piątek, 31 maja 2013

Koleś idealny!

Hej!
To ja - Fryderyk.
Jeszcze dziesięć dni temu byłem szczęśliwym jedynakiem...
Boszsz!
Jakże było pięknie! Pełne michy tylko dla mnie.
Pieszczoty kochanych i kochających rąk też tylko MOJE!
Przytulanki, buziaczki zapewnienia o genialności i idealności tez tylko MOJE!

Ale to się nagle zmieniło.
Ot tak.
Pani starsza powiedziała mi w ubiegłą środę, że już nie będę sam, bo znalazła mi na ulicy jakiegoś stukniętego sierściarza.
I będzie moim kumplem.
Pomyślałem: "Wypchaj się! Jak ja se sam kumpli do domu sprowadzam, to mi ich wynosisz do lasu! Takie piękne, tłuste i miękkie krety przyniosłem w tym roku, a Ty mi jakiegoś popaprańca na łeb sprowadzasz!"

Ale nie było dyskusji!
Przyjechało w MOIM (!!!) OSOBISTYM (!!!) transporterze takie małe nic...
Śmierdziało lekami, oprawcą,  nędzą i rozpaczą...

To poczułem od razu. Więc musiałem to dyskretnie oczami  obadać


ZGROZA!!! MOJE MISKI NAPADŁ!
Po chamsku! Nogami po nich latał!
Prostak po prostu!

Z mojej obfitej piersi wydobył się ryk lwa.
I syk wściekłej żmii.
A to małe, NIC sobie z tego nie robiło!
Zwyczajnie przeleciał koło mnie, olewając mnie prymitywnie!

MNIE! Pana tego domu!

Zamurowało mnie...
Na tyle dokładnie, że jeść mi się nawet odechciało.
Czym wprawiłem panią starszą w absolutną panikę.
- Fredziu! Musisz jeść! Schudniesz, moje maleństwo!
Pani młoda starsza zwana Asiem zarechotała:
- Przyda mu się! Spaślak!
Też coś! Pani najstarsza też się oburzyła i powiedziała, że ja nie jestem spaślakiem, tylko PAKEREM! O! I ta wersja podoba mi się najbardziej.

Ale wracając do szczawia kociego: co drugi dzień był wywożony w MOIM transporterze gdzieś w świat.
Domyślam się, że do wyżej wspomnianego oprawcy, bo dobrze pamiętam ten zapach...
Niedawno przeszedłem ostre zapalenie gardła i tenże sadysta ładował mi w moje puchate pośladki raczej bolesne zastrzyki.
I co z tego, że pomogły? Fajnie mi nie było...
Więc poczułem coś jakby na kształt współczucia dla małolata...

Przestałem warczeć.
Jednak moja empatia ma swoje granice i jak mnie to beżowe COŚ, zwane Luckiem, odpychało od michy, to straciłem cierpliwość i mu po prostu przywaliłem!
Z liścia!
Prawym sierpowym!
PODZIAŁAŁO!!!
Ha! Już nie musieliśmy zamykać się w kuchni z panią najstarszą sam na sam, żebym mógł w spokoju zjeść!
Młody zajarzył, że moja micha, to nie jego!
I od tamtej pory jemy niejako równolegle, z dwóch misek, rozdzieleni korytem z wodą :-D

Fajnie mi się zrobiło! Życie nabrało blasku tym bardziej, że pani najstarsza, od czasu zaaplikowania nowego członka rodziny, śpi ze mną! Nie przeszkadza jej moje mizianie o drugiej w nocy, mycie jej włosów i uszu o trzeciej,  pobudki nad ranem o czwartej :-D
No cudnie zaczęło być!

Ale...
Jakoś tak kilka dni temu wróciła od oprawcy strasznie smutna...
- Lucek traci wzrok...

O matko wszystkich kotów!! Jak to???
Nie będzie widział??
NIC???
To straszne...
Trzeba się więc wziąć za młodego!
Mus szybki kurs samoobrony przeprowadzić!
Przecież nie zawsze będę pod łapą, żeby obronić to małe chucherko!

