sobota, 31 sierpnia 2013

Wpis nie dla przesądnych

Do mojego poprzedniego wpisu i Waszych licznych i pomocnych komentarzy obiecuję odnieść się w najbliższych dniach.
Dziś jednak będzie z innej beczki...
Data 31.08 już na zawsze będzie dla mnie końcem nie tylko wakacji...

Mamy w ogrodzie wielkiego kasztanowca.

Jak powszechnie wiadomo, te piękne drzewa od parunastu lat są dewastowane przez szrotówka kasztanowcowiaczka.
Nazwa niewinna, wręcz zabawna,  a spustoszenia potworne!

O nasze drzewsko dba głównie mój tata, ale obie z Anią też dzielnie grabimy i palimy jesienią liście i opadłe kasztany.
To najlepszy sposób na ochronę drzewa i na przedłużenie jego życia.

Mamy motywację do tego nie tylko z pobudek czysto ekologicznych, ale również z powodów przesądów i "niewłaściwych" lektur.

Może zacznę od lektury.
Lat temu sto, a może i więcej, przeczytaliśmy książkę pt: "Krew" (Elena Quiroga).
To historia czterech pokoleń ziemiańskiej rodziny. Narratorem jest właśnie kasztanowiec.
Teraz będzie tzw. spoiler, czyli zdradzam koniec książki: drzewo zostaje ścięte, bo przeszkadza.
Padając, przygniata swoim ciężarem ostatniego, małoletniego potomka z rodu. Uwielbiającego zabawy pod kasztanowcem.
Zrobiło to na nas wstrząsające wrażenie i w związku z tym kasztanowiec będzie sobie u nas rósł do końca świata...

A przesąd?
Osoba (prywatna, nie hodowca!), która zakopie w ziemi kasztan i wyrośnie z niego drzewo, umrze po pierwszym jego kwitnieniu...

Moja Mama miała trzech starszych braci.
Była ukochaniem brata środkowego.
Z wzajemnością.
Różnica wieku była między nimi ok. 13 lat (może się mylę, ale niewiele).
Tenże Brat Mamy nie był przesądny, w głupoty nie wierzył.
Znalazł gdzieś kasztanek i wtyknął go pod płotem - niech rośnie!
Kasztanowiec wyrósł po kilkunastu latach na schwał.
Aż pewnej wiosny zakwitł...
A potem zamiast kwiatów miał owocniki.

Tego dnia moją Mamę cały dzień nosiło. Nie umiała znaleźć sobie zajęcia, nie potrafiła usiedzieć w miejscu.
Biegała z kąta w kąt.
W końcu poszła na grzyby do lasu.
Nic nie znalazła.
Poza figurką słonia...
Leżał sobie na mchu i czekał, aż ktoś go podniesie.
Po powrocie do domu dowiedziała się, że...

Nie poznałam mojego Wujka, ukochanego Brata mojej Mamy. Zmarł nagle na wylew kilka lat przed moim urodzeniem.

Od dnia Jego śmierci do naszego domu nie mają prawa wstępu słonie (nawet te z trąbą do góry), a wszystkie kasztany płoną w ognisku. Razem z liśćmi.
Tak na wszelki wypadek...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Pomożecie??

Mam do Was pytanie i prośbę za jednym zamachem.

Otóż: od nowego roku szkolnego mam prowadzić zajęcia pt: "Kółko robótkowe".
Będą one skierowane dla uczennic (bo wątpię, żeby męska część załogi się napaliła) z gimnazjum i  liceum.
Plan zajęć mam rozpisać na 32 tygodnie.
Na pierwsze trzy-cztery tygodnie pomysł mam.

Ale co z pozostałymi w liczbie 28????

Tzn. pomysłów mi nie brakuje, ale problem jest w tym, że materiały na zajęcia będą musiały finansować same zainteresowane.
I tu jest pies pogrzebion - to nie może być nic, co generuje wysokie koszty zabawy.
I co ja mam zrobić, biedna mysz??
Poratujcie dobrzy ludzie pomysłami!

Zadam teraz słynne pytanie towarzysza Gierka:
To jak - pomożecie??

(odzew dla niezorientowanych - POMOŻEMY! ;-D )

sobota, 24 sierpnia 2013

Raport - tak po prostu

Raport będzie. Koci.  Czyli z życia wzięte.
Tak po prostu.

