środa, 27 lutego 2013

Utylizuję



Utylizacja, recykling, surowce wtórne...
Się człowiek co i rusz natyka na takie hasełka i mimo woli wsiąkają one w podświadomość...
I się człowiek wziął za utylizację... włóczek zalegających.
Znaczy takich pryszczy, które zostały i czort wie, co z nimi zrobić.
Wyrzucić - żal.
Oddać - nie ma komu.
Zhandlować - głupio, bo używane...
No to człowiek złapał za druty i se zaczął walkę z nadmiarem szczęścia kłębowego.

I se człek dziergnął ciepłe kapetki do biegania po domu.


Nitka potrójna - jak utylizować, to intensywnie i uczciwie!
Cieplutkie, grzeją,  pierne pralką, idealnie dopasowane do stopy mej zgrabnej i szczupłej.
Nie ślizgają się, bo uczciwie latexem wysmarowane.
Robiłam kiedyś już takie (są na blogu z linkiem do wzoru) tyle, że z kwiatkami w formie ozdobników.
Tym razem z ozdób zrezygnowałam, bo Fredek szybko by je ZUTYLIZOWAŁ!

Kolejna utylizacja to poducha.


Motylki (wg mojego foto-kursu) idealnie nadawały się do likwidacji poniewierających się końcówek włóczek.
Jako iż jest w  jedynie słusznym kolorze niebieskim (wg Ani), poduszka szybko znalazła nową właścicielkę ;)

Włóczek do wykorzystania na pierdoły mam jeszcze hohohoho (a może i więcej), więc za czas jakiś pewnie znowu coś pokażę.
Jak się zmobilizuję ;-)

niedziela, 24 lutego 2013

Zaszyłam się...



...ale  nie w cichym kącie, czy w innym, kojarzącym się sensie

Zaszyłam się poduszkami w stylu patchwork. ;-D


Tak więc wykończyłam poduchę "kursową":




A ponieważ kolejna część kursu już za tydzień, więc mus poćwiczyć, przed następnym stopniem wtajemniczenia.
Na początek wprawek postanowiłam uszyć prostą poduchę z kwadratów.
Oczywiście nie sztuka dla sztuki, tylko dla konkretnej osoby.
Osoba ta preferuje kolorystykę będącą w zgodzie z jej tęczówkami, więc trzeba było było  zastosować  zieleninkę ;-) I tak oto powstała sobie poducha w wiosennych klimatach :-)

Nowa właścicielka, czyli moja osobista Joanna przygarnęła ją z ogromnym zadowoleniem i już sobie razem mieszkają :-)

Ania, widząc matkę szalejącą z nożami, matami, nożycami i materiałami nieśmiało zapytała, czy ta poducha to może dla niej będzie.
- No raczej nie. To  przecież nie twoja kolorystyka.
- Ale mnie się zielony bardzo podoba!
- Nie ma sprawy! I tak kolejna poducha miała być dla ciebie.Wytypowałam was na króliczki doświadczalno-testujące moje patchworki. A poza tym - masz preferencje: sama sobie wybierzesz materiały.
Otworzyłam dziecku drzwi do raju, czyli do dwóch szaf ze szmatami.
Ooooo maaatkooo!!! Takiego bajzlu, to ja już daaawno nie miałam!
WSZYSTKO wywlokła!
I się bidula pogubiła w tym bogactwie :-D
Więc zaproponowałam jej, żeby robiła selekcję negatywną.
Dzięki temu na placu boju zostało jakby trochę mniej materiałków...
A potem dziecko dopasowywało sobie zestawy...
Ja może jednak litościwie przemilczę, co z czym Ania łączyła...
Największy mój protest wzbudziło karkołomne połączenie bananów z kwiatkami!
- Oczy ci wypadły i na dotyk zestawiasz???
- Nie znasz się! Przecież pasuje!
- Jak pięść do nosa! Osobno są ok, ale w kupie wyglądają  jak... no jak kupa!!
I tak dalej i dalej...
Na szczęście jakoś udało się nam dojść do porozumienia i dostałam w garść trzy konkretne zestawy na trzy poduchy.
 - A która ma być pierwsza?
- Ta z drzewkiem.
No to przystąpiłam do szycia i kombinowania, bo materiały, które Ania sobie wybrała na pierwszy ogień, to były bawełniane końcówki o maksymalnej szerokości 14 cm.
I do tego miałam nakazane, że ma tam być, oprócz drzewka, lektyka i nosiwoda!
Liczyłam, mierzyłam, zamykałam oczy i cięłam.
A potem zszywałam, co poszatkowałam.
Doszyłam plecki, wepchnęłam do środka wypełnienie w postaci jakiegoś jaśka i powstało  takie coś:















Ania  wyraziła swój niekłamany zachwyt i aplauz wieszając się matce na szyi i zasypując ją całusami.
Więc chyba jest ok? ;-)

niedziela, 17 lutego 2013

Ciężki los kota....