Tak więc, o ile jestem w domu wieczorem, a młody nie śpi - przewalamy się po dywanach i wykładzinach "walcząc" jak dwa tygrysy.
Najczęściej kończy się to wspólnym lizaniem...
Wiecie co mówi wtedy ta zła, stara kobieta?
- No kuźwa! Dwa pedały po prostu!

Ja tam nie rozumiem, o co jej chodzi... Nam z Luckiem jest fajnie :-)

Dziś Lucjusz został wywieziony gdzieś daleko...
Podobno do kociego speca od oczu.
Pan Pepe  się strasznie przejął Luckiem i wynalazł jakiegoś geniusza od zwierzęcych oczu. (Nawiasem mówiąc, mimo, że nie przepadam za facetami,dla pana Pepe robię wyjątek).
I dobrze! Bo te moje dwie starsze głowy straciły i zdolność sensownego działania.
Tzn. na krótko, bo się otrząsnęły i ogarnęły.
Ta najstarsza nawet za bardzo, bo opowiedziała Luckowi co go czeka:
- Lucuś! Będzie tak: przeczytaj literki z tablicy! A ty powiesz: z JAKIEJ TABLICY???

Taaa...
Pojechali.
Nie było ich i nie było...
 Z nerwów złapałem sójkę! Całkiem na śmierć!
I zostałem bardzo pochwalony przez obu udomowionych osobników męskich!
Pani najstarsza też mnie wygłaskała po powrocie w nagrodę, bo sójki to podobno samo zło, wybierające małe pisklęta z gniazd.
No cóż... Ja to wiem i nie będę rozwiewał ich pozytywnego myślenia o mnie...
Ja to zrobiłem, bo konkurencję chciałem sobie usunąć ;-)

Ale ad rem!
Pani najstarsza opowiadała osobnikom męskim o wizycie u okulisty.
A ja słuchałem uważnie rozciągnięty na jej kolanach brzuchem do góry.
I donoszę:
Lucek  ma bardzo  niskie ciśnienie w obu oczach - 8.
Minimum u kota to 15.
Krwiak w lewym oku już jest niegroźny i mały. Się rozszedł po kościach(?).
 Gorszy jest w prawym.
Ale jak jak go znam, to da radę i tego też rozgoni!
Tym bardziej, że dostał całą baterię kropelek - ludzkich i zwierzęcych.
To twardziel jest! Miał zero szans na przeżycie, a bryka jak młoda koza! I kocha się bawić!
Wysłuchałem i zszedłem  z kolan najstarszej, żeby szybko dorwać się do kompa i Wam donieść najnowsze wieści z frontu...
A ona (ta najstarsza zołza) dostała zawału, bo jej czarniutkie legginsy zrobiły się łaciate i włochate.
A czy to moja wina, że z nerwów i z upałów kudły zrzucam?
Przecież się też, jak ona, martwię moim małym, ale wielkim duchem i wolą przetrwania, przyjacielem.
Takiego świetnego i idealnego kolesia, to tylko ze świecą szukać!

czwartek, 30 maja 2013

Siedem razy "Pe"

Zakładając kilka lat temu bloga, miałam  jednoznaczne przesłanie - robótkowy ma być!
Prywata życiowa tylko mimochodem może ewentualnie się przewijać między wierszami.
Życie jednak zweryfikowało moje założenia .

W myśl znanej zasady:

Chcesz rozśmieszyć pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach ;-)

Tak więc, jakoś tak się porobiło, że ostatnio robótki poooooszły się kochać.
Znaczy na blogu ich nie ma.
Bo ogólnie występują ;-)
Mało ich o tej porze roku, bo jednak ogród ma swoje bezwzględne wymagania i prawa.
Kocham to gmeranie się w glebie, kopanie, pielenie, sadzenie, przesadzanie i wydzieranie chwastom kolejnych połaci cennej ziemi pod nowe uprawy.
Uwielbiam padać wieczorem na umorusaną ziemią twarz, w poczuciu doskonale spełnionego obowiązku.

Ale robótki stricte klasyka gatunku też lubię. i się nie wzdragam ;-)

Tak więc kiedy dostałam Pierwszą, Prawdziwą, Patchworkową Prośbę Poduszkową  Pana Pepe, z przyjemnością przystąpiłam do jej realizacji.
Ale i z duszą na ramieniu!