Osoby niezainteresowane proszę o ominięcie wpisu!
Z litości tych omijających wpisy "życiowe", a radośnie wpisujące się jedynie pod robótkami, imiennie dziś nie będę wymieniać, ale jak mnie wkurzenie maksymalne obejmie, to się hamować nie będę! I polecę po całości!
I to już niedługo. Bo mnie nerw ciska i hipokryzja niektórych wk...ia znaczy  - denerwuje dość znacząco.

To tyle tytułem wstępu.

Jak wiadomo moim wiernym czytelnikom, koty mam dwa.
Ten najnowszy spadł mi na głowę  niespodzianie i dość dramatycznie.
                                          
Chory, poobijany jak ulęgałka, bez nadziei na przeżycie.
A on, skubaniutki, wziął i przeżył. I żyje! Ciągle!
I to całkiem nieźle.
Jest już kotem wykastrowanym i zaczipowanym.

Czyli jak zauważyła jedna z pań na FB: zamienił jaja na elektroniczny gadżet ;-)

Po dwóch tygodniach miał złagodnieć i przestać spierdzi... eeeee.... znaczy... zwiewać z domu i demolować Fredka-pacyfistę...

Noooo czy ja wiem?

Czy ja wiem, czy wydłubywanie gnoja beżowego z kanałku, z mokrym zadem przeze mnie i Chudą to takie złagodnienie i udomowienie?
Czy obracanie po glebie wielkim Fredem jak worem treningowym, to objaw wysublimowania uczuć, po wycięciu atrybutów męskości??
Czy uwieszanie się kłami i pazurami na warkoczu najmłodszej to objaw delikatności?
Czy obgryzanie rąk i nóg pani najstarszej, to taki koci standard?
                                         
No może...
A kradzieże zabawek z pokoju młodej młodszej to też ten objaw łagodności i grzeczności?
Kradnie jej wszystko!! Laleczki z domku dla lalek (takie malutkie), piłeczki, długopisy, gumki, ołówki, kredki...
Rozwala puzzle i na łapach kawałki po domu roznosi!

Maksimum determnacji przy kradzieży wykazał przy rąbnięciu małej jej kota, którego zrobiłam jej swego czasu na drutach.
Kot jet duży - mniej więcej wielkości rzeczonego złodzieja.
Dziś miałam okazję zaobserwować jak to się odbywa.
Otóż kot Lucjusz bierze go w zęby, włazi na niego okrakiem i ciąąąąągnie na dół, turlając się we spół w zepół  po schodach, do salonu - tam ma swój skład zabawek wszelakich.
Determinacja godna podziwu! Kot drutowy grubszy niż Lucyferiusz ;-D

No właśnie  - Lucek właściwie nie rośnie. Jest dość ciężki, ale kurdupel z niego. Wprawdzie bitny i ambitny, ale jednak konus...
Nie wiem - może to pozostałość po wypadku?

I ma jeszcze jedną wadę(?) - ciągle nas liże! W sensie MYJE nas nieustannie! :-D
Opędzić się od gada i jego szorstkiego jęzora nie można!

Przykład?
A proszę!

Mężu zalega na kanapie przed TV. Stopy gołe...
Lucuś wskakuje i z błyskiem w błękitnych oczętach rzuca się na stopy pana.
Liże i liże... Palec po palcu..
Jednak jak dochodzi do podeszwy, pan eksploduje ze śmiechu i chowa nogi pod siebie z okrzykiem:
- Lucek! Świrze! Przestań! :-DDD
Lucek zeskakuje z kanapy, a pan prostuje nogi z ulgą i nadzieją na wypoczynek.
Nic z tego!
Lucyferiusz jest czujny!
Nogi prosto, stopy gołe -WRACAM DO PRACY!! ;-DD
I zabawa od nowa. :-D

Co jeszcze?
Lucek ma śmieszny zwyczaj - jak się go dotyka, to "mówi" takim grubym sznaps barytonem "mrryyy??"
To prowokuje do ciągłego macania gadziny ;-D
I ten drań chyba to wie, bo robi "mryyy??" i mryga ślepiami niewinnie :-D

Co jeszcze lubi?
Lubi, jak pani najstarsza czesze panią najmłodszą. Szaleje wtedy po umywalce, po spłuczce i pomaga mi w czesaniu! Nie w przenośni - DOSŁOWNIE! Wczepia pazury we włosy małej i razem ze szczotką ciągnie w dół!

