poniedziałek, 29 października 2012

Nowy szaŁ(L)

Mamy nową porę roku - jesienną zimę, lub zimową jesień. Jak kto woli.
Mnie tam bez różnicy - ani jednej, ani drugiej nie lubię ;-)
Ale skoro już przywaliło śniegiem, trzeba było coś z nim zrobić.
Najprościej byłoby rozpuścić gorącym oddechem, ale AŻ takim nie dysponuję, więc zdecydowałam, że odśnieżanie będzie najlepszym wyściem z tej sytuacji.
Co odśnieżać? Ścieżki, dojazdy i wjazdy do domu?
Eeee tam!
TRAWNIK!!
A przynajmniej jego część niewielką :-D
Czym najprzyjemniej odwalić kupę śniegu?
Szuflą?
Spychaczem?
Gdzie tam!
BAŁWANEM!
                         
Pierwszy w tym sezonie (jesiennym!), to i kochany!

Później dostał prawdziwe, węglowe guziczki i uśmiech. Kapelut doniczkowy, miotłę z kwiecia zmarzniętego i nos z... cuknii :-D
                                  
Marchewka poszła do zupy :-D

Aleee...
Ale bałwan dostał jeszcze coś!
                                   
Szal! 

Nowa technika. Nowy szał. Szybka zabawa. Dwie godziny i 150 cm szczęścia gotowe :-D
                                   


A tak wygląda na ludziu:
                                  
Ludź jest happy i robi kolejne.
I będzie Was zarzucał ;-DD

I ludź się nie zdziwi, jak będziecie ludzia ze wstrętem obrzucać - na przykład kulami śnieżnymi, że o złych słowach nie wspomnę....
                      

Chociaż, skoro wytrzymałyście ekspansję chust, to może i szał/szal przeżyjecie? ;-)

sobota, 27 października 2012

Zażenowna podwójnie...

Są  w moim życiu sytuacje (nader częste), które wprowadzają mnie w konsternację i zażenowanie...
Może nie tyle ludzka głupota to powoduje, ale okoliczności i sytuacja.


Tak też było i w mijającym tygodniu.
Wtorek to był.
Stoję w blokach startowych przed wyjściem z domu.
Ania jakoś opieszale się zachowuje i w końcu wydusza z siebie problem:
- Mamoooo...
- No??
- Poproszę czapkę...
- CO TY CHCESZ?? - Zdębiałam.
- Czapkę... - Szepnęła warkoczowa ze wstydem.
- Oszalałaś?? Przecież mrozu nie ma! Ciepło! +3 jakoś, czy +1! Zimno ci??
- Nieeee... Tylko mam basen.
- No i?
- No i nie mam czapki!
- Kurna! Kaptur masz!
- Ale ja chcę czapkę!!
- Dżizas! A skąd mam ci wziąć! Opaska może być (gmeram z rozpaczą w szufladach przedsionkowych).
- Nie bardzo...
- Nie bardzo? No trudno. I tak nie ma. A po co ci czapka??? Przecież w mrozy trzaskające nosimy!!
- Wiem, ale każą nam mieć na basen.
- Yyyyyy.... Na basen??? Czapki??? A może czepki??
- Nie! Czapki!
- Nie rozumiem.
- NO bo jak wracamy z basenu, to mamy mokre włosy i to podobno nie jest dobrze.
- Kaptur masz - szepnęłam załamana.
- Ale mają być czapki!!
- Kurrrrdeeee!!! Masz czapkę!! Ślimaka!!! Ale za ciepła na dziś!! Nie dam ci moheru z wełną!! Ugotujesz się!
- Wiem. A innej nie mam? - Ania bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Nie masz!
- A ja muszę mieć. Bo jedynkę dostanę...
- Z czego??  Z WF-u?? Przecież Masz zwolnienie!
- Tak! Ale z zachowania mi punkty odejmą!