Bo poducha miała być na Dzień Mamy.

Więc obciążenie i odpowiedzialność dość duże dla początkującej paczłorkary.
Ale chyba dałam radę, bo Pan Pepe przyznał mi się, że ma ochotę NIE dać podusi mamie własnej, tylko używać jej pod czerepem własnym :-D
Ufff!
Więc chyba nie wyszło najgorzej.

Znaczy mogło być zapewnie lepiej. 
Zastosowałam odwrotną aplikację. Serce miałam w planach typu crazy patchwork, ale zawirowania w związku ze znalezieniem pewnego kocurka na ulicy, zmusiły mnie do weryfikacji planów i serce jest szyte z całości materiału.
Powinnam je przepikować jasną, nierzucającą się w oczy nitką, ale... 
Emocje mnie poniosły ;-)
Reasumując: jestem zadowolona z efektu, chociaż w samouwielbienie nie wpadłam ;-)
Podusia spodobała się (jak już wspomniałam) zamawiającemu.
I mam nadzieję, że również i mamie wyżej wspomnianemu przypadła do gustu :-)


Ps:  jak coś, kolejne robótki czekają na przypływ mojej weny fotograficznej ;-)

wtorek, 28 maja 2013

Bardzo krótko...

Lucek traci wzrok.




Lewe oko ma bardzo słabe i niedowidzące.
Ma bardzo dużego krwiaka pod siatkówką.
Pod prawą siatkówką tworzy się taki sam krwiak.
Póki co - mniejszy.
Nie było tego gówna. Przyszło na dniach...
Nie jest dobrze.

Zdjęcie by Joanna.

piątek, 24 maja 2013

Lucky Lucek

Kochani moi czytelnicy! 
Spodziewałam się, że jak wrzucę zdjęcia nowego członka rodziny, to posypią się komentarze.

Ale, że AŻ tyle, to nie!! :-DD

Bardzo Wam dziękuję za wszystkie!
Nie jestem w stanie odpowiedzieć każdemu z osobna, więc postaram się ustosunkować do nich jakoś tak hurtem.

Propozycje imion były super!
Lotos, Spiduś, Attyla, Enen, Taran, Max. Mnóstwo tego było!
Na FB, u Joanny, padła propozycja BACH. W sumie najbliższa zaistniałej sytuacji :-D

Dziś miotałyśmy się z Asią i próbowałyśmy wołać młodego różnie: Ursus, Spidi, Zderzak itp...
Zero dopasowania!
Wzięłam się za odkurzenie i tak sobie myślałam o tym nowym sierściarzu:
- Miał szczęście nieziemskie, że wyszedł z tego! Normalnie luckyman! Laki? Tak z angielska? Bez sensu... LUCEK!!  Wszak polski to syjam! :-D

Więc jest Lucek :-)
Ania też zaakceptowała.

Co do Fredzia - nie wiem.
Strzela fochami, ale prawie już nie warczy na przybłędę.
Muszę go brać na kolana i zapewniać o absolutnej i bezwarunkowej miłości :-D
I miziać tłusty brzuszek ;-)
Lucek próbuje oswoić kolesia wąsatego, ale jeszcze kilka dni będzie musiał poczekać na przychylność, zwykle łagodnego jak anioł, Fryderyka
Póki co, koci szczawik, robi podchody:


I umie mruczeć i przytulać się całym ciałkiem, kocha dotyk i czochranie po łebku :-)
I umie również NIE chodzić! :-D
Zostałam dziś po południu spacyfikowana przez Lucka na półtorej godziny - bo właśnie tyle chciał sobie spać na moich kolanach ;-)

A tak niewiele brakowało, żeby spał snem wiecznym...

To, że żyje zawdzięcza takiemu jednemu panu:

Zdjęcie rąbnęłam ze strony Przychodni Weterynaryjnej, za zgodą pana doktora.
Jakież to znamienne - zdjęcie z syjamami...
Jeśli ktoś jest ciekaw, gdzie był leczony Lucek, to zapraszam do odwiedzenia strony przychodni

Wprawdzie pan Jarosław twierdzi, że drugie życie Lucka to po prostu cud, ale ja tam swoje wiem - cudom potrzeby jest cudotwórca, a Lucek miał nieprawdopodobny luck, że na takiego właśnie trafił :-)

czwartek, 23 maja 2013

Takie małe nic


No więc mamy nowego członka rodziny. 