Ogólnie jest chętny do pomocy i pracy.
Kocha sprzątać!
Jak ścieram kurze, to z jednej strony ściery jestem ja, a z drugiej mam uwieszonego kota...
I tak sobie razem działamy, walcząc z szarawym nalotem tu i ówdzie...
Odkurzacza nie lubi, aczkolwiek zaczął go wczoraj oswajać i z marsem na czole poklepywać od niechcenia...
Chciałby ze mną spać w nocy. Ale nic z tego!
Kołdra i poducha pańci bezpowrotnie i bezapelacyjnie jest zarezerwowana dla Fryderyka!
                                               
Z młodym raz spaliśmy (w duecie z Fredziem), ale za bardzo się tłukły o moją poduchę i w sumie nikt się nie wyspał  ;-D
Póki co - więcej prób nie będzie!

Młody jest radosny, rezolutny, chętny do pomocy i szybko się uczy. Lubi być głaskany i przytulany (chociaż udaje twardziela).
Kocha się bawić i broić!
A jak narozrabia OKROPNIE, to umie usiąść, wbić w człeka niewinne błękity i POWIEdZIEĆ ludzkim głosem: MRRRYYY? NIEEEE! To się samo tak popsuło...

Młody ma problem ze wzrokiem - znaczy z prawym oczkiem (z tym słabszym).

Ale na pewno nie jest do końca aż tak źle, skoro młodzieniec często-gęsto po suficie biega (to nie przenośnia!).

Tak więc - Lucjusz ma się dobrze, Fryderyk akceptuje gnojstwo (bez entuzjazmu)

Podsumowanie jakieś raportu na koniec?

Fajne i kochane mam kocurki :-)))
Oba dwa!
I nudno by mi bez nich było.
Tak po prostu :-)))

czwartek, 15 sierpnia 2013

Wredne prawa fizyki i optyki

Ponieważ jestem kobietą zapracowaną i cały dom spoczywa na mojej głowie...


... nie zawsze mam czas na zabawy...

Ale wczoraj jakoś udało mi się wyrwać z rutyny codzienności i pojechać z moimi córzydłami na Farmę Iluzji.

Na "dzień dobry" powitał nas kran z wodą znikąd... (?).



Wiecie jak to działa?
Nie?
Bo ja wiem.
A kto się chce przekonać, musi pomyśleć, albo samemu się udać i "obwąchać" problem u podstaw :-D
Ja nie powiem! :D

Lewitujące piłeczki nie powinny sprawić nikomu problemu:




A zabawa przy nich jest niesamowita :-D




Gorzej jest z krzywym domkiem...
Weszłyśmy tam lekko i beztrosko - oj co tam! Podłoga pod górkę? No i co z tego!
Co to dla nas!
Po niecałej minucie wyturlałyśmy się na zewnątrz, bo nam mózgi i błędniki oszalały!
Ania zmieniła barwę na sino-białą, Chuda była bliska zejścia, a ja miałam kręćka w głowie jak po dobrej imprezce!
Ale my zawzięte jesteśmy i wróciłyśmy po chwili!
Bo złość nas ogarnęła, że taki zwykły koślawiec nas chciał pokonać!

Ale w tym domu nie jest normalnie...
Tzn. meble niby są, ale jakoś tak pochyło, chociaż prosto/krzywo stoją:



Nawet stół do bilarda jest!


Kto zgadnie, w którą stronę toczy się bila na zdjęciu?
No?
Na logikę?
 Do Ani, czy od Ani? :-P
Otóż OD Ani! Pod górkę!
 Dlaczego?
Odsyłam do pierwszego zdjęcia ;-D

Kto ma krzywicę? Ania, Asia, czy schodki?