Hejka!
Z okazji Dnia Kota, pani najstarsza dopuściła mnie do kompa.
Łaskawa taka niby!
Pozwoliła mi jedynie na pozdrowienie swoich, internetowych poddanych.


Ale ponieważ czymś tam jest zajęta, to skorzystam i znowu wyślę w eter mój apel o pomoc!
To zła kobieta jest!
Ja mam z nią ciężko i tragicznie!
I do tego wrzaskliwa jak sójka (mniam! tyle mięcha!).
W ubiegłym tygodniu chciałem urozmaicić swój jadłospis i korzystając z wolnej chwili (zarobiony jestem po  uszy - codziennie pilnuję kaloryferów, co widać na fotce poniżej):

i poszedłem na polowanie.
Ruda zołza rozwiozła swój przychówek po placówkach oświatowych i wróciła cokolwiek za wcześnie...
Akurat byłem w trakcie konsumpcji dziczyzny, a ta rozwaliła japę na całą okolicę w tym duchu:
- Ty mendo! Ty cholero! To my z moim tatą dokarmiamy te biedne ptaszyny przez całą zimę po to, żebyś ty na nie polował i zżerał jak cham??? PROSTAK!! PRYMITYW!!! NIE LUBIĘ CIĘ! I NIE ZNAMY SIĘ!!!
Pfff!
Histeryczka! Jakbym jej psa naleśnikiem zabił!
Sikorka była stara, kulawa, łysa, głucha i ślepa!
To się nazywa naturalna selekcja ;-)
Się nie zna babsko i tyle!
Co mogłem zrobić?
Tylko jej język pokazać

Ale to nie był chyba najlepszy pomysł, bo fochem zarzuciła na cały dzień  i musiałem ostro się starać o powrót do łask....
Tłumaczyłem,  mówiłem, błagałem...


Wszystko na nic!
Ale dobrze wiem, że działa na nią męski, owłosiony solidnie torsik, więc się obnażyłem:


Ciut wymiękła, ale wieczorem wzięła pod paszki i wystawiła za drzwi, nie pozwalając ze sobą spać!
Się tłumaczyła:
- Jazda! Chcę się wyspać! Na łeb mi włazisz (nie w przenośni) i całujesz zbyt namiętnie o drugiej w nocy! Ja kocham spać.SAMA!!
No  wiecie państwo! To ja wyczuwam jej słaby punkt (głowa) i wygrzewam własnym ciałem, a ta mi tu takie teksty wali!
Całowanie? A jak ja mam ją obudzić, skoro śpi kamiennie, niczym rycerze z legendy? Muszę ją całować po  czole, włosach i policzkach, mrucząc intensywnie w dowolnie wybrane, a dostępne mi ucho!
Jak inaczej mogę się wydostać z zamkniętego pokoju do moich prześlicznych miseczek w kolorze nadziei??

Co by nie mówić, to prawie zawsze są pełne - to właśnie tygrysy lubią najbardziej!
Właśnie!
PRAWIE!
To robi różnicę!
Jak widzę prześwitujące dno, to muszę przypomnieć, że GŁODNY JESTEM i udaję, że jestem kanibalem

Póki co UDAJĘ, ale jak coś, to się nie zawaham i ją w końcu zjem! Jak tę sikorkę, co mi ją wypomina zwracając się do mnie per: "ty trumno sikorczana!"

Miała już takie pierwsze ostrzeżenie.
Ostre...
Schodziła rano na dół do kuchni.
Ja tradycyjnie zwisałem z jej łydki udając, że ją zagryzam i zżeram.
No właśnie - UDAJĄC...
Ciut się omsknąłem z tego chudego patyka i wbiłem jej pazury w piętę. Podobno po raz pierwszy.I do tego boleśnie...
No cóż...
Akcja równa się reakcja...
Mimo, że pani starsza cierpi z jakiegoś tam powodu na  rękę prawą, sieknęła mnie równo po... ekhemmm...
no... po szyneczkach owłosionych mnie przejechała!
Uhhh!!!
Dobrze, że słabsza jakaś tą łapą jest, bo zapewne poleciałbym w kosmos i w powietrzu z głodu bym zdechł!
Ale potem jeść dała.
Śmietankę i  biały serek twarogowy.
Pycha!