Trochę gapowaty, trochę zezowaty, ale całkiem ŻYWY!!
I koszmarnie ruchliwy!
Chuda stwierdziła, że chyba mu się ADHD załączyło.
A Ania szukała na nim guziczka z napisem "OFF"  :-D
Koteczek łazi wszędzie. Znaczy porusza się jak taran: klocki, samochodziki, kapcie, plecak, miski z żarciem - jeden czort! Nie omija, tylko traktuje je jak nic nie znaczące przeszkody do dalszej eksploracji nowego terenu.
Miskę z wodą zaliczył kilkakrotnie:

Miałam nadprogramowe mycie podłogi w kuchni  :D

No właśnie: miski!
Fredek biedaczyna skamieniał, jak zobaczył futrzaną konkurencję do gara:

Małe nic z wygoloną łapą niewiele sobie robi z dużego sierściucha.
Ba! Tupet ma!
Przed chwilą stanowczym sapaniem przez nos (w życiu nie słyszałam, żeby kot tak sapał!!) pogonił mojego pupila od michy!! :-D
Fredek się poddał i zwiał!
Chociaż ryczał na smarkacza jak ranny lew!
Teraz czeka, aż to małe w końcu padnie od ciągłego galopu po domu i kuchnia będzie wolna!
Sądzę, że jego nadzieje nie są płonne, bo raz ( słownie - RAZ!!!) kocina przysiadła na trzy minuty:

Se chłopaki "popaczali" w oczęta i młody ruszył dalej w trasę ;-D

Kiedyś się może polubią...
Nie mają wyjścia :-D

Czemu nie piszę o tym maluchu po imieniu?
No bo ciągle go nie ma!!
W poprzednim poście napisałam, że jadę do Kajtusia-Znajdusia.
Ale tak sobie. Do rymu.
Kajtuś został z oburzeniem odrzucony przez Anię:
- A jak będzie dorosły i poważny to co? Dalej będzie Kajtusiem??
Fakt... Głupio jakoś.
Wczoraj było Wiesławy, no to może Wiesiek?
Bez sensu!
Przedwczoraj Wiktora - akurat wtedy, kiedy nie został uśpiony.
Więc może Victor? Że niby zwycięzca.
I nawet przez dwie godziny tak na niego wołałyśmy, ale...
NO NIE PASUJE!!!
Moim zdaniem najlepszy byłby Hun, bo to typowy bezczelny i bezpardonowy najeźdźca (Fredzio mnie popiera), ale chyba fonetycznie zbyt blisko innego wyrazu ;-D
Więc póki co szwenda mi się po nogach ten mały Nołnejmik i ma w nosie nasze dylematy z jego chrztem :-D
Po prostu ŻYJE!

środa, 22 maja 2013

Czyjś...

Bardzo dziękuję za Waszą wczorajszą reakcję na mój wpis o kotku - znajdku.
Jak zwykle - nie zawiodłam się na Was.

Stan, jak wiecie, był beznadziejny.
Szanse miał żadne, chociaż cyklicznie przedłużane przez weterynarza i mnie.

Wczoraj dostał tę ostatnią...
Do 22:00

Dziś o 15:00 miałam tylko zadzwonić, żeby...
No... Wiadomo, co miałam usłyszeć...

Zadzwoniłam. I usłyszałam:
- Chciałbym, żeby pani tu przyjechała. Bo w stosunku do wczorajszego dnia jest zmiana. I to ogromna! Rzekłbym - o 180 stopni. ON CHODZI! NORMALNIE! I JE!!
- Aaaaaaa!!!! NIE WIERZĘ!!! NAPRAWDĘ??? Aaaaaaa!!! SUPER!!!!!
- Dziś go pani nie dam, bo chcę go jeszcze poobserwować, ale jutro już może mieć rekonwalescencję domową. No i trzeba mu poszukać jakiegoś domu...
- Jak to szukać?? Przecież już ma dom! On jest mój!
- Hahaha! No to świetnie.

