wtorek, 30 kwietnia 2013

Hilaria Sklerozja

Działo się to w ubiegły czwartek.
Ranek, skoro świt.
Dziecko młodsze spełza na dół na śniadanie i zadaje matce zaspanej konkretne pytanie:
- Słuchaj - czy nie spotkałaś się gdzieś przypadkiem z moimi okularami?
Yyyyy. A ja wiem?? Ostatnio wczoraj, na jej nosie, ale luzem - raczej nie.
- Nooo nie. A co?
- A bo ich nigdzie nie ma.
- Gdzie je zdjęłaś?
- Wieczorem. Jak szłam się myć. Czyściłam je, włożyłam do etui, a teraz nie ma!
- Żydzi na kijach wynieśli? - Zapytałam zgryżliwie.
- Możliwe.
- Zjesz, to pójdziesz szukać.

Zjadła i poszła. I wsiąkła.
Czas sobie płynie.
Nie wiem, czy zauważyłyście, ale rano, tuż przed wyjściem, gna na łeb naszyję...

Anny nie ma.
Więc polazłam na górę, co by połączyć siły śledcze.
Okularów nie ma!

- Ania! Wieczorem myłaś głowę. Przypomnij sobie, co było. Tak po kolei.
- No poszłam do łazienki, położyłam je na szafce, ty mnie czesałaś, a potem  CHYBA je zabrałam...

Zeznania, jak widać, cokolwiek się zaczęły różnić na przestrzeni 10 minut...

Okularów dalej nie ma!
 Ani za łóżkiem, ani pod biurkiem, ani pod szafkami.
Zaginęły w akcji!
A właściwie w drodze z łazienki do pokoju via przedpokój i korytarz!

 JAK DO DIABŁA, MOŻNA ZGUBIĆ OKULARY, KTÓRE SIĘ NOSI CIĄGLE????
Nie rozumiem!
A do tego W DOMU!!
Tym bardziej NIE ROZUMIEM!!

Zgrzytając zębami i całkiem nie hamując głosu i słowotoku, powlokłam młodą młodszą do przedsionka, celem wywiezienia do szkoły.
Bez okularów.
Anna się buntowała:
- Nie pójdę! Bez okularów! To bez sensu! Nic nie będę widziała!
Młoda starsza poradziła litościwie:
- Usiądź w pierwszej ławce!
- Ja zawsze siedzę w pierwszej!
- To usiądź pod samą tablicą! - Joanna jak zwykle ma lekarstwo na wszystko
Dalszej konwersacji nie słuchałam, bo pognałam po samochód, a pannice zostały w przedsionku.
Młoda młodsza dalej zbuntowana i zapuchnięta od płaczu wsiadła do samochodu i z cicha chlipała nad swym ciężkim,  ślepym losem...
- Anka! A mózgu nie zgubiłaś? A nie, faktycznie - to ja posiałam... - Chuda popadła w lekkie zamyślenie.
- Jak można zgubić okulary?? No jak?? Mam dwie pary! I nie gubię! Czasem w robótkowych z rozpędu w samochód wsiądę, ale NIE GUBIĘ!!! O czym ty myślisz?? Czy ty w ogóle myślisz??? - To ja dawałam popis elokwencji.
- Nie wiem - Wysiąkała dziecina.

Poszła do szkoły w nastroju niekoniecznie wiosennym. Do tego słabowidząca.

Żal mi jej było, ale do licha! Ma prawie 12 lat, więc niech jakoś się ogarnie i PAMIĘTA, gdzie i co kładzie!

Wróciłam do domu.
Mężu był w on czas na urlopie i zadał mi radosne pytanie:
- I jak? Hilary znalazł okulary?
- A gdzie tam! Ślepa pojechała! Idę szukać.

Poszłam.
Znalazłam. Wylegiwały się w łóżku. Na kołdrze, pod kocem.

Zapakowałam je w etui, zniosłam na dół i pokazałam mężowi:
- Paczaj, co mam!
- O!! Znalazły się?
- Mną się znalazły :-D Zaraz jej zawiozę.
- Ani się waż!
- Cooo??
- A pewnie! Niech się nauczy!