Mogła już nie dodawać tekstu typu:
-Jedz sierściarzu, nabiał nawet łajzom takim jak ty jest potrzebny!

Poza tym - chytra jest! Nie daje mi chipsów!!
Czasem udaje mi się upolować jakieś liche okruszyny u Chudej.

Ale rzaaaadko! Sama je pożera mlaszcząc i chrupiąc :/
I nie chce się ze mną dzielić!
Coś tam  gada, że niezdrowe, że jakieś tam składniki nie dla kota...
A co? Że niby kot to nie człowiek??

Mam na nią sposób!
HA!
Słynne oczy kota ze Shreka!

To działa!
Wymięka!
Jako i ta najstarsza ruda wredota!

Dowodem na to jest ten wpis, który tworzę leżąc tej najstarszej na kolanach do góry podwoziem.Musice mi  wierzyć na słowo, ponieważ fotki nie będzie, bo Wasza Atunia powiedziała:
- Nie będę ci walić  fleszem po oczach, Czarusiu!
Chyba mnie ciut lubi - mimo tej nieszczęsnej, pierdołowatej sikorki, co nie? ;-D

Ps: zdjęcia w lwiej części są autorstwa tej od chipsów ;-)

sobota, 16 lutego 2013

Kiedy się wypełniły dni...


Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westerplatte.

(A lato było piękne tego roku).

I tak śpiewali: Ach to nic,
że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany.

(...) K.I.Gałczyński


Wszyscy znamy ten wiersz. A przynajmniej moje pokolenie.
No właśnie.
Moje pokolenie zna majora Henryka Sucharskiego jako niezłomnego obrońcę Westerplatte. Takiego,co to mimo bezsensu, bez szans na zwycięstwo walczył z wrogim najeźdźcą w kolorze Feldgrau i Kriegsmarine...
I dzięki swoim genialnym, strategicznym posunięciom zamiast zaleconych przez dowództwo 12 godzin, bronił swojej twierdzy przez 7 dni.

Tak sądziłam do wczoraj...
A dziś wiem, że mam luki i to poważne w wykształceniu - bądź co bądź wyższym i do tego na bazie wydziału historycznego UW!
Bo wczoraj byłam na premierze filmu "Tajemnica Westerplatte" w reżyserii Pawła Chochlewa.
Film powstał na podstawie książki o tym samym tytule autorstwa wspomnianego reżysera i Aldony Rogulskiej-Batory
Nie ukrywam, że pojechałam na ekranizację raczej bez zapału, chociaż zamierzenie.
Wszak były walentynki, a wiedziałam, że mój mąż bardzo chce zobaczyć tę produkcję.
Więc zarezerwowałam i zakupiłam bilety i nie było wyjścia...
I nie żałuję.
Mimo, iż historyczno-batalistyczne filmy leżą daaaaaaleko poza zasięgiem moich zainteresowań kinowych.
Ale czegóż się nie robi dla tej drugiej połowy?
"Poświęcenie" opłaciło mi się bardzo.
Prawie dwie godziny (bez dwóch minut) siedziałam na seansie i burzyłam się okrutnie!
Jak to??
Bohater  narodowy? Frontman? Geniusz strategii?? Czy słaby człowieczek? Gdzie idea: "nie oddamy nawet guzika"?? Przekroczone 12 godzin i szlus? Kończymy tę bajkę?
Nie!
Nie tak wyglądał major Sucharski w moich (do wczorajszych) naukowych przekazów!
To nie on dowodził de facto obroną Westetplatte, tylko jego zastępca kapitan Franciszek Dąbrowski "Kuba".
To on podejmował trudne decyzje, to on brał na siebie całą odpowiedzialność za życie i śmierć swoich żołnierzy.
To on wydawał wyroki za dezercję...
To on, tak naprawdę chciał walczyć do końca.
- Żywności i amunicji wystarczy nam na kilka tygodni! - Kpt. Dąbrowski.
- I co dalej? Co potem? - Mjr. Sucharski.

Kogo mam teraz opiewać jako bohatera??
Kto podejmował właściwe decyzje?
Polska, nieposkromiona dusza krzyczy: "Z szabelką na czołgi", a rozsądek ripostuje: "Po co? Za tych, co tchórzliwie zwiali za granicę, ratując własne zadki, zostawiając ojczyznę w tragicznym położeniu?"

Jak ocenić postępowanie dwóch skrajnych osobowości?
Czy opiewać Sucharskiego - człowieka z gminu, a przez to zapewne umiejącego realnie i po chłopsku ocenić wymierność poddania się i ocalenia wielu istnień ludzkich po obydwu stronach zasieków?