Za pół godziny jadę do Kajtusia Znajdusia :-)

Wiecie co? Pozytywne myśli tak ogromnej ilości osób, tak bardzo się skumulowały, że chłopak nie miał wyboru i MUSIAŁ przeżyć :-DD




wtorek, 21 maja 2013

Czyjś NN...


To było wczoraj rano.
Odwiozłam Anię do szkoły. Wracając muszę wyjeżdżając z bocznej ulicy "wpasować się",  na bardzo ruchliwą o tej porze, główną drogę.
Przeczekałam niekończący się sznur samochodów, aż w końcu zrobiła się "dziura" i mogłam ruszyć w swoją stronę.
Mogłam i ruszyłam, ale nie ujechałam dalej niż 3 m.
Przy samym krawężniku zobaczyłam skulonego kotka. Ktoś go potrącił samochodem i tak zostawił...

- O rany! Maluchu! - łypnęłam szybko we wsteczne, czy mi nikt nie zrobi sobie z kufra garażu, jak się nagle zatrzymam. Ale "dziura" dalej trwała, więc włączyłam  awaryjne i podeszłam ostrożnie do beżowego kłębuszka. Nie leciałam do niego na złamanie karku, bo bałam się, że się może przestraszyć i ruszy prosto pod koła na przeciwległym pasie.
Ale kocio nie reagował. Kucnęłam przy nim i kiedy już wyciągałam po niego ręce, usłyszałam wściekłe trąbienie.
Otóż jakiemuś nerwowemu osobnikowi nie spodobała się moja akcja ratunkowa i chyba chciał mnie przepłoszyć z tej jezdni...
Nie udało mu się.
Za to udało mu się zobaczyć mój środkowy palec...

Olałam kretyna, podniosłam kocinę i zaniosłam do samochodu. Nie wożę przy sobie kociego transportera, więc ułożyłam obojętnego na otoczenie brzdąca na podłodze - bałam się, że z siedzenia mógłby mi spaść i
jeszcze bardziej się poturbować.
Kotek nie miał wprawdzie widocznych obrażeń zewnętrznych, ale przecież nie wiedziałam co uderzenie samochodu zrobiło z jego organami wewnętrznymi. Miał tylko zaciśnięte oczka.
Poza tym - cały czas skręcało go w lewo.
Tak jak to widać na zdjęciu:


Zadzwoniłam do mojego weterynarza i zawiozłam znalezisko
Kotek został dokładnie przebadany i obejrzany.
- Nie ma niestety żadnych złamań - Powiedział wet - Mówię niestety, bo dla niego tak byłoby lepiej... Ma bardzo poważne obrażenia głowy. Uderzenie samochodu było na tyle słabe, że nie zginął  na miejscu, ale na tyle mocne, że jego stan jest krytyczny. Ma całkowite porażenie lewej strony ciała - stąd ten spastyczny skurcz, na który zwróciła pani uwagę. Wytworzył mu się krwiak podtwardówkowy... Nastąpiło porażenie centralnego układu nerwowego.
- I? Co robimy?
- Rokowania są praktycznie żadne, ale możemy spróbować. Bo nigdy do końca nie można być pewnym. Nawodnimy go, będę mu podawał lek na zahamowanie tworzenia się krwiaka. Wprowadzę go w stan lekkiej śpiączki farmakologicznej i zaczekamy... No chyba, że zadecyduje pani inaczej...
- No i po co pan pyta? Przecież pan wie i mnie zna nie od dziś.