Gwoli wyjaśnienia - Ania ma zwolnienie z zajęć WF. Nie na krzywą twarz, tylko z powodów takich czy innych. Nieważne jakich. Na basen chodzi na tzw. "lajcie" na moją prośbę i z poparciem lekarza. Nie jest oceniana.
A zachowanie mają oceniane "punktowo"

-Boszsz!! Z powodu "niemania" czapki??
- Noooo. Bo w regulaminie WF'u jest napisane: czapki na basen obowiązkowe!
- Czepki - poprawiłam odruchowo.
- Czapki!
- Kurrrdeee!! Ania! Czapka na mokrą głowę, to jak kompres! Mokre włosy, opatulone czapą parują, a potem szybko marzną i katar gotowy. W kapturze nie ma okładu - zimniej, ale zdrowiej!!
- Wiem... Ale ma być czapka.
- Zrobię ci! Obiecuję! Za tydzień będziesz mieć czapkę - przejściówkę. Dziś idziesz tylko z kapturem. Jak coś, to powiedz, że nie masz i że zahartowana jesteś!
- To dobrze, bo wszyscy mają czapki, tylko ja nie...

Poczułam się zażenowana. Co najmniej!!
I to podwójnie! Nie dość, że nie ma czapki, to przecież dysponuje matką sprawną (póki co) manualnie.
Poszła. Punktów ujemnych nie dostała.
Widać pamiętają, jak przy -25 warkocze jej zamarzły na gnat i nawet raz nie kichnęła...
Btw: zamarznięte, sztywne jak drewno włosy bardzo fajnie dają się modelować, jakby ktoś nie wiedział i nie praktykował ;-DDD

Obiecałam czapkę we wtorek.
Na wtorek.
Dziś sobota, więc czas się zaczął jakoś kuuurczyć!
Ania, jak już wspominałam, uczęszcza na Uniwersytet Dzieci.
Jak dziecko zgłębia wiedzę, mama se czyta, dzierga lub gawędzi barzo miło z innymi rodzicami.
Dziś nastał czas dziergania!!
Przez dwie godziny druty śmigały mi z prędkością światła.
A w domu kolejną godzinę.
I tak oto powstała czapka na teraz, na szybko, na mądrą głowę.
Mądra głowa się zachwyciła:
- Ooooooo!!! Idealna!!! Trzyma się tam, gdzie powinna. Ale super jest!! Mamuniu!  Kochana jesteś! Jaka śliczna!!! Kocham cię!!
Taaa!
Miłość dziecka jest bezwzględna i absolutna!
Ja wiem, że co nagle, to po diable.
3 godziny to mój rekord czasowy, jeśli chodzi o czapkę. Wyczyn taki sobie, ale skoro spotkał się z aż takim aplauzem, to może jednak pokażę:
                                          

Kolor jedynie słuszny, czyli lazuro-błękit dopasowany do ocząt ;-)

                                          
Modelka była cierpliwa do czasu... Potem dostała głupawki i strzelała miny takie, że miałam ochotę sama ją za przeproszeniem strzelić (całusem w nos :-D)

                                           
Ufff!!! Czapka jest!
Zażenowanie mi minęło! Dziecko me nie będzie się czuć goło i głupio wśród zaczapkowanych rówieśników!
I pomyśleć, że za moich czasów obciachem było noszenie czapek w ogóle, nie tylko przy trzaskających mrozach!
O tempora, o regulaminos! ;-D

Wzór na wzór i podobieństwo ubiegłorocznej tyle, że inny wzór ;-D
Dane techniczne? Ekhemmmm...
Druty nr 3. Na żyłce. KP.
Włóczka? Jakiś akryl  100%. 
Wzór?
 Moje ukochane oczka opuszczane :-)

A potem?
A potem to ja się wzięłam i zrobiłam coś fajnego i zupełnie nowego. Ale do tego dojdę, jak uporam się z prezentacją masy zaległości robótkowych :-D

poniedziałek, 22 października 2012

Zakończona, nieskończona

No to dziś też będzie ogniście, ale nie wybuchowo ;-)


Ogień będzie buchał z fotek i mojej "tfórczości" radosnej.

Zacznę może wspomnieniowo i gwoli przypomnienia.
Otóż latem jakoś tak wygrałam candy u Tysi
A co wygrałam, pokazałam oczywiście u siebie. O tutaj!