A czemu Asia ścianę podpiera? I czy ta ściana prosta jest, czy wręcz przeciwnie?? :-D



I czy my "wsystkie cy" som ksssyyywe??? :-D

Zgłupieć można do cna!
Dla równowagi psychiczno-zdrowotnej poszyłyśmy na Zieloną Ścieżkę Zdrowia.
Oj nie było łatwo!
Ale dałyśmy radę. Nooo... Prawie ;-)
Przeszłam po równoważni na sprężynach:

                                                 

Chuda też:

Ania... No cóż... Nie zrobi się z naukowca sportowca! ;-)

Inna równoważnia - taka bardziej ruchoma - to dla mnie  bułka z masełkiem ;-)
                                                   

Natomiast zabaw w kuli wodnej odmówiłam!
                                  
                                                     

                                                      
                                                      

Jako i skoków na trampolinie:
                                                    

Oraz zjazdów na czymś dziwnym:
                                              



Po szaleństwach człeki głodnieją.
Więc poszły coś zjeść.
Nic wymyślnego.
Ot, zwykłe głowizny serwowano:
                                                  

                                                        

                                                           


Jak tak sobie popaczałam na łebki moich córeczek kochanych, to zastanowiłam się przez chwilę, czy nie głupim pomysłem byłoby zostawienie głów na farmie, a zabranie do domu samych kadłubów...

Ciszej by było, mniej pyskato...

No ale się nie dało!

Chociaż powstała jeszcze jedna opcja, czyli dwie w jednej:
                                                   

Czy to Ania?
Czy Asia?
A może Asioań, albo Anioaś?
W każdym razie ich teoria o zamianie i podmianie szpitalnej po urodzeniu legła z hukiem w gruzach, bo naocznie się przekonały, że są do siebie baaardzo podobne.
I do osoby podającej się za ich matkę też :-D

Musiały to jakoś odreagować:
                                   

                                       



Co jeszcze?
Chuda zapragnęła być Syrenką...


No i jest. Ale taką niedorobioną!
Sugerowałam jej, żeby zdjęła bluzkę i biustonosz. Nie chciała!
Nawet argument: niech ludzie zobaczą, jak wyglądają z przodu najsłynniejsze plecy fejsbuka nie podziałał na nią ;-)
Nieśmiała jakaś, czy coś???

Nieważne!

Ważne, że miałyśmy wczoraj super dzień!
Wszystkiego nie dałam rady opisać, ani zilustrować.
Np. tunelu zapomnienia. Ot, po prostu: był tak sugestywny, że zapomniałyśmy zrobić w nim zdjęć ;-D

To był prawdziwy, wakacyjny luz. Od rana do wieczora :-)
I do tego z okropnie nielubianą przeze mnie wredną fizyką i optyką i ich prawami.
Jakoś dałam radę ;-DDD

wtorek, 13 sierpnia 2013

Plecie się w komplecie

 Tak na szybko (bo czasu mało) zaprezentuję Wam moje ostatnie uplotki koralikowe.

Wciągnęła mnie ta zabawa, niczym chodzenie po bagnie ;-)

Najsamprzód machnęłam kolczyki.
                               


Ale było im okropnie smuuuutno!
Więc dostały do towarzystwa bransoletkę:
                                              


I tak się właśnie w uplecionym komplecie prezentują.
Wzór oryginalny (ze strony, którą linkowałam w poprzednim poście) został przeze mnie zmieniony i zmodyfikowany.
Kolory w realu to opalizujący bursztyn.
Następne wyplATAnki w planach :-)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Wypl-ATA-nki

Jakoś mnie tak nosiło i cierpiałam na syndrom pustych rąk.
Znaczy po zrobieniu chusty z poprzedniego wpisu.
Tak się trochę miotałam: uszyć coś? na druty wrzucić kolejny udzierg? może zrobić szydełkiem takie jedno, co mnie kusi? a może wyciągnąć koraliki i machnąć następny lariat?
Tak... Lariat! Dobrze się to robi, bezmyślnie, ręce na długo (nomen omen) mają zajęcie!
Więc sięgnęłam po pudło z koralikami (jedno z czterech!).
A w tymże, na samym wierzchu leżały sobie schematy różnych naszyjników wydrukowanych z pewnej strony...
I co?
Noooooo.... Lariaty i takie tam inne ukośniki poszły sobie chwilowo w odstawkę.
Bo te schematy zakrzyknęły na mój widok gromkim głosem: MAMO!
Nie mogłam im odmówić.
No bo jak miałam się oprzeć??
Ja słabo asertywna jestem ;-)
Więc wyciagnęłam pozostałe trzy pudła i pogrążyłam się w wybieraniu i dobieraniu...