No w sumie... Ale z drugiej strony...
Sześć lekcji plus kółko przyrodnicze. W sumie siedem godzin bez oczu...
- Ej, no! Weź! - Rzuciłam pojednawczo w stronę męża.
- NIE!!
Łypnęłam na plan lekcji
- Ej, no! Weź! Matma, dwa polaki... Zamęczy się skleroza...
Chwila ciszy:
- Dooobra! Jedź! :-D

Dostała swoje patrzałki jeszcze na pierwszej lekcji.

A po południu:
Asia, wróciwszy wcześnie z uczelni, zapała żądzą pojechania wraz ze mną po młodszą.
Ot tak - się stęskniła za siostrzyczką ;-)
Anna wsiada do samochodu rozpromieniona:
- Wiesz? Dostałam dziś trzy piątki!
- Łaaa! Ale super! A z czego?
- Z polaka, matmy i z historii.
Chuda się odzywa:
- Dobrze, że ci mama okulary przywiozła, bo byś nie widziała jakie stopnie ci stawiają :-P
Anna nie zareagowała.
- A z przyrody to mogłam mieć szóstkę, ale mały błąd zrobiłam i pół punktu mi zabrakło.
- Nooo! Ania! Pół punktu! Jak ty to zobaczyłaś??? Aaaaa! Zapomniałam! Mama okulary ci znalazła! - Chuda w swoim żywiole!


- No właśnie! Gdzie je znalazłaś? Młoda przejawiła zainteresowanie własnymi, cudem odzyskanymi brylkami.
- Spały sobie w twoim łóżku, pod kocem, na kołdrze. Ciekawe, jak one z etui tam prysnęły... Pewnie je źle czyściłaś i uciekły...
- Aaaaa! Bo ja wieczorem czytałam i je zdjęłam. I położyłam na kocu. Iiiiiiii... eeeeeeeee....
- Właśnie! Iiiiiieeeee! Tata był przeciwny, żebym ci je zawiozła. Ja w sumie też. Ale ulitowaliśmy się nad ślepą sklerozą. Ale kara musi być. Od dziś będziesz się nazywać HILARIA SKLEROZJA!

Aniusia nie jest zbyt zadowolona z nowych imion ;-)
Trudno! Konsekwencje muszą być! O!  :-DD

sobota, 27 kwietnia 2013

Wyskoczyłam przed orkiestrę...

Na początku wpisu muszę i chcę Was zaprosić na nowo powstałą stronę.

Szkoła patchworku.
To nówka sztuka, ale za to rozwojowa!
Warto o niej pamiętać, czy też zapisać ją w ulubionych, bo o ile znam autorki (Anię i Marzenę), to się tam będzie działo, że hoho!

Osobiście przestudiowałam stronę wnikliwie.

Jako pilną uczennicę, zainteresowało mnie zwłaszcza "Kalendarium".
I z lekko się zdeprymowałam, bo w czerwcu przewidziane są zajęcia z takiego czegoś, co się nazywa Paper Piecing.

Skąd moja konfuzja?
No bo wyskoczyłam przed orkiestrę...

PP znalazłam zupełnie przypadkowo.
Owszem - spotykałam patchworki szyte tą techniką na wielu blogach, ale nie wgłębiałam się w temat.
Ot - wzdychałam sobie z cicha i twierdziłam z całą stanowczością, że TO NIE DLA MNIE!!

Ehe! Taaa...
Jak już wspomniałam, znalazłam PP w necie i o dziwo nie zaczęłam wzdychać, tylko zagłębiłam się w temat.
I stwierdziłam:
- To dla mnie! Kupuję ten pomysł!
Kupiłam.
Uszyłam sobie na początek dwie prościutkie wprawki i i próbki.
Nie sfociłam, bo nie ma się czym chwalić.
A poza tym - są tylko uszyte, ale nie skończone ;-D

Ponieważ ta zabawa szalenie mi się spodobała, pogrążyłam się w otchłaniach netu bardziej wnikliwie i znalazłam sobie wzór (free!) na takie coś, co się nazywa "cup of coffe"

Jak widać, uszył się ten "kapof" ;-)
Hmmm...
Skoro mam już pierwszy "kap", to może by uszyć mu kolegę?
Uszyłam.