Ciut poleżało, nabrało mocy prawnej i...
I wlazło na druty, bo znalazłam piękny wzór pt. "Efekt motyla".
Autorstwa bardzo zdolnej i przemiłej Iwonki
Zakochałam się w tym wzorze natychmiast!
I postanowiłam wziąć go sobie w posiadanie (bo można!).
Tyle, że... chytrość mnie zgubiła i zabrakło mi wełny na skończenie :-DDD
Otóż powiększyłam sobie wzór do 18 pierwszych powtórzeń ( w oryginale jest 14) i to mnie pogrążyło  :-D
Chusta niby zakończona, a jakby nie skończona ;-)
 Ale  jakoś mnie to nie dobija. Jestem baaaardzo zadowolona z efektu.
Po zblokowaniu dostałam czegoś w rodzaju amoku i fociłam ją bez ładu i składu przez cały dzień :-D
Oszczędzę Wam oglądania wszystkich 30 zdjęć i pokażę "tylko" 5 + 1.

Tym razem za modelkę służyła mi Ania (bez protestów!)
                                   
Wersja na nietoperka warkoczowego od tylca:
                                                    

A potem efekt duszka chustowego (na wyraźne życzenie żywego manekina)
                                        

Następnie narzuciłam chustę na tzw. "kłujaka" (to taki iglak, kłujący bez litości każdego, kto się o niego otrze)
Pierwsza wersja ze słońcem:
                                        

Druga - później, czyli po południu, bez łaciatych plam słonecznych
                                        


Niedawno tak sobie smętnie myślałam, że w życiu nie będę miała prawdziwego manekina do fotek moich udziergów. No bo ile można wykorzystywać Anię, albo straszyć Was moją fizis??
 Aż tu nagle olśnienie!! Przecież mam!! Rośnie od lat stu w mym własnym ogrodzie!!
Najprawdziwszy manekin!!
I nawet imię ma!!
                                          
To świerk conica!! Wolno rosnący, gęsty i kolumnowy! Ideał modela! Nie buntuje się, nie protestuje, tylko STOI i czeka, aż skończę! :-DD

To teraz dane techniczne:
110 g, 513 m, BFL. Rozmiar:  ok. 140 cm na 85 cm. Druty nr 3 KP na żyłce. Kolory - przepiękne!! Ogniste, żywe i idealnie przechodzące jeden w drugi.
Podziwiam talent Tysi i cieszę się jak nie wiem co, że miałam możliwość robótkowania z takiego cudeńka :-)
A Iwonie dziękuję za wzór chusty, chociaż nie do końca wykorzystałam, ale na pewno kiedyś do niego wrócę i zrobię w całości, jak pan Bóg przykazał :-DDD

piątek, 19 października 2012

Ogniste geny


O moim zamiłowaniu i umiłowaniu ognia pisałam całkiem niedawno

Skąd mi się to wzięło, nie licząc praprzodków odzianych w mamucie skóry?


Kilka dni temu, rozpalając w piecu C.O. (nie mylić z kozą vel kominkiem),   popadłam w lekkie zamyślenie i co z tym idzie - wspomnienia...

Działo się to lat temu.... sssstrasznie dawno!

