
Obiecałam.
Najpierw jednak do samochodu zatargałam swoje sprzęty obciążone kwiatkami.
A w drugim nawrocie zabrałam ten pożyczony kontener.
No i tu się zaczyna lekki dramatyzm sytuacyjny.
Niosłam to zielsko przed sobą. Kompletnie nie widząc nic przed sobą. Tylko ludzkie głowy z kawałkami górnej części korpusów.
 W sumie, gdybym wiedziała czym to się może skończyć, zastosowałabym metodę a'la Afrykanerki i machnęłabym go sobie na łeb...
Ale gdzie tam! Przedarłam się przez dziki tłum i doszłam do przejścia dla pieszych.
Trzeba Wam wiedzieć, że mam małą skazę i nie umiem chodzić dostojnie i powoli.
Gdzie tam!
Lecę na łeb, na szyję!
Tak też było i dziś.
Przed pasami miałam zamiar wyhamować.
Ale nie dane mi było.
Bo ktoś wpadł na pomysł, żeby tuż przed wejściem na jezdnię postawić betonowy pachołek.
Twardy i  nieustępliwy...
Ktoś wpadł na pomysł, a ja na pachołek...
Lewym kolanem. Z impetem, rozpędem i zapałem.
Wybiło mnie to (lekko mówiąc) z rytmu i ratując się przed upadkiem twarzą w zdobyczne kwiatki, leciałam do przodu ciągnięta przez dość ciężki kontener z zielskiem.
Kątem oka zobaczyłam samochód dojeżdżający do pasów, ale kompletnie NIC nie mogłam zrobić!
Po prostu kwiatki mnie pchały ciągnąc! I tak oto z impetem wpadłam na jezdnię...
Boguu dziękuję i mojemu zapracowanemu po uszy Aniołowi Stróżowi, że dali refleks kierowcy.
Dał po heblach jak należy i dzięki temu nie rąbnęłam mu na maskę kwiatami i swoją osobą.
Swoją drogą - miałby dość osobliwe i oryginalne powitanie na recyklingowej akcji: zamiast chlebem i solą, ja wywaliłabym mu kwiatki przed przednią szybę i jego niewątpliwie przerażone oblicze ;-DD
Żyję, kwiatki uchroniłam, tylko jeden rąbnął na asfalt, ale szybko go zebrałam i zabrałam  z przejścia dla pieszych.
A kolano?
Się zagoi!
A Chuda po wysłuchaniu "krwawej opowieści" z przedsionka śmierci pod kołami samochodu swej matki, pokiwała ze stoickim spokojem głową i powiedziała:
- No widzisz? A ze mnie to się śmiałaś!
Zaraz tam śmiałaś! Toż współczułam ;-)
Nic to!
Kwiatki mam i to jest najważniejsze!
I tak się prezentowały po przywiezieniu ich do domu, jeszcze w bagażniku:
 Jest ich dokładnie 40 sztuk!
30 jest już na miejscu. Reszta czeka na jutro-pojutrze, bo dziś zwiędłam jakoś i wszystkich nie dałam rady wsadzić na miejsca docelowe.
Cieszę się cały czas jak durna!
No bo po zbyłam się śmieci, a w zamian mam całkiem fajnie w ogrodzie.
I to do tego za free!

niedziela, 13 maja 2012

DROPLISA, czyli przypadki i wypadki panny Anny

Panna Anna, jak wiadomo jest moją młodszą latoroślą.
Jest raczej zdolna, raczej spokojna i raczej nie z tej planety...
Przygody miewa jak zwykły zjadacz chleba. Czasem staje obok i wychodzi z siebie, bo matka i starsza siostra okazują się być głuchymi ignorantkami...
Ale może po kolei kilka małych przypadków i wypadków, zanim dojdę do meritum ;-)


Rzecz się działa w cudownie ciepły i cudownie długi weekend majowy.
Ania lubi łazić po drzewach.
Tego DNIA to nie był jej DZIEŃ .
Najpierw obdrapała i obiła sobie kolano wspinając się na jabłonkę.
Później huśtając się na linie dość niefortunnie zsunęła się z niej demolując sobie kuper.
Kilka chwil dalej zjechała na plecach ze schodów w domu uszkadzając, sobie dość boleśnie kręgi "słupne" i skórę na plecach.
Resztę dnia na wszelki wypadek ( i po wypadkach!) spędziła leżąc na brzuchu, na karimacie z książką przed nosem...