Apetyt rośnie w miarę szycia/picia ;-)

I tak oto powstał następny, trzeci, zbiornik na płyny gorące:



A potem czwarty:

Prawie komplet.
Tylko co z tym zrobić??
Podkładek nie używam, kolejna poduszka z kubka/filiżanki też mi się jakoś nie uśmiechała.
Położyłam te "kapyof" obok siebie...
Iiiii...

I se bieżnik uszyłam.
 
Na ławę.
Rozmiar całkiem, całkiem: 84 cm x 38 cm.
Jest puchaty, mięciutki i cieplutki.Niekoniecznie jak bieżnik, tylko jak... ;-)
Potraktowałam go jako preludium do czegoś PRAWDZIWEGO ;-D
Tylko to PRAWDZIWE musi poczekać, bo ogród swoje nieugięte prawa ma i jak się człowiek chce nim cieszyć, to plany i pierdoły musi odłożyć na plac dalszy.
Ot co!

sobota, 20 kwietnia 2013

Makabrycznie, ekologicznie...

 Na początek zasunę makabreską.
I refleksją, że jednak, mimo upływu lat cieszę się, że skończyłam takie studia, jakie skończyłam...

Rankiem, skoro świt wywiozłam dziecko młodsze na zajęcia Uniwersytetu Dzieci.
Nic nowego - jak w każdą sobotę.
Dziś miała warsztaty na Wydziale Nauk o Zwierzętach w warszawskiej SGGW.
Młoda młodsza poszła w teren poszukując bezkręgowców, a później głaszcząc skorpiony i pająki ptaszniki.
Mamuśka jej pogrążyła się po uszy w lekturze.
Książkę miałam mocno w temacie wydziału :"Kocie opowieści" Jamesa Herriota (nawiasem mówiąc polecam wszystkim miłośnikom kotów).
Niestety - zdolność szybkiego czytania mam opanowaną do perfekcji i zanim Ania wróciła, ja byłam już po lekturze...
I mimo woli przysłuchiwałam się rozmowom toczonym obok mnie przez młodziutkie studentki.
- Wiesz co wczoraj robiłam na zoologii?
- Nie.
- Musiałam obedrzeć szczura ze skóry!
- Nie!! O matko...
- On był jeszcze ciepły, jak go przynieśli.
- Nie!!! O matko!!!
- A wiesz, co było najśmieszniejsze?
- Nie...
- Przed zajęciami staliśmy  w szóstkę - ja z koleżanką i czterech chłopaków. Wiedzieliśmy co będziemy robić. Chłopaki prawie się pobili, jak się licytowali, co który będzie wycinał i co będą robić z tym biednym szczurem. A jak przyszło co do czego, to tylko my z koleżanką zostałyśmy. Chłopaki odpadli :-D

Ja też prawie odpadłam ;-D

Na szczęście, dalszych zwierzeń nie usłyszałam, bo młódź studencka poszła na zajęcia, a moje młodsze dziecko z zajęć właśnie wróciło.
I pojechałyśmy na pierwszą w tym roku akcję recyklingową.
Od razu mówię: lipa, jeśli chodzi o zielsko. Nie wzbogaciłam się o kwiatki, a elektrośmiecie wróciły do domu w oczekiwaniu na kolejną akcję, w innej dzielnicy ;-)
Nie znaczy to jednak, że było beznadziejnie.

Co to, to nie!
Ania najpierw wzięła udział w jakimś konkursie, zgarnęła nagrodę, a potem zniknęła dla świata i ludzi, pogrążając się w fascynującej zabawie:
                                    

Ja się poczułam cokolwiek osamotniona.
Ot taki syndrom pustego gniazda, czy coś... ;-)

Poszłam sobie precz, do stoiska obok i malnęłam sobie ekologiczną torbę, z jakże prawdziwym napisem :-D
                                     


A Ania dalej tworzyła:

A ja dalej się nudziłam.
I znowu coś musiałam zrobić z czasem i osamotnieniem...
No to machnęłam wieszaczek:
                                  
W nagrodę za piękne i pomysłowe wykonanie, miałam możliwość wygrania megawielkiego pojemnika na cokolwiek.
Trzeba było tylko odpowiedzieć na jedno pytanie.
Oj truuuudne było!
Ledwo z niego wybrnęłam ;-D
"Co zrobi pani z kawałkami materiałów?"
Jakoś dałam radę :-D
I mam!
                                  