Do ogrzewania hangaru służył nam w on czas piec pożerający koks.
W ilościach kilku ton na sezon grzewczy.
Piec tenże wymagał cyklicznego czyszczenia, a co za tym idzie - równie cyklicznego wygaszania i rozpalania na nowo.
W opisywanym dziś dniu. czyszczenie i rozpalanie padło na mła.
W on czas byłam dziewczęciem młodym, acz niepięknym (co trwa do dziś ;-D), w głębokim liceum.
Umiałam rozpalać! I utrzymywać ognisko domowe. Ale ten akurat dzień, nie był moim dniem!
Ni diabła drewno nie chciało "się zająć"!
Okopcona, zniechęcona i w sumie zrozpaczona, czyniłam kolejne i kolejne próby wzniecenie ognia.
Z żadnym skutkiem!
Drewno do rozpałki było mokre, więc nawet sterty gazet obficie podkładanych przeze mnie, nie były w stanie pokonać oporu zamokniętej materii.
Po jakimś czasie, moja Rodzicielka, powodowana zapewne współczuciem, pogoniła mnie precz od wrednego pieca, słowami:
- Idź! JA to zrobię!
Poszłam, nie powiem - z ulgą.
Wyszłam na dwór.
Tata zapytał z pewną dozą zgryźliwości w  głosie:
- I co? Udało ci się w końcu?
- Nie... Mama nie wytrzymała i mnie....
Nie dokończyłam, bo z domu dobiegła nas głucha detonacja wybuchu...
Nim zdołaliśmy zrobić choćby najmniejszy ruch, na progu stanął UPIÓR!
Upiór miał na sobie sweterek jakby Mamowy, tylko jakby czarniawy, a nie czerwony.
I dymił ten stwór całością postaci!
Zwłaszcza ręcami i głową!!!
Dżizas!!Obcy atakują!!!
Obcy przemówił, a właściwie wyparskał wraz z dymem z ust swych:
- Wybuchło....
- Coś ty zrobiła?? - zakrzyknął mój ojciec wiedziony, nieomylnym instynktem współmałżonka, rozpoznającego w ziejącym ogniem potworze, swoją ślubną, osobistą połowicę.
- Rozpalałam... - szepnął upiór.
- Czym??????
- Kanister tam był z benzyną. Ten mały. Piątka... - wyszeptał duch ognisty...
- Rany boskie!!! Benzyną rozpalałaś??
- Tak - wyszemrała wstydliwie zjawa. Widać  poczuła się głupio, że cenną, limitowaną na kartki benzynę w piecu beztrosko z dymem puszcza.
- Mogłaś się spalić!! Cholera jasna!!! Nie wiesz, że opary wybuchają????
- Teraz już wiem....

Straty?
Zwęglony żywcem sweterek - wyrzucony z bólem serca.
Włosy, wymykające się z kucyka - spalone  do skóry (odrosły)
.Zjarana ręka prawa: zagoiła się (po pewnym czasie i wizytach u lekarza).
Moralne sponiewieranie - zostało for ever ;-D

Lat  jakieś... dwa później...

Do polewania opornego drewna, mój tatuś zarządził używanie zużytego oleju samochodowego.
Gwoli przypomnienia: dawno, dawno temu, olej w samochodzie zmieniało się samodzielnie. Nikt wtedy nie słyszał o ekologii, oszczędzaniu atmosfery  i przyrody w tzw. "ogóle".

Brało się olej, polewało się obficie średnio suche drewno rozpałkowe i po chwili można już było sypać koks i w domu robiło się do życia...

System działał. Do czasu....

Do czasu, aż moja Mama zapała żądzą rozpalania nową, olejową metodą.... Bo taka łatwa, prosta i przyjemna...


W skrócie opiszę.

Bardzo wczesny ranek. Mamuśka oczyściła piec, płonąc żądzą rozpalania domowego ogniska (mimo protestów swego męża, znającego jej zdolności).
Ja jeszcze sobie leżę pod kołderką...
Słyszę stukania i pukania dobiegające z dołu - od pieca.
Chwila ciszy...
I nagle...
HUK!!! ŁOMOT!
Wyskoczyłam z łóżka, dobiegłam do schodów....
W tym samym momencie tata wypadł z kuchni i....
I z impetem otworzyły się drzwi od kotłowni, a w nich ukazał nam się POTWÓR!!!
Cały w sadzy, popiele i jakiś czarnawy taki....
Jedynie oczy błyskały wściekle białkami i błękitem.
Potwór wrzasnął oskarżycielsko w kierunku skamieniałego taty:
- A mówiłeś, że olej nie wybucha!!!

Wybuchł! A właściwie opary.
Mama zbyt długo zwlekała z podpaleniem polanych drewienek i olej zaczął parować. Kiedy  w końcu podłożyła ogień, rąbnęło z przytupem aż miło!
Wywaliło żeliwne drzwi od pieca, a podmuch wraz z resztkami popiołu zmiótł moją Rodzicielkę trzy metry w tył - na górę koksu.