Dość blisko nas mieszka jej kolega z klasy. I nie tylko on. Kupa dzieciaków w mniej więcej zbliżonym wieku takoż.
Tak więc Ania każdego popołudnia obierała kurs na koleżeństwo i tyle ją oglądałam.
Pewnego dnia pogalopowała w klapkach typu japonki.
Upał był, więc trudno wymagać od dziecka włożenia obuwia nieco mocniej trzymającego się stóp...
Stopy wraz z dzieckiem wróciły do domu o określonej przez matkę porze.
A klapki?
Noooo też. Ale w garści dziecka!
Rozwaliły się dokumentnie! Dziecko wracało na bosaka. Niby niedaleko - tak około 200-300 m, ale dróżką podłą, nad kanałkiem. A naród polski porządny nie jest i szkłami sieje równo i po całości...
Na szczęście żadnej stłuczki szklanej na drodze bosych i potwornie brudnych biegówek mojej młodszej nie było!
Następnego dnia cokolwiek się ochłodziło i dziecko powędrowało w butach typu tzw adidas.
I wróciło...
W butach! A jakże! Tyle, że ociekających wodą/błotem...
Na moje pytanie co się stało padła zwięzła odpowiedź:
-Wpadłam do kanałku.
-Jakim cudem??
-Bo się zator robił z patyków i my gu usuwaliśmy. I się trochę poślizgnęłam i wpadłam. Ale nie głęboko! Płytko tak - do kostek tylko.
Fakt - pikuś! Jej starsza siostra skąpała się w tym samym kanałku (w środku zimy!!) bardziej dokładnie, bo do kolan.
Coś mnie jednak tknęło i zapytałam:
- A tak mniej więcej o której się pluskałaś w tej brei?
- Noooo... Tak koło 18:00...
Była 19:30...
- I chodziłaś tyle czasu w mokrych butach i skarpetkach???
- Nieeee! Skarpetki zdjęłam!
Osłabłam z lekka...
- A spodnie?
- A spodnie już wyschły!
- Nie mogłaś przyjść do domu i się przebrać??
- Noooo jakoś nie pomyślałam...
 Tjaaaa...
Jak widać, człowiek-mózg nie przywiązuje wagi do spraw doczesnych i przyziemnych i mózgu nie zużywa na pierdoły...



Kilka dni później Ania wyjeżdżała na kilkudniową wycieczkę klasowo-szkolną.
Pierwszy raz SAMA!
Znaczy bez mamy na dłużej, niż cały dzień ;-)


Żegnając się przy autokarze zapowiedziałam:
- Będę dzwonić co 15 minut!
- No wiesz??? Obciachu mi narobisz! Wszyscy się będą ze mnie śmiać! Nie dzwoń!
- Dobra!  Przegięłam. Raz na pół godziny!
- MAMOOOO!!!!

Nie dzwoniłam.
Twarda byłam!
A mała?
A pierwszego dnia po przyjeździe wysłała mi mmsa ze zdjęciem pokoju, w którym kwaterowała z krótką informacją:
"Nowogród wita"
I tyle...
Wieczorem:

"WCALE ZA TOBĄ NIE TĘSKNIĘ!! HA HA HA!!!


Gadzinę se wyhodowałam na własnej piersi!!





Następnego dnia wymowna cisza od rana...
- Nie tęskni? To nie! Ja się nie odezwę! Nie ma bata! Co za małolata wredna! Niech spada! Wcale mnie nie obchodzi, co się u niej dzieje! Nic, a nic!


Pękłam o 15:00

Wysłałam nieśmiałe pytanie:
"Żyjesz?"
Po półgodzinie przychodzi lakoniczna odpowiedź:
" Tak"
Na co ja:
"I jak tam?"
JUŻ po trzech godzinach dostaję informację zwrotną:
"Fajnie!"
No to fajnie....


Trzeciego dnia dla odmiany zostałam zawalona wiadomościami. A to fotki, a to słowo pisane...
Chyba urabiała matkę, żeby po nią wyjechała wieczorem i odebrała spod szkoły na zad do domu ;-D


No więc pojechałyśmy z Joanną, która udawała (jak sądzę), że WCALE jej siostry w domu nie brakuje i WCALE za małolatą pyskatą nie tęskni.


Wyżej wspomniana małoletnia wysiadła z autokaru, ucieszyła się entuzjastycznie na widok starszej sis, matkę też obdarowała całusem łaskawie i dała się zaprowadzić do samochodu.
W łapce niosła jakiś odcisk (chyba gipsowy).
Odcisk był jakąś łapą zwierza.
- Ania - co to jest? - zapytała Asia.
- Droplisa - padła szybka i zwięzła odpowiedź.
- Co??
- Droplisa.
Matka dzieciom też nie dowierzała własnym, starym uszom:
- Co takiego???
- No przecież mówię wyraźnie: DROPLISA!!!
Na co matka zwróciła się do starszej córki:
- No słyszysz - zwierzątko nowe takie odkryli - droplis się nazywa.
- Droplis?? Anka! Gdzie to żyje?? Na tych bagnach??
- Czy wy głuche jesteście?? To jest przecież LISA TROP!! Przecież mówię wyraźnie: TROP LISA!!!

Jednym słowem: fafkulce wiecznie żywe ;-D

 Mina Chudej i moja - bezcenne!! :-DDD
Czas do laryngologa (my), czy do logopedy (Anka)?


niedziela, 6 maja 2012

Człek się nudził...