Kocio leżał sobie pod kroplówką, a ja zadałam dr pytanie:
- Niech mi pan powie: jak to jest? Przecież nawet jak kamień puknie w karoserię to jest taki dźwięk, jakby samochód się rozpadał. To co? Jak kot głową blachę zaliczył, to ten palant za kierownicą głuchy był? Dlaczego bydle nie wysiadło i nie zabrało biedaka??
- Haha - wie pani - zatrzymać się, wysiąść i co dalej? To jest decyzja, która pociąga za sobą konsekwencje. Więc bezpieczniej udawać, że to był tylko kamień.
- Jasssne! Poza tym zapewne tam się pojawił nagle wielki, czerwony napis: "Człowieku - jedź spokojnie dalej - G...ska zaraz tu będzie i uratuje sierciucha! " Ja rozumiem, że wypadki się zdarzają  i to naprawdę tragiczne, ale i tak nie zrozumiem takiej obojętności "bo to tylko zwierzę".
I tak sobie narzekając, rozmawiając tak ogólnie i na zmianę głaszcząc kotka spędziliśmy ponad godzinę...
Co z kociakiem w tym czasie się działo?
Nic dobrego...
Skurcz spastyczny spowodował, że łepetynka kotka była już z całej siły przyciągnięta do lewego boczku. Żadnej poprawy - nawet ciut.
Sprawdzaliśmy czy maluch nie jest zaczipowany, bo jakby nie było to kot rasowy, więc...
Niestety - chipa nie miał.
Weterynarz określił wiek kotka na 5-6 miesięcy - czyli całe kocie życie przed nim...

Po ponad godzinie, kotek powędrował do szpitalika dla zwierząt, a ja pojechałam do domu.
Miałam wrócić wieczorem i mieliśmy zastanowić się co dalej.

Wieczorem było bez zmian - ani na lepsze, ani na szczęście na gorsze.
Więc kolejna szansa dla malucha.

Rano - tak samo jak wieczorem.
A w zasadzie ciut gorzej - teraz  już obie przednie łapki objął skurcz spastyczny.
- A jak przeżyje, to co będzie?
- Prawdopodobnie może cierpieć na padaczkę, mieć niedowład lub całkowity paraliż tylnych lub przednich kończyn.
- Żaden komfort życia?
- Tak.
- I ciągle o to życie walczy...
- Walczy... To co? Może poczekajmy do południa - żal mi go - Powiedział weterynarz.
- Do południa? OK! To o której mam przyjechac?
- Nooo - tak o 18 :-D

Tak więc dziś południe wypadło ciut później ;-)

Niestety... Jest źle. Bardzo źle...

Daliśmy kłębuszkowi ostatnią szansę - do dziś. Do 22.

Jutro mam  zadzwonić...

Już nie będę musiała jechać do czyjegoś NN...

czwartek, 16 maja 2013

Ofiary mojego myślenia...

Możecie myśleć co chcecie, ale to nie jest normalne...

Wierzę w magię i w czary.
Duchy, całkiem oswojone, szwendają mi się z upodobaniem  po domu , o czym niejednokrotnie już pisałam.

Osobiście próbowałam wróżyć.
Ale się zraziłam  na amen, bo się moje wróżby sprawdzały w stu procentach.
Dziwne?
A jak byście się czuły,  gdybyście wywróżyły własnemu rodzicowi, że se uszkodzi swe ciało i kilka dni później rzeczony łamie sobie rękę??
Albo przyjaciółce, że się rozejdą burzliwie na dłuższy czas z narzeczonym i faktycznie  rozstała się z nim po tygodniu?? Po dramatycznych ekscesach!

Co z tego, że te dobre wróżby też się sprawdzały.

Te złe przepowiednie mnie zniechęciły na wieki wieków!

Ale to "coś" sobie we mnie tkwi...
I wyłazi na wierzch w najmniej oczekiwanych momentach...

Ubiegły piątek.
Chuda błagalnie:
- MAMOOOOOO!! Podrzucisz mnie na przystanek?? PROOOOOSZĘ!!!
- A wiesz, że tak! Łeb mi pęka, podejdę od razu do apteki i coś sobie kupię. - Zwykle jestem niechętna podwózkom i wykazuję się okrucieństwem w stosunku do dziecka starszego - młoda jest, zdrowa, niech leci z buta ten drobny kilometr na przystanek ;-)
Chuda będąc w szoku, że matka taka zgodna, łagodna i spolegliwa, dała się wywlec  z domu  wcześniej, niż rozsądek i rozkład jazdy nakazywał.
Zaparkowałam  w uliczce poprzecznej do głównej i wolnym krokiem, rajcując jak zwykle, popełzłyśmy sobie w stronę apteki i zarazem przystanku.
Chodnikiem, na rowerze, jechał chłopiec. Tak "cirka ebałt" w wieku Ani,  tylko gabarytowo starszy nawet ode mnie.
W zasadzie gnał na tym swoim jednośladzie.
- Za szybko jedzie! Zdecydowanie! - Przemknęło mi przez myśl, kiedy nas mijał.
Jakieś dwie sekundy potem już nie jechał...
Rąbnął na trotuar z hukiem. Nagle! Jakby go coś zatrzymało w miejscu.
- O kur...cze! - wymknęło się nam chóralnie z Chudą.
Ale nie biegniemy z pomocą, bo:
1: nie raz Aś integrował się z glebą i wiemy, że do pierwszej krwi, nie reagujemy
2: chłopak(!) obejrzy zdarte kolano, zabierze się z rowerem w krzaki i tam sobie pozwoli na chwilę ze łzami, a przed ludźmi będzie TWARDZIELEM!