W pudle zamieszkały moje piękne włóczki.
Jest im w nim komfortowo i luźno, bo pudło jest naprawdę WIELKIE!!
 W tym samym czasie, Ania skończyła, to co robiła po raz pierwszy w życiu i i baaardzo jej się ta zabawa spodobała.
A mnie bardzo przypadł do gustu efekt jej zabawy:
                                
Pierwsza miseczka wypleciona z papierowej wikliny!

Jest idealnie sztywna, trzyma się jak ta lala i czeka na lakierowanie.
I jest zdecydowanie równiejsza, niż by to wynikało z makabrycznego zdjęcia ;-)
Młoda twórczyni chce ją zachować w oryginalnej postaci, bez paćkania farbą.

Czyż muszę dodawać, że po powrocie do domu ukręciłyśmy cały wazon "wikliny"? :-D

niedziela, 14 kwietnia 2013

Siódme poty, siedem ściegów...

Dokładnie tydzień temu byłam na kolejnym kursie patchworkowym prowadzonym przez Anię  i Marzenkę


Tematem zajęć był crazy patchwork.
Sądziłam, że crazy to taka wolna amerykanka - się bierze gałganki, się zszywa jakkolwiek, się kończy jak się znudzi i szlus.
AKURAT!
To wcale nie jest AŻ tak oczywiste ;-)
Owszem - crazy nie wymaga matematycznej precyzji jak te zwyczajowe i konwencjonalne patchworki.
Ale myślenia nie można przy nim wyłączyć! Co to to nie!
Nie będę się rozwodzić nad odmianami szalonego szycia, bo nie prowadzę kursu ;-)
A tych rodzajów jest wbrew pozorom kilka.
Skupię się tylko na jednym, przećwiczonym przeze mnie. 
Najpierw trzeba dobrze dobrać szmatki - kolorystycznie najlepiej.
Jako iż tęskni mi się za upałami i żarem lejącym się z nieba, moje ręce mimo woli powędrowały w stronę konkretnie czerwonych gałganków.
Potem je zszywałam.
Potem cięłam.
Potem znowu zszywałam, żeby za chwilę znowu je pociąć.
Aż w końcu powstało coś, co mnie zdziwiło...
- Ojej! Chyba coś mi wyszło! I nawet chyba mi się podoba! :-DD
I mus było przepikować.
Miałam zamiar na spokojnie dokończyć dzieła w domu. Wszak Zośka po szwach da radę przelecieć.
Ale nie dane mi mi było wprowadzić postanowienia w życie.
Na przeszkodzie stanowczo stanęła mi... Marzenka!
Dosłownie stanęła!
Zastawiła sobą drzwi wyjściowe i zdecydowanie kazała mi przelecieć moją tfurczość radosną lotem naćpanej pczoły.
Ojjj się bałam...
Ojjj kombinowałam...
Ale Marzenka była twarda jako skała!
No i miała rację!
Bo jednak dałam radę.
Chociaż siódme poty na mnie biły :-D
Nie zdemolowałam maszyny.
Ba! Nawet igły nie złamałam!
I uszyłam taką oto poduszkę:
 
Nieskromnie powiem, żem z niej zadowolona :-)

Zadowolenie szybko przerodziło się w prymitywną chuć...
Znaczy chęć uszycia kolejnego krejzika.
I uszyłam. Z drobnicy strasznej!
I znowu trzeba było pikować.
Ale jak???
- Jak szyć, panie premierze? - zakrzyknęłam
- Tym czym masz - odkrzyknął premier.

No w sumie...
Zośka posiada w sumie całe 22 programy szycia. Z czego 7 to ściegi ozdobne.
No to teraz na Zośkę biły siódme poty!
I szyła co jej kazałam.
 