Czy wychwalać Dąbrowskiego - szlacheckie pochodzenie -  za od zawsze wpajany etos miłości do ojczyzny i walki aż do śmierci?

Obaj wykonywali rozkazy.
Sucharski ten USŁYSZANY, a Dąbrowski ten WYSSANY Z MLEKIEM MATKI!!!

Kto ma rację??

Nie wiem!
Myślę...
Myślę, że to film, który warto zobaczyć. Choćby dlatego, żeby dowiedzieć się, czym jest tytułowa tajemnica Westerplatte...

Jaka jest prawda, pewnie nigdy się nie dowiem, bo w naszej historii za dużo jest niejasności, zakłamania i naginania faktów do potrzeb rzeczywistości.
Po obejrzeniu filmu powiedziałam do mojego męża:
- Taka teraz moda w polszy na odbrązowianie bohaterów narodowych, że zapewne nie zdziwię się, jak się dowiem, że generał Anders był pedofilem, a major Hubal roztrzęsionym histerykiem!

Film jest wg.mnie bardzo dobry.
Zmusza do myślenia, do pogrzebania w podręcznikach historycznych, zweryfikowania własnej wiedzy.
Do pomyślenia po prostu...
Bez zbędnej martyrologii, bez patosu tak wszechobecnego we współczesnych filmach rozliczających się z przeszłością.
To taki gatunek historyczno-psychologiczny.
Jeśli ktoś oczekuje lekkiej, kolorowej, wojennej papki made in/by Hollywood, niech nie idzie, bo się rozczaruje.
Ja nie umiem się pogodzić z pewnym rozkazem kpt.Dąbrowskiego, ale go rozumiem - wojsko to nie szkółka niedzielna dla różowo przyodzianych panienek...
Odczuwałam strach i panikę żołnierzy w pierwszych godzinach ciężkich walk.I Bogu dziękuję, że nie musiałam TAK STRASZNIE SIĘ BAĆ!!


Żałuję tylko, że przy tak doskonałej produkcji, montaż i scenografia dopuściła się dwóch koszmarnych błędów:
1: niemiecki trup mrugający oczami - szlag mi trafił (na chwilę) napięcie przez głupie niedopatrzenie poczynań statystów!
2: w jednej ze scen bohaterowie Westerplatte pociągają ze szklanek z IKEA!!

Ocena (moja subiektywna) 9,8/10

środa, 13 lutego 2013

Dialogi na cztery nogi

Moja sis.
 Kilka ładnych lat temu.
Pracowałyśmy w on czas razem. W jednej bibliotece szkolnej. W naszym przybytku edukacyjnym było kilkoro uczniów z różnymi dysfunkcjami.

Wchodzi grupka uczniów. Obutych i w ubraniach wierzchnich (zakazane!!).
- Psze pani! Możemy tak wejść do czytelni? - padło grzeczne pytanie w stronę mojej sis.
- Nooo... Nie bardzo..
- Ale ten jeden raz! Szatnia zamknięta. Tylko na godzinkę! Plisssss!
- Dooobra! Udam, że jestem ślepa.

Gdzie lapsus i wtopa? Jednym z chłopaków był niewidomy uczeń Piotrek...
Agata go nie zauważyła!
Cierpi i pąsowieje po dziś dzień

Sis raz jeszcze...
 ...oglądając reklamówkę marketu zwraca się do swojej mamy:
- O! Są takie wózki na zakupy w promocji.
- Jakie wózki?
- No na kółkach.
Tak w odróżnieniu tych na kwadracikach ;-)


Aś.
Wyprowadzała razem ze swoim znajomym psa na spacer. Psa znajomego, bo nasza sucz jest nieuspołeczniona i sama się prowadza po ogrodzie.
Co krok spotykają innych psiarzy i moja Joanna czuje się niejako zepchnięta na margines zainteresowania społecznego (czyt: znajomego). Bo to rozmówki na temat piesków, karmy, wyprowadzania, smyczy i tym podobnych obróżek.
Po jednej z ostatnich rozmów Chuda pękła i nie czekając specjalnie na oddalenie się rozmówcy zadała konkretne pytanie:
 - Czy ty znasz wszystkie psy w okolicy??
- Brawo Asiu! Ten facet to jest policjant...
 A skąd moje dziecko miało to wiedzieć?? Wszak suką na spacerniak nie przyjechał ;-D


Ja.
- Paczaj Chuda, jakie se fajne kapciochy dziś kupiłam za osiem złotych.
- No! A gdzie?
- W sklepie "Wszystko po pięć złotych".
- Oczywiste!