Ale...
Młody twardziel wcale nie wstaje. Młody chowa buzię w koszulkę, ogląda pulchne kolanko i zaczyna płakać!
- O  jejejej! O Jezu!!  O moja ręka! O Jezu! Jak mnie boli! O  Jezu! Nie wytrzymam!
- Chuda! Lecimy! - Wcale nie musiałam mówić,  bo obie byłyśmy już w galopie do biedaczyny.

Co zastałyśmy?
Zgroza!
Kolano zdarte całkiem  solidnie, z buzi leje się krew, ręka spuchnięta i nienaturalnie wykrzywiona...
- Spójrz na mnie! - Zażądałam
Zero reakcji.
- Popatrz na mnie! Pokaż buzię! - Chłopaczyna zalany łzami i krwią posłuchał.
- Ręka! Ręka!
- Spokojnie! Będziesz żył!
Czemu chciałam oglądać mu fizis? Bo się bałam, że zaliczył nią chodnik i że zęby sobie powybijał. Krwotok był solidny!
Bałam się też, że może mieć obrażenia głowy (bez kasku był!!!).
Szczęście w nieszczęściu, że to była tylko rozwalona o kierownicę warga.

W międzyczasie podeszło kilka osób:
- Do szpitala trzeba go! Do CZD! ( gwoli wyjaśnienia - ogólnie znane Centrum Zdrowia Dziecka było po drugiej stronie ulicy).
Tylko, że nikt się nie kwapił do podniesienia z upadku i odprowadzenia bidaka...
Pewnie obie z Chudą robiłybyśmy za dzielne sanitariuszki, ale dzięki opaczności trafił się pieszy patrol policji!
Dwóch młodych, jurnych dżentelmenów mundurowych prawidłowo zareagowało na ludzkie zbiegowisko i przyszło się zorientować w sytuacji.
Dźwignęli młodego z chodnika i upewniwszy się, że da radę sam, z niewielką pomocą, dokuśtykać do izby przyjęć, przejęli ofiarę wypadku.
- Panowie! Rower! Bo ktoś mu rąbnie! - Chuda nieśmiało zwróciła uwagę funkcjonariuszom na służbie...
- A! Dobra! Ty go prowadź, ja wezmę rower.
No i poszli....
Smętny tercet...
Dobrze, że szpital tak blisko i opiekunowie całkiem do rzeczy.


Wczoraj.