Powoli, bez zrywów, w tempie ślimaka na żużlu...

Na zgrubieniach (tam gdzie była zbitka szwów) jeszcze wolniej - jak na warszawskich ulicach w godzinach szczytu:


Tam, gdzie było jakby luźniej, dodawałam gazu:


I jakoś poszło!


I w ten oto sposób uszyłam jasia dla Stasia, czyli powstała podusia dla mojego tatusia :-D


UWAGA!! Nie złamałam żadnej igły!!
Zośka żyje, chociaż znowu niepokojąco stuka i puka...

Udaję, że nie słyszę, bo mam już coś nowego na oku ;-)
A Zośka łaski nie robi - ma szyć i basta!
Bo jak nie, to...
To se kupię Janome!
O! :-D

piątek, 12 kwietnia 2013

Utracjusz = ciułacz?

Oszczędzanie...
To ostatnio mój "lajfmotiw".
Ciułam na...
No przecież wiecie!
Na maszynę do szycia! Taką więcej wypasioną, wymarzoną i bardzo seksi ;-))
Upatrzona już jest.
Teraz tylko muszę ją ustrzelić ;-)
Ale żeby strzelać, mus mieć czym!
Więc trzeba zbierać kasę. Konsekwentnie i niezmiennie.
Czy trzeba dysponować przy tym duszą Ebenezera Scrooge'a?
No niekoniecznie...

Nie każdy utracjusz jest ciułaczem i vice versa...

Mam sąsiadkę.
Nazwijmy ją Kasieńka. Kasieńka jest osobą, łagodnie mówiąc, dość egzaltowaną.
W wieku mocno pobalzakowskim, ale za to z pretensjami ;-) :
Była nad morzem. Wróciła po trzech tygodniach opalona i wyraźnie wypoczęta.
- Kasieńko! Świetnie wyglądasz! Wyjazd cię zregenerował!
- NIC NIE MÓW!!! To porażka, a nie wypoczynek!!!
- A co się stało?
- Wyobraź sobie: idę plażą i żaden, NORMALNIE ŻADEN facet się za mną nie obejrzał!! To potworne!! Pora umierać!!!
Ona to mówi na serio, nie w żartach! To był dla niej problem i gorzka pigułka do przełknięcia.
Jakoś nie pocieszyło jej moje stwierdzenie, że za mną nigdy żaden samiec się nie oglądał, co zdecydowanie mi odpowiada ;-)


Czasem też mam wrażenie, że Orzeszkowa  patrzyła na Kasieńkę, kiedy stworzyła postać  Emilii Korczyńskiej ;-)
 - Witaj Kasieńko! Jak święta? Wypoczęłaś?
- A co ty mówisz!! Mało nie umarłam!! Jaka ja byłam strasznie chora! Nawet sobie sprawy nie zdajesz!!
- ???
- Kapustę kiszoną zrobiłam. Z morelami. I tak mi zaszkodziła, że już prawie umarłam!!
Szczerze mówiąc, po kapuście kwaszonej z morelami pewnie i ja bym umarła. Prawie ;-D