Straty?
Poza sponiewieranym Ego mojej Mamy + siniak na policzku od bliskiego spotkania z koksem, to tylko tyle.

No... Jeszcze jedna była....
Ubył  nam człek do rozpalania w piecu... Definitywnie! Jakoś nam się Mama znarowiła i jedynie czasem dokładała koksu, bo do czyszczenia i rozpalania już się nie rwała :-D

Tak więc mój wybuchowy charakter, pozornie spokojnego człowieka, to po prostu zwykły atawizm!
 Lub jak    kto woli - ogniste geny po kądzieli ;-D

niedziela, 14 października 2012

Obniżone podwyższenie...

Wpis kolorystycznie dopasowany do  pory roku.

Czyli do jesieni.
Nie lubię tej pani!
Niesie ze sobą deszcze, mgły, zimno, przymrozki.
Konieczność wkładania na siebie coraz cieplejszych kurtek staje się nudną, wymuszoną codziennością.
Jednym tchnieniem swojego nieświeżego oddechu morduje kwiaty, zamieniając je w brązowo-zgniłe kupki niczego :-/
W pakiecie ma ta pani również kaszle, katary i bolące gardła.  
Wolę jej dwie młodsze siostry: wiosnę i lato.
Ale mimo mojej niechęci, nie mogę odmówić jej pewnego wdzięku i uroku.
Kolory ma ta wredota niewątpliwie piękne!
Rwą oko. Wprawdzie krótko, ale jednak.
To taka ściema i uśpienie naszej czujności przed nadejściem tej najgorszej z czterech siostrzyc: zimy :-/

Zanim jednak ta najstarsza zagości na dobre i da się nam we znaki, należy korzystać z pięknych, o dziwo ciepławych dni i wyjść, póki się chce, z bezpiecznych czterech ścian na pachnący butwiejącymi liśćmi świat.

Tak więc dziś poszłyśmy z Anią w ten świat...
Niedaleko - tylko za własną furtkę, czyli do lasu.
Ot tak - się przewietrzyć i posłuchać kompletnej ciszy...
Ale...
Jako, że obie do lasu lubimy chodzić w celu konkretnym, a nie tylko sztuka dla sztuki, miałyśmy cel: zebrać liście klonu na tradycyjne, rok w rok robione o tej porze roku, "róże".
Znalazłyśmy. Zebrałyśmy.
Zrobiłam. Sama, ale w towarzystwie zaczytanej Ani...

Co czytała?
Lekturę łatwą i przyjemną: "Słownik frazeologiczny"...


Wracając do lasu
Tylko liście, to dla nas mało!!
Jak las to i grzyby!
Gąski!
Kto ich nie zna i nie zbierał, nie wie co traci!
A kto zna i zbiera dobrze wie, o czym mówię :-D
Więc melduję: ni ma gąsek :-//
Tzn. Ania znalazła jedną, wysuszoną, porzuconą przez innego grzybiarza. "Żywych"  niet!
Chyba jeszcze za ciepło. No i ciut za sucho.
Ale na pocieszenie mamy oszałamiającą ilość (szt 7) podgrzybków, 1 kurkę i 1 sitarza :-D

Żeby nie było nam smutno z powodu mało obfitych łowów grzybiarskich, uruchomiłyśmy hormon szczęścia (serotoninę).
Sposobem domowym.
Pysznym.
I skutecznym ;-)
Czyli ciastem kokosowym:

To działa! Spróbujcie same ;-D
 
Kokosowiec miał sesję zdjęciową pod daliami.

Wycięłam je z ogrodu w tak zwany "pień", bo zapowiadały się przymrozki. I przyszły!
Normalnie nie tnę kwiatów z ogrodu, bo wolę jak cieszą oczy w naturze, a nie na stole, ale o TEJ porze roku robię ustępstwa.
Jak co roku ;-)
Żeby oszukać czas i przedłużyć chociaż na chwilę iluzję lata...

Iluzję lata może przedłużyć też coś ciepłego na własny, garbaty grzbiet, w zaczepiście energetycznych kolorkach.