Rozmowa dwóch siostrzyczek:
Asia:
 -A co ty chcesz robić, jak będziesz w moim wieku?
Ania: 
- Może na studia pójdę.. Co będzie to będzie!
Asia:
- Może na medycynę idź? Będziesz mogła mnie leczyć.
Ania:
- Chyba marzysz, że za darmo. Jesteś zbyt chora.


Mąż i żona:
- Słyszałaś o gipsomatach??
- No raczej.
- To ja ci serce złamię!
- A po co??
- Bo ciekaw jestem jak te giposmaty działają!


Mama (M) i córka (C) - ta ostatnia w okresie dojrzewania:
 M: - Musisz umyć dziś włosy.
C: - Znowu??
M: - No raczej. Niby nie są przetłuszczone, ale już nie pachną.
C: - Czemu właściwie tak się dzieje?
M: - Dojrzewasz, hormony szaleją...
C: - I co? Na głowę włażą?

środa, 6 lutego 2013

Rodzinne tajemnice...

Kuchennych przygód i klęsk zapewne każda kucharząca osoba ma na swoim koncie sporo.
Tylko, że przyznaje się do nich niewielki odsetek gotujących...

A ja dziś obsmaruję rodzieli mych i się osobiście.
Czyli zdradzę rodzinne tajemnice...

Lat temu... No dużo...
Mama ma jako świeżo upieczona (nomen omen) małżonka męża swego, postanowiła uraczyć rzeczonego własnoręcznie upieczonym piernikiem.
Małżonek jej (a mój rodzic) jest osobnikiem słodkożernym i słodkolubnym, więc pomysł był całkiem trafiony.
Tak więc moja Mama (jeszcze nie mama), radośnie przystąpiła do dzieła.
Z zapałem wymieszała to co trzeba i wstawiła do pieczenia.
Po przewidzianym w przepisie czasie zajrzała do pieca (piec w on czas był węglowy, a piekarnik wiadomo - bez szybki podglądowej).
I cóż zobaczyły Jej oczy?
Surowe ciasto!
Kompletnie!
Ba! Mało tego!
To ciasto się nie piekło - on się GOTOWAŁO!!
Bulgotało bąblami jak smoła w piekle!
Moje biedne Matczysko najpierw się zdziwiło, a potem zmartwiło okrutnie, że niespodzianka dla małża nie tyle spaliła na panewce, ile się na tejże UGOTOWAŁA.
Ale na koniec spłynęło na nie olśnienie:
- NIE DODAŁAM MĄKI!!!
Tjaaa....
Piernik bez mąki? Spoko...
Mama głowy nie straciła.
Wyjęła foremkę z gotującą się bryją, wystudziła i dodała to, czego wcześniej nie dosypała.
Efekt - tata do dziś wspomina, że tak dobrego piernika nigdy przedtem, ani  potem nie jadł.

Jakieś 9 -10 lat później.
Mama przebywała w szpitalu.
Więc obowiązek sprzątania, prania ( o praniu chyba już pisałam...) i gotowania spadł na mego tatę.
Mój rodzic zawsze doskonale gotował i piekł. Te jego kotleciki schabowe, kluchy  "rozrzucane po podłodze" (nasza nazwa rodzinna, zastrzeżona!), torciki serowe na zimno, pączusie itepe śnią mi się do dziś!
Teraz też nikt go nie doścignie w śledzikach w oleju, w pieczonym boczusiu, w tatrze, w nóżkach na zimno i wielu, wielu innych popisach kulinarnych...
Mniam!
No dobra! Wracajmy do czasu, który zaczęłam opisywać.
Tak więc tata, nie chcąc, pod nieobecność Ślubnej Połowicy, zagłodzić swej jedynaczki (no i siebie), na jeden z obiadów zapodał kotlety mielone.
Jedynaczka (ja) zaczęła jeść...
- I jak? Smakuje ci? - Zapytał z lekką troską w głosie. Byłam koszmarnym niejadkiem i trafić w mój gust i smak, to był nie lada wyczyn! 
 - No! Bardzo dobre! I kolor mają taki fajny! - niejadek wciągał mielonego zagryzając ziemniakami, aż uszy powiewały na wietrze.
- Aha... To fajnie...
Pożarłam mielonego, po cichu dziwiąc się, że mają taki inny smak, niż te robione przez Mamę, czy Babcię...
Jak już zjadałam całość obiadu, tata wyznał mi co w nich było innego...
Otóż, jak każdy facet lubi rzeczy ostre, więc postanowił, że doda do mięcha mielonej papryki - ot tak, dla poprawienia i lekkiej zmiany smaku.
Tylko, że się zagapił i pomylił pojemniki panoszące się na kuchennych półkach...
Zamiast papryki dodał... KAKAO!!
Takie uczciwe - Wedlowskie :-DD