W sklepie.
- Cześć kochanie!!!
- O! Cześć Kasiu! Co słychać? Dawno cię nie widziałam.
- OKRADLI MNIE!!
- Jezusmaria!!! Jak to?? Włamanie miałaś?? Kiedy?? Co ukradli??
- Znaczy nie do końca. Tak myślę, że chcieli mnie okraść. Tylko się im nie udało.
- Nie rozumiem.Mów.
- No bo wiesz - Jarosław (jej mąż ma inaczej na imię, jak coś!) daje mi na dom. W euro. I jak mi coś zostaje, to ja sobie odkładam. I tak przez trzy miesiące zebrałam 2 tys.
- Złotych? - Zapytałam naiwnie.
- No przecież mówię, ze euro!
- Aha...
- No i one mi zginęły!! Chciałam sobie coś tam kupić i nie ma!! CAŁY DOM PRZESZUKAŁAM!! CAŁY!! I nie ma! I tak pomyślałam, że to ta pani, co u mnie sprząta. I ją zapytałam, czy przez przypadek nie wzięła. Bo pamiętasz, jak ci mówiłam, że znalazłam kiedyś w kieszeni u Jarosława tysiąc dolarów. Dobrze, że przed oddaniem do pralni sprawdziłam mu marynarkę, bo pewnie by przepadły.
- Aha...Pewnie..No raczej. - Cokolwiek skołowana byłam obcą walutą walającą się bez opieki (niestety, poza moim zasięgiem).
-No i ta pani powiedziała, że nie wzięła. I wiesz?? Nie chce do mnie teraz przychodzić sprzątać, a kto okna mi pomyje?? Przecież wiosna idzie! Ja nie mam siły, CHORA jestem! A ona takie fochy!
- Nie dziwię się jej, szczerze mówiąc. Ale co z tymi euro?? Znalazłaś??
- No tak! Wyobraź sobie, że były w pudełku z butami! Takimi, których nigdy nie nosiłam! Kupiłam, przywiozłam do domu i przestały mi się podobać. I tak stoją trzy lata.
- To wyrzuć. - miałam mroczki w mózgu...
- Jak wyrzuć?? Przecież tam było te 2 tys euro!!
- To nie wyjęłaś??
- No wyjęłam!
- Czemu na konto nie wpłacisz? Taka kasa!
- Do banku?? Nie opłaca mi się!
Non comments pliss...

10.02.12
Wyszłam odebrać przesyłkę.
Kasieńka zmierzała na spacer do lasu. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
- Cześć kochanie!
- Witaj Kasiu. Gdzie podpisać?
- Tu. I datę poproszę.
Wzięłam długopis i...
I zostałam wepchnięta na własne podwórko. Nie przez listonosza - przez Kasieńkę.
- SCHOWAJ MNIE!! BŁAGAM! SCHOWAJ MNIE!!
- Dobra! Spoko! Daj mi tylko podpisać!
- Szybciej pisz!! Widzisz tego faceta??
Spojrzałam na doręczyciela.
- Nooo... Raczej.
- NIE TEGO!! Tego tam co idzie od mostku!
- Widzę. Z obszczymurem na spacer idzie.
- Z czym??
- Z psem!
- A! No tak! On mnie ściga!!
- Eeeee??? Żartujesz? Na oko spokojnie wygląda. Zboczeniec??
Listonosz na wszelki wypadek zabrał kwitki, paczkę dał i się stlenił.
Kasieńka pchała mnie w stronę domu jak lokomotywa dziejowa:
- MUSZĘ SIĘ PRZED NIM SCHOWAĆ! Bo było zebranie spółdzielni i ja byłam przeciwna jego pomysłom! I nie tylko jego! I teraz on na pewno będzie się mścić!
- Fizycznie?
- A kto go wie!!
Kasieńka odetchnęła dopiero w moim salonie - tu zły człowiek nie mógł jej dopaść ;-)
- Weź mi kochana pokaż te swoje cudeńka!
Pokazałam.
Kasieńka jak większość kobiet ma sroczą naturę i lubi różne pierdołki.
Więc natychmiast zakupiła kilka z nich.
Do zapłaty wyszła jakaś suma z piątką na końcu.
Kasieńka gmerała w portmonetce i wyciągała takie siano miedziakowe...
Mimo woli łypnęłam do środka pugilaresu i zobaczyłam konkretną monetę o piątkowym nominale.
- Co się tak męczysz? Przecież masz piątkę.
- No coś ty!! To dla Marcysi!
- Marcysi?? Kto to? Nowa pani od mycia okien i sprzątania?
- Moja skarbonka! Wszystkie piątki tam wrzucamy z Jarosławem.
- No co ty? Po co?
- Jak po co? Oszczędzam w ten sposób!
- ????
- Oj bo lubię oszczędzać! Wiesz ile przez rok Marcysia uzbierała?
- Noooo nie.
- 1250 zł!!
- O kurczę! Nieźle!  Ładna sumka! I co za to kupiłaś?
- A ja wiem? Jakiś ciuch. A może buty?

Taaaak.... 
Utracjusz = ciułacz?
Nieważne.