Ta sama uliczka. A przy niej mój wiejski sklep. Ponieważ nie było w nim tego, co chciałam, zmuszona byłam powędrować do innego. Jakieś 50, może 100 metrów dalej.
Idę więc.
A właściwie mknę jak torpeda na swoich trzech nogach.
Po drodze wyprzedzam panią.
Bardzo dużą panią, na bardzo dużych koturnach.
- Takie koturny, taka waga i takie tempo??? Za szybko idzie!
Wyprzedziłam ją, zrobiłam dosłownie dwa kroki i usłyszałam za plecami solidne "jebut!" i:
- O Jezu! O Jezu!
Nawet się nie zastanawiałam - zrobiłam zwrot na pięcie i już byłam przy spoziomowanej na asfalcie kobiecie...
- O Boże! O Boże! Nie mogę wstać! Moja noga!
- Proszę pani! Jestem! Wszystko będzie dobrze! Może mi pani podać rękę? Pomogę pani wstać.
- Nie dam rady! Moja noga!
- Proszę pokazać.
Pani podwinęła spódnicę - faktycznie -zdarte kolano i lekko zewnętrzna strona łydki.
- Będzie dobrze - to tylko stłuczenie i obtarcie. Proszę podać mi rękę, pomogę pani.
- Nie dam rady! - I łzy jak grochy!
Bogu dzięki, że znalazły się jeszcze dwie panie do pomocy i razem dźwignęłyśmy bidulę do pionu.
- Niech mnie pani weźmie pod rękę i powolutku pójdziemy do apteki. Tam panią opatrzą i pomogą. Pomalutku. Damy radę!
Kiedy to mówiłam, miałam na myśli siebie i te dwie dodatkowe pomocnice.
Ale jak przyszło co do czego, to zostałam sama na placu boju - obie dwie się stleniły!!
Podniosły delikwentkę i uznały, że ich rola się skończyła.
Mój mąż skomentował krótko:
- Co chcesz? Zobaczyły krzepką blondynkę na trzech nogach, to zwiały! Jak to było? Wiedzie ślepy kulawego? :-D
- Taaa... Masz poniekąd rację: kulawa kulawą :-DDD
Kuśtykałyśmy sobie pomalutku, a pani nie przestając płakać, wyjęczała:
- O Boże! Żeby tylko nie była złamana! Tak strasznie mnie boli!
- Nie jest złamana. Gdyby tak było, to by pani kroku nie zrobiła. Pewnie jest tylko mocno skręcona.
Dopełzłyśmy do apteki, posadziłam panią na krzesełku i podeszłam do okienka:
- Czy możecie panie udzielić pomocy tej pani? Przed chwilą przewróciła się na ulicy i dość mocno się potłukła.
Co usłyszałam od bądź co bądź sił fachowych?
- Ło jesssu! Ło jessu!
Siły w osobie dwóch farmaceutek wyległy poza ladę, obejrzały obolałą kostkę (zaleciły na wszelki wypadek RTG), wnikliwie przyjrzały się startemu kolanu i ruszyły na zad za ladę. I zaczęły się miotać między półkami....
-Ty! Ale my nie mamy takich dużych plastrów!
A ja naiwna sądziłam, że w aptece mają apteczkę pierwszej pomocy i nie będą szukać po   zwykłych półkach z towarem dla zwykłych klientów!!
No cóż....
Teraz już wiem ;-)
Stwierdziłam, że nic już po mnie i powiedziałam do ofiary mojego myślenia:
- Myślę, że mogę już panią zostawić. Jest pani pod dobrą opieką :-)
- Och! Dziękuję pani! Bardzo dziękuję! Dziękuję!
- Absolutnie nie ma za co! Proszę na siebie uważać. Wszystkiego dobrego i do widzenia.

Poszłam... Miotana wyrzutami sumienia...
To samo miejsce.
Podobne myślenie.
Hmmm...
Ciekawe, czy to miejsce plus moje myślenie tak działa, czy może tylko myślenie...
Mam kilka osób, które mi ostatnimi czasy podpadły dość mocno...
Spróbować? :-D

wtorek, 14 maja 2013

Zapraszam chętnych na słodkości

Tort można zrobić własnymi rękami.
Tort można kupić. Również własnoręcznie.
Tort można dostać.
A ja tort uszyłam!
A co!
 
Metodą PP.

Z okazji, bez okazji?
A nieee!
Z okazji urodzin mojej Sis.
Jest to osobniczka, która słodkiego nie przyswaja.
A tortów w szczególności!
Ale co to za urodziny bez tortu?
No nieprawdziwe i niedokończone!

Więc czy chciała, czy nie chciała,
tort o starszej siostry młodsza dostała ;-D

Nietuczący, zerokaloryczny, bez daty przydatności do spożycia.

Z powodów powyższych, tort znalazł uznanie w oczach obdarowanej ;-D

Ale ja jednak preferuję prawdziwe słodycze, więc upiekłam dziś dwa rodzaje muffinek z niespodzianką

Ciut zabawy przy nich było, ale warto!

I tak je sobie pogryzając na zmianę jasną i ciemną, zastanawiam się, czy może by tak kolejne muffiny jednak po prostu USZYĆ?? ;-D
Co Wy na to? :-D