Teraz ja...
Rok później (po mielonych).
W genach odziedziczyłam po moim tacie różne rzeczy - między innymi uwielbienie słodyczy. A najprostszą drogą na posiadanie słodkiego jest stworzenie ich sobie samemu, dość wcześnie nauczyłam się piec ciasta.
Mając lat 11 uważałam, że jak się ma na koncie niepoliczalną ilość kruchych ciastek (przez maszynkę), ciast ucieranych, biszkoptów - ba! nawet naleśników i paru innych odmian obiadowych, to się już jest mistrzem patelni i blachy.
Tak więc postanowiłam usmażyć pączki!
Wzięłam sobie stareńką książkę kucharską i otworzyłam na odpowiedniej stronie i przeczytałam  co następuje:
"Zrobić zaczyn."
- Zaczyn? Znaczy, że mam ZAcząć? ZAkasać rękawy i ZAłozyć fartuch...
Tak też uczyniłam
Wymieszałam wszystkie składniki, polepiłam kulki z ciasta (małe, bo przepis coś wspominał, że urosną), w środek wepchnęłam odrobinę dżemu i przystąpiłam do smażenia.
Cokolwiek mnie deprymowało, że one w tym tłuszczu nie rosną...
- Oj tam! Pewnie za małe polepiłam Trudno - będzie więcej...

Posypałam cukrem-pudrem i poczekałam, aż wystygną. Po czym z dumą i ze smakiem zanurzyłam zęby w pierwszy samodzielnie usmażony pączek...
Zanurzam i nic!
No to wbijam. I też nic!
Desperackie próby ukąszenia pączka z którejkolwiek strony spełzły na niczym...
Pączki były idealne...
Tyle, że do wybijania szyb!!
Od tamtej pory nigdy nie smażyłam pączków - wolałam zdać się na tatę, albo na profesjonalnych cukierników...

Kilka lat później postanowiłam zmierzyć się z ciastem francuskim.
Tym razem wnikliwie i dokładnie przeczytałam  przepis, wyrobiłam ciasto jak należy i przystąpiłam  do niekończącego się wałkowania z masłem...
Daruję Wam opis szczegółowy...
Dość tylko powiedzieć, że kierunki składania i wałkowania ciasta mi się pomyliły i po upieczeniu ciasto było lepsze niż pączki - nadawało się idealnie do kruszenia Chińskiego Muru!!

A teraz poniedziałek, czyli przedwczoraj.
Chodziły za mną oponki.
Więc, żeby przerwać to ich dreptanie, wyrobiłam w niedzielę po południu ciasto, wyniosłam do chłodnego pomieszczenia, jak przepis nakazuje, a w poniedziałkowe przedpołudnie przystąpiłam do działania.
Ciasta było bardzo dużo - 1 kg sera, 1kg mąki i reszta składników...
Wałkując i wycinając oponki pozwoliłam moim myślom szybować luźno i beztrosko...
Kiedy w misie z ciastem zostało mi tak mniej więcej 1/4, myśli me poszybowały w kierunku patelni i zaczęłam sobie wyobrażać, jak to już za chwil kilka będę mogła podziwiać puchnące od gorąca oponki...
- I tak sobie będą rosły, i rosły, potem odsączę je na bibule, machnę na pólmiski posypię cukrem-pudrem i będę je jeśśśśśćććć!!
I nagle błyskawica mi śmignęła przed oczami, zwalając mnie z nóg:
- ROSNĄĆ BĘDĄ??? A NA CZYM??? Przecież nie dodałam proszku do pieczenia!!
Cóż było robić?
Rozwiązania było jedno.
Proste, acz bolesne - to, co pracowicie wycinałam przez 45 minut, zagniotłam z powrotem wraz z tą 1/4. Dodając proszek. Do pieczenia, nie do prania!

Oponki powstały jak widać na fotce powyżej.

A jutro będę smażyć faworki. Bardzo dużo faworków!
Bez przygód!

niedziela, 3 lutego 2013

Niedzielne krawcowe

Niedzielny kierowca: niezależnie od aury, jeździ czyściutkim, wyglansowanym do błysku samochodem.
Pod obowiązkowym krawatem.
Porusza się z prędkością typu: "w uszach szum, w oczach mgła - na liczniku dwadzieścia dwa".
Jeździ jedynie słusznym lewym pasem.
Jeśli ulica jest jednopasmowa - trzyma się kurczowo prawego krawężnika, zbierając oponami gwoździe z pobocza.
Na zielonym rusza dostojnymi skokami kangura...
Często-gęsto charakteryzuje się tzw. "czarnymi blachami", do których jest doczepiony  Fiat 126p. Czasem Daewoo Tico.
Sieje taki niedzielny grozę i spowolnienie ruchu - strach takiego wyprzedzić czy ominąć. Jest nieobliczalny!
Kierunkowskaz włącza mu się synchronicznie wraz ze skrętem kierownicy w dowolną stronę...
Parkuje gdziekolwiek i jakkolwiek, na zasadzie: oby mi było wygodnie -  reszta niech się martwi sama za siebie.