Pomysł z piątkami wydał mi się godny naśladownictwa i  dzień później zainstalowałam sobie skarbonkę - świnkę Klementynkę.
 Sumiennie wrzucałam do niej wszystkie piątki.
Pracowita dziewczyna nazbierała  kilka setek na nieograniczone przyjemności na Helu.
Potem na prezenty gwiazdkowe.
A teraz...
A teraz zbiera na Janome 607.
Jest bardzo konsekwentna, bo ma bardzo konkretną motywację :-D
Ile ma w swoim grubym brzuszku?
Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają (bo je mają) ;-)

sobota, 6 kwietnia 2013

Jedna żaba wiosny nie czyni ;-)



Wyszłam dziś na dwór i ku mojemu ogromnemu  zdumieniu zobaczyłam, że na zaspie, przed domem, siedzi sobie... żabka!

Nie wiem, skąd się tam wzięła.
Mała taka bidulka - wielkości dłoni.
Zmarznięte toto było, więc zabrałam do domu.

Po kilkunastu minutach wyjrzałam przez okno i....
Dokładnie w tym samym miejscu siedziała druga!

Ta jest  całkiem dorosła, rozrośnięta w bioderkach i w łapach ;-)

Sądziłam, że ta duża jest mamą tej małej.
Więc na wszelki wypadek wyszłam z żabim maluchem, coby go oddać niewątpliwie zdenerwowanej zniknięciem dziecka matce.
Posadziłam je obok siebie, czekając aż sobie gdzieś pokicają.

I co?
 A Gucio!
Po pierwsze - nigdzie się nie wybierały

Po drugie - to są siostry - prawie bliźniaczki.
Prawie, bo ta mała jest (UWAGA!) starsza :-D

Po trzecie - uświadomiły mnie, że dopiero co się urodziły.
Właśnie w tej zaspie. Jaka wiosna, takie i narodziny ;-)

Po czwarte - powiedziały mi, że będą mieszkać u mnie w domu!
Niekoniecznie w tym samym pokoju ;-)

Cóż było robić?
Zabrałam to żabie towarzystwo pod swój gościnny dach, rozparcelowałam po pokojach ich nowych opiekunek i tak sobie pomyślałam:
- Chyba faktycznie idzie ocieplenie, skoro żaby z zasp wyłażą. I to w duecie! Bo jedna żaba wiosny nie czyni, ale dwie to już co innego  ;-)

czwartek, 4 kwietnia 2013

Zwłoki wskrzeszone czasowo


Chinka wskrzeszona.  Mniej więcej ;-)
Tak więc, wykorzystując jej chwilową dyspozycyjność, rzuciłam się na szmatki.

Tuż przed pierwszym skonaniem Zofii, znalazłam  bardzo fajny i przejrzysty kurs na łatwy blok.
Jego autorką jest Joanna. 
Blok sam w sobie jest ładny, ale pozbawiony funkcji użytkowej.
Tak więc doszyłam boczki, machnęłam "kanapkę", przepikowałam, dołączyłam plecki i jest:

Podusia. Mała, błękitna i mięciutka.
Ciepła i świeżutka - jeszcze dziś  rano była dwoma kawałkami materiałów leżących na półce ;-)
Szyło mi się dobrze, ale nie bez zgrzytów (nie mam na myśli maszyny!).
Otóż ta gładka bawełna okazała się w szyciu horrorem rozłażącym się i siepiącym w sposób nieprzyzwoity i niekontrolowany.
Ale poszło! ;-D

No a wczoraj dokończyłam podkładkę z jabłkami , o której pisałam tutaj


Jak widać -  niedobzykana jest przez naćpaną pczołę...
Z obawy, że maszyna znowu odmówi współpracy i zdechnie mi na kolejne tygodnie, wolałam nie dopuścić do poprzedniego, nieprzystojnego prowadzenia się zarówno podkładki jak i pczoły (via żądło).
Przepikowałam nobliwie tylko trójkąty  + kwadrat  na dole i uszyłam lamówkę.
I z tej jestem zadowolona! Jest taka, jaka być powinna.
No... Może jeszcze nie "idealny ideał", ale wszak się uczę ;-D

Tak więc czas na następny uszytek - już nawet częściowo gotowy ;-)