Wprawdzie dość mocno jesiennych, ale jednak...
Ten cosiki nie jest jeszcze skończony, wiele mu nie potrzeba, ale jakoś mi do niego pod górkę i pod wiatr (jesienny).
Więc może jak pokażę fragment, to się zmobilizuję i w końcu toto skończę.
Mam tylko 15 rzędów...
Tylko po co???
Przecież nikt nie odwoła zimy z powodu jednej, ogniście kolorystycznej szmatki...

Ehhh!! Jesień  wpływa na obniżenie serotoniny ( w mózgu) i melatoniny (w skórze).
Ale także na podwyższenie  niskiej samooceny dokonań własnych... ;-D

wtorek, 2 października 2012

Atawizm

To ma być początek tygodnia?
MIESIĄCA??

No dzięki! Ja wymiękam!
Poproszę o następny zestaw pytań i atrakcji!

Ranek. Wczorajszy.
Bynajmniej nie obłędnie blady świt.

Małolatę odwożę na 8:45. Pospać ciut dłużej można i w ogóle, na lajcie tydzień dzięki temu się zaczyna.
No nie?
NIE!

Odwiozłam swoje w sumie obie, bo starsza wczoraj zaczęła drugi rok studiów.
A ja, jako osoba posiadająca miesiąc niedziel, niespiesznym krokiem (czy jak kto woli), nie spiesznym kołem, udałam się po zakupy do Lidla, bo w lodówce miałam ino światło.

Zaparkowałam obok samochodu dość dużego gabarytowo. Wysiadając zerknęłam do środka i na przednim siedzeniu zobaczyłam miśka. Zwykłego pluszaka, ale w rozmiarach słusznych.
Panda to była. Z głupią miną i do tego mocno przechodzony (vide - kochany).
-Uhhh! Ależ masz minę! Nic dobrego to nie wróży! - pomyślałam, paczając na pluszową paszczę zabawki.

Miałam rację...
Pierwsza rzecz, którą zobaczyłam przed wejściem do lidla był wielki napis:
W DNIU DZISIESZYM PŁATNOŚĆ JEDYNIE GOTÓWKĄ. PRZEPRASZAMY.
Ożeszszsz!!!
Listę miałam długą.
No może nie zakupy życia, ale jednak...
Gotówki tyle, co nic.
Więc zgrzytnęłam zębami, ale polazłam.
Kupiłam minimalne minimum na wczorajszą strawę obiadową i stanęłam grzecznie w kolejce do kasy.
Przede mną była pani, której koszyk wprawdzie nie kipiał od towaru, ale był obfitszy od moich planowanych zakupów.
Uczciwie i miło zaproponowała mi, że mnei puści przed siebie.
Zrobiło mi się miło, ale podziękowałam i stałam sobie dalej.
W międzyczasie, przepchnął się między nami osobnik duży, z wyglądu męski.
I zażądał policzenia swoich odstawionych na bok zakupów. Zaargumentował, że kupował, ale nie miał gotówki, udał się do bankomatu i ma. I drugi raz w kolejce stać nie będzie.
Kasjer lekko się skonfundował i zapytał, czy pani nie będzie mieć nic przeciwko.
NIESTETY NIE MIAŁA!!
W tym momencie pożałowałam,  że jednak nie stanęłam przed nią! Gość poczekałby grzecznie na moją płatność i tej pani...
On miał pełen kosz!! Wypchany po brzegi!!
A my duuuuuużo mniej!
Kasjer  młody, mało wprawny, liczył i przeliczał w cholerę długo...
Wydłubywanie z kosza poszczególnych zakupów trwało w nieskończoność.
Przyszło do płacenia:
- 269, 54.
Pan dał trzy stówy.
Kasjer nie miał wydać.
Latał po innych i rozmieniał.
UDAŁO SIĘ!
- A paragon? - zapytał kupujący
- Aaaa... Eeeee... Noooo... Nie wydrukował się.
Zapowietrzyło mnie! Normalnie myślałam, że pęknę z hukiem, a moje flaki zawisną ozdobnie na sufitach i regałach...
Chyba ściągnęłam gościa wzrokiem na siebie, bo tylko zerknął i wybąkał:
- Nooo... To nie wszystko dla mnie, ale jakoś sobie poradzę.
Polazł w niwecz!
Pani przede mną szybciutko się obsprawiła i już.