A jak to się ma do niedzielnych krawcowych?

NIJAK na szczęście!!! :-DD

Niedzielne krawcowe, to silna grupa pod wezwaniem Ani i Marzenki.
Było nas 8 chętnych do zgłębiania tajemnic patchworkowych.
Pełnych zapału i braku wiary we własne siły i umiejętności.
Zwłaszcza, że najsamprzód obejrzałyśmy kursantki z wczorajszego dnia, a potem w ramach oswajania z tematem paczłorki Ani i szalone pikowanie Marzenki...

Tjaaaaaa...

Obie prowadzące zapewniły nas jednak, że nie taki diabeł straszny i że damy radę!
I że panie z dnia poprzedniego (przynajmniej niektóre) nigdy przy maszynach nie siedziały.
Więc tak zachęcone i podbudowane rzuciłyśmy się wszystkie na "wiatraczki".
A co! Kwadraciki po takim wstępie były dla nas zbyt banalne ;-D

I oto mój pierwszy wiatraczek na etapie 2 + 2
 
Patrząc na niego poczułam się normalnie jak stwórca!

W ramach oddechu pstryknęłam fotki dwóm kursantkom.

Pierwsza:

Ta ukryta za maszyną Bernina drobniutka brunetka to nasza blogowa Ania (Aploszek kochany jednym słowem)

A tu Ania od patchworków (nasze guru w jasnej bluzce) i Jola  (zblogowana kursantka, ale nie zapamiętałam adresu :-( )


Jako ciekawostkę dodam, że Jola przyjechała na kurs specjalnie z Płocka!

Potem już nie pstrykałam. Zbyt mnie pochłonęło szycie :-)))
Dopiero w domu, strzeliłam fotkę niezupełnie gotowej poduszce:
 
Brakuje jej plecków, ale to chwila moment i doszyję. Pewnie jutro :-)
Wiem, że nie jest doskonała i że do ideału to jeszcze hohohoho!
Ale mnie cieszy przeokrutnie!
Bo do dziś sądziłam, że patchworki to nie dla mnie! Że NIGDY W ŻYCIU!
Że nie dam rady.
Że brak mi kawałka mózgu odpowiedzialnego za szycie "matematyczne".
Gdzie tam! Jednak umiem!
Dałam radę.

Więcej zdjęć, czyli prac pozostałych uczestniczek będzie niebawem.
A będzie co oglądać! Dziewczyny stworzyły cuda!!

Miałyśmy, moje drogie czytelniczki, nadwornego fotografa - Eugeniusza, który parał się nie tylko obsługą aparatu, ale również oswajał nas z maszynami do szycia.
Nie byle jakimi!
BERNINA.
To takie powiedziałabym mercedesy!
Ja szyłam na modelu o numerze 380.
"Trochę" żałuję, że nie mam luźnych, drobnych 6 tysięcy złotych na waciki ;-D
Wiedziałbym, jak je zainwestować :-DD

Pocieszam się myślą, że za miesiąc znowu usiądę przy takiej wypasionej maszynce do tworzenia rzeczy pięknych. I znowu Ania i Marzenka z cierpliwością będą nas nauczać i wprowadzać w tajny przez poufne świat pozszywanych kawałków materiałów.

Panie Profesorki: dziękuję Wam za cierpliwość, za umiejętność przekazania własnej wiedzy, tajemnic i doświadczeń. Za poświęcony czas.
Za niepowtarzalną, ciepłą i energetyzującą atmosferę, jaką stworzyłyście.
Już odliczam czas do kolejnego kursu :-)))

sobota, 2 lutego 2013

Sowy z problemem



Dziś na blogu miało być coś innego.
Coś, co zlazło z drutów,ale ponieważ raczej nie ucieknie,więc poczeka.
Póki co, zajmę się sowami. i bagienkiem pt. "prawa autorskie".
Chodzi o te sowy:

A właściwie o ich wzorek.