Zebrało mi się trochę zaległości robótkowych.
Jak człowiek leżał, względnie przyjmował pozycję horyzontalno-wertykalną, to się nudził. I miał ochotę wyskoczyć z własnej skóry  ;-)
Więc człowiek trochę się pobawił.
Tym bardziej, że jakiś czas temu znalazł w necie tzw. "inspirację"
Ale jakoś wcześniej nie miał czasu, żeby podłubać drutem i szydełkiem.
Aż w końcu los dał wolne i nie było wyjścia. I tak oto powstały takie dwie "druciane" bransoletki:



                                         


I z ciekawości dziergnął też człek naszyjnik:
                                       


A potem zobaczył, że w tym samym czasie ktoś zrobił bardzo podobne... ;-)

Poza tym, człowiek miał silne parcie na zwykłe szydełkowce, ale jakby inne.
Widział na kilku blogach efekty zastosowania kolorowych kordonków do dziergania.
I się zachwycił. A że posiadał odpowiednie koraliki nie mówiąc już o hurtowej ilości cieniowanych kordonków, to na próbę zrobił takie dwie ło:

                             
                             

Poza tym powstało kilka na zamówienie, ale pokażę tylko dwie, których tu jeszcze człowiek nie prezentował.
Pierwsza:
                           

Koraliki Toho 8/0 Trans-Rainbow-Lemon, Trans-Rainbow-Lt. Hyacinth, Silver-Lined Lime Green w sekwencji: 1a1b1a1c (6k).

Druga:
                         
Zestaw kolorystyczny dość odważny, ale takie było zamówienie;-)
Koraliki Toho 8/0 Trans Rainbow-Lt. Hyacinth, Inside-Color Rainbow Rosaline/Opaque Purple Lined, Silver-Lined Siam Ruby, 3a,1b1a1c (6k)

A do prezentowanej kilka postów wcześniej bransoletki pomarańczowo-czarnej powstały kolczyki kulki z Toho 11/0
                       

W sumie to człek zrobił garść i to solidną bransoletek, ale jak już wspomniałam, pokazywał je już człek wcześniej :-)

Człek poza różnymi słabościami jest łakomczuchem słodkolubnym. Więc jak zobaczył TO ciasto i przeczytał opis, to się nie mógł oprzeć i zrobił.
                     

A przepis wrzucił do Garkotłuka .
No to teraz człek może z czystym sumieniem pójść i sprawdzić, czy kolejna porcja rabarbaru urosła na tyle, że można go zerwać i użyć do powtórki ciastowej, bo tego ze zdjęcia już nie ma :-((
A jak NIE rzucałam blachą po pieczeniu, opiszę zapewne już wkrótce ;-)

czwartek, 3 maja 2012

Przesadziłam...


Taaaa... Przesadziłam... I nie chodzi mi bynajmniej o roślinki! 
Wprawdzie mam w planach przesadzenie wierzby japońskiej w inne miejsce, a w jej miejsce wsadzenie wierzby mandżurskiej, ale to PLANY NA JUTRO, względnie pojutrze ;-)
Przesadziłam z wielkością chusty...
Se udziergałam, proszę Was, NAMIOT.
Nie powiem - mega jest - mięciutki, cieplutki (wełna setka) ale za duży na chudą i do tego podłego wzrostu Atę!



Sesję zdjęciową zawdzięczam domowemu amatorowi, czyli Ani, bo Leon Zawodowiec wywiózł swoje ospowate pryszcze z okazji weekendu w Bieszczady ;-)

To, że Ania jest amatorem, nie oznacza, iż jest bardziej łagodną dla modelki niż wyżej wspomniana paparazzi!
- Weź stań naturalnie! Uśmiechaj się, nie uśmiechaj się, ręce razem, ręce rozłóż, ręce opuść!
Ręce to mi samoistnie opadały w tym upale i do tego w wełnianej chuście...



- A teraz się otul - padła komenda.
Dżizas!!! 30 stopni powyżej zera bezwzględnego, a ja mam się otulać WEŁNĄ!!!
Ale co było robić? Jeszcze się weźmie małolata i zbuntuje, ciśnie aparatem o glebę i nici z sesji!

Więc się otuliłam, co widać na powyższej  fotce ...

Chciałam dać dyla:


Ale mnie przystopowała okrzykiem:
-Nietoperz jeszcze raz!!!


W końcu odpuściła, a ja z ulgą zdjęłam z siebie namiocik...

Teraz, skoro już ochłonęłam  może przedstawię dane techniczne:
ALIZE BD CASHMIRA Pure Wool, kolor nr 3521, czyli szaro-błękitno-wrzosowo-fioletowy.
Zużycie: na body 20 dag ( 600m), na falbankę ok 8 dag ( ca. 200 m).
Druty nr 5 (proszę o oklaski, bo upchnęłam się na drutach zwykłych, żyłkowych 80 cm!!)
Przed zblokowaniem: ok 145 cm na 70 cm.
Po zblokowaniu: 2 metry (bez falbanki) na 1 metr (bez falbanki). 

Tak więc tonę w tej chuście! 
Jest dla mła z duża!
I w związku z tym informuję uprzejmie i dla porządku: 
chusta jest na SPRZEDAŻ!
Zapraszam na maila jakby dziwnym trafem ktoś był chętny.