Kiedy wrzuciłam mocno okrojone zakpupy do samochodu, okazało się, że ten misiek panda należy do tego upierdliwego gościa, co to po gotówkę zasuwał, a potem bez kolejki się uiszczał...
Pomyślałam sobie, że misiek nie bez kozery miał wredną i spraną minę...

Pojechałam ja dalej.
Po pieczywo, do sklepu zwykłego.
I na dzień dobry usłyszałam znajomy  mi głos.
Mojej koleżanki.
Ja ją bardzo lubię. Ale nie tego dnia!
Na mój widok przywdziała minę żałobną i zagadnęła:
- Co u Ciebie? Co robisz?
- A bułeczkę krojoną kupuję - i błysk w oku pt: MILCZ!!! NIE MÓW O MNIE!!
NIE CHCĘ TEGO PUBLICZNIE!!
Nie zmilczała...
Dobrze, że jej przy ludziach tętnicy nie podgryzłam, bo byłam bliska!
Wywlokłam ją przed sklep i tam już normalnie pogadałyśmy. Bez zbędnych świadków.

Pojechałam do domu. Chce sobie skręcić w mą drogę i lipa!!
Zatarasowana!
Ciężarówa po byku plus koparko-ładowarka.
Panowie sprzątali resztki strupieszałego asfaltu po ostatnim laniu tegoż podłoża na nieutwardzoną powierzchnię drogi.
Po raz kolejny tego dnia zgrzytnęłam zębami, aż iskry poszły i porzuciłam samochód gdziekolwiek, jakieś 50 m przed własną bramą.
Któryś z nich (sześciu ich było) ośmielił się zagadnąć:
- Może se pani gdzie indziej zaparkować?
Pani nie zareagowała, bo dobrze zaparkowała - niczego nie blokowała i nie utrudniała mimo wściekłości parującej uszami!
Pani dość ostentacyjnie, rzekłabym, wyciągnęła zakupy z samochodu i wspierając się nogą numer trzy, pokuśtykała do domu.

Tamże zrobiła sobie kawę, ochłonęła nieco po porannych przebojach i odmóżdżała się w świecie wirtualnym.
Beztroskę przerwał jej rodzony ojciec.
Wszedł był do niej i nieśmiało, acz podstępnie zapytał:
- A gdzie twój samochód?? Bo nie widzę...
W ten oto sposób, rodzic mój chciał mnie przygotować łagodnie na wieść, że ktoś się ośmielił i rąbnął mi moje dziewięcioletnie, ukochane od dnia pierwszego jeździdło.
- Przed mostkiem porzuciłam. Stoi sobie "błękitna szczała".
- O?? A czemu??
Zapewne pamięta, jak to kiedyś lata świetlne temu jeżdżąc  kaszlakiem, benzynę do cna wyjeździłam, i nie wystarczyło na dojazd do domu (też ok 50 m ;-DD).
- Burdel po laniu asfaltu sprzątali i zastawili wjazd. Zaraz pójdę i przyprowadzę kobitkę na zad do domu.

Rodzicowi ulżyło.
A ja...
Odczarowałam chyba złą "karmę" dłubiąc sobie w tempie światła na drutach i piekąc smakowitości na obiad.
I dla pewności odczyniania złych uroków, rozpaliłam domowe ognisko we własnej kozie, szumnie i miło zwanej przez miłych znajomych, kominkiem.
Ogień ma moc oczyszczającą, motywującą i pragmatycznie grzejącą.
Migoczące płomienie są hipnotyczne...
I inspirujące.
I bezpieczne...
I kojące...
Nigdy i nigdzie nie myśli mi się tak dobrze, jak siedząc z kolanami pod brodą, przed płonącymi pięknym płomieniem polanami dębu... 
Atawizm to jednak silna rzecz...

Odczarowałam ten upierdliwy, pierwszy dzień tygodnia-miesiąca.

Tak sądzę - po dzisiejszym dniu ;-)

Jak nie, to doniosę ;-D