Zaczęło się wczoraj.
Na FB utworzyła się kolejna grupa (z numerem milionpięćsetstodziewięćset). Tym razem frywolitkowa.  Nie ma przymusu korzystania z mnożących się niczym króliki kolejnych elit robótkowych itp. Ale akurat ta zdecydowanie leży w sferze moich sympatii i zainteresowań.
Pooglądałam zdjęcia i prace nieznanych mi w większości twórczyń.
Poczytałam trochę postów.
Jedna z uczestniczek grupy dodała zdjęcie nie swojej frywolitki (co zostało zaznaczone w poście), z prośbą o pomoc w odnalezieniu schematu.
Na fotce były kolczyki -sowy.
Zdjęcie było na tyle wyraźne, że spokojnie można z niego odrobić wzór, nie posiadając schematu graficznego, czy opisowego.
Napisało zresztą o tym kilka osób - w tym również i ja.
"Sowy" wydrukowałam i dziś przed południem, bez problemów w ciągu 15 minut stałam się właścicielką nowej biżuterii nausznej.
Pstryknęłam fotkę i chciałam wstawić ją do grupy.
A tu -niespodzianka - wpadłam wprost w gorącą dyskusję i opiernicz bezpośredni, że nie wolno tak robić, że mamy się postawić w sytuacji autorki: Siedzi dziewczyna, wymyśla a ktoś przyjdzie sobie i żywcem zerznie...
Faktycznie - niefajnie... Przyszły hieny i się rzuciły na pomysł bezprawnie...
Sytuacja bardzo niezręczna i niekomfortowa....
Pani, która wrzuciła zdjęcie napisała, że przeprosiła autorkę bloga za wykorzystanie  zdjęcia jej pracy na FB...

Kolczyków nie wstawiłam, tylko zagłębiłam się dokładniej w lekturze.
I dobrze zrobiłam.
Bo jedna z pań broniących praw autorki do rzekomego pierwowzoru sów, podała jej adres blogowy.
Dodam - hipotetyczny pierwowzór sów...
Więc poszłam tam sobie pooglądać z nadzieją, że sowy są dobrem  publicznym i ogólnie dostępnym.
 I?
I pierwszy post, na jaki się natknęłam to zakładki do książki...
Jakby mi znajome...
Dokładnie taką samą pokazałam TU parę lat temu.
Tylko, że ja podałam link do wzoru, a właścicielka blogu "sówkowego" jakby to pominęła milczeniem...
Więc zaczęłam dokładny przegląd blogu licząc na to, że gdzieś do licha pojawi się JAKIŚ link! Jakieś skromne hiperłącze!
Pojawiły się!
A jakże.
Dwa razy do  prac Koroneczki
Widać rozsądek zwyciężył (wszak Ania to instytucja) i splagiatowanie jej prac, bez podania autorki byłoby strzałem we własne kolano. Tym bardziej, że prace Ani są charakterystyczne i znane ogółowi frywolących.
Pojawiło się również hiperłącze w problematycznych sówkach...
 Tyle, że wszystkie trzy linki prowadzą ciekawską i dociekliwą osobę w kosmos! Blogi nie istnieją!
Postów na tym blogu nie jest zbyt wiele, więc przejrzenie całości nie było zbyt uciążliwe i czasochłonne.
Każdy post traktuje o frywolitkach.
Znane, trójwymiarowe róże wg Beanbransoletki, (które też robiłam - wzór z gazety), moje kolczyki (wzór otrzymany od Sylwii, kwiatki Karmelka , medaliony itp, itd.
Tylko, że żadna praca nie ma odsyłacza do strony autora schematu. Ani informacji, skąd jest wzór.

Dlaczego poświęcam temu żałosnemu tematowi wpis?
Bo mnie podrzuciło,jak przeczytałam to:
.dziewczyna jasno pisze, że dzieli się wzorem, tylko należy do niej napisać. Miło by też było 

po wykonaniu takiego projektu napisać, że wzór pochodził od takiej a takiej. I nie było by 

tematu. To nie jest nakaz. To zwykłe ludzkie zachowanie...


No własnie!  Zwykłe, ludzkie zachowanie...

Taka konkluzja mi się nasunęła:
- żeby przepraszać, trzeba mieć za co
- żeby oskarżać, trzeba mieć podstawy.
Kto bez winy - niech pierwszy rzuci kamieniem.
Ja tego nie zrobię, bo się "inspiruję", czy jak wolicie -plagiatuję,
Tylko, że nie zapominam o nazwaniu rzeczy po imieniu i odesłaniu do pierwowzoru.

Dziś odstąpię od reguły - nie będzie odnośnika do blogu z sowami. Tego polskiego, bo zagraniczny jest TU
Czyż muszę dodawać, że te oryginalne sowy powstały dużo wcześniej, niż te problematyczne?