I efekt jest taki, że wyplotłam najpierw takie coś:
                                    


A potem takie inne coś
                                      

Teraz wyplatam trzeci naszyjnik, ale...
Chyba go spruję, bo jakoś mi tak nie bardzo się komponuje...
Młoda młodsza twierdzi, że marudzę, ale ja tam swoje wiem - jak nie jestem do końca przekonana, to wolę zacząć od nowa, niż potem zgrzytać zębami ;-)
A kolejne wyplatanki czekają cierpliwie, popiskując: no zrób nas! no zrób!
No zrobię :-DDD
Tylko czy warto? Jak sądzicie?

piątek, 9 sierpnia 2013

Przytulnie


Jak wiadomo, kiedy są wściekłe, afrykańskie upały, normalni zjadacze chleba, dziergają coś niekoniecznie grzejącego dziergającego. 
Ale, że ja do takich zupełnie zwyczajnych, a co za tym idzie - do normalnych nie należę, więc z nastaniem moich ukochanych afrykańskich podmuchów cieplutkiego powietrza wyciągnęłam na światło letnie włóczkę. Moher z wełną i akrylem.

Chuda popukała się w czoło widząc, jak matka w temperaturze oscylującej w okolicach pękania termometru (bo się skala kończyła) z zawziętością trzaska drutami.
- No co?? Lubię tak! Bo mam wrażenie, że to ciepełko włazi mi w chusty i potem w czasie zimowego koszmaru grzeją mnie podwójnie - sobą i tym słonkiem letnim ;-)

Bo mnie naszło na chustę.
Ale nie taką trójkątną, tylko na taką półkolistą. Z falbanką.
Z włóczki, którą dostałam zimną zimą roku tegoż ;-)

Od razu wiedziałam, że to będzie chusta! Półkolista. Nie inna :-)

No i mam!
                              
I nareszcie nie jest wielkości namiotu!
Dla chudej Aty idealna!

Dlaczego jeszcze warto dziergać latem?
Bo można rzeczoną chustę zblokować pod dowolnie wybraną jabłonią, we własnym ogrodzie, nie blokując sobie stołu w salonie :-D

                                

Dane techniczne pewnie mam podać?
No to jadziem:
Szerokość z falbanką 170 cm.
Wysokości nie mierzyłam, ale tak na oko to pewnie  ma 80 cm.
Włóczka: Moher Special Ebruli (bardzo mięciutki, miły i wydajny).
10 dkg = 550 m.
Zużycie: ok 12 dkg.
Druty z żyłką nr 4 KP.

A jaka jest w noszeniu? Milusia!
I przytulniusia!

                             
                                 

No po prostu bardzo moja :-)))

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Szukam azylu!

To miał być zwykły, raczej leniwy, upalny poniedziałek...

Rano wstałam i nie czyniąc zbytnich hałasów po zwyczajowych ablucjach udałam się do sklepu po gazety i pieczywo.
Po powrocie zrobiłam sobie coś, co udaje, że jest cappuccino i klapnęłam przed lapkiem. Potem zwlokłam młodą młodszą z wyrka za warkocz i za nogę.
Następnie udałam się do kuchni, co by ugotować zupę.
Ale zanim przystąpiłam do czynności gotowalniczych stwierdziłam, iż najsamprzód trza kuchenkę gazową umyć. Tak z sercem!
Zdjęłam te takie rusztowania, na których się stawia gary, rozmontowałam palniki do zera, zlałam całość ulubionym płynem do mycia i przystąpiłam do dzieła. Poszło szybko i bezboleśnie. Pewnie dlatego, że raczej często tak robię.
Sukces mnie zachęcił.
Przypomniałam sobie, że szyba od piekarnika ma kropeczki po ostatnich wypiekach. Więc mus ją tych piegów pozbawić.
Znowu do działania przystąpił mój ulubiony psikacz.
Ale...
Ale skoro pucuję szybę, to co mam samemu piekarnikowi odmawiać??
Tu do działania przystąpiła wraz ze mną pianka do czyszczenia. Wnętrze piekarnika, zwyczajowo i fabrycznie brązowe, zamieniło się w puszystą od piany biel...
Ponieważ jestem dość upierdliwa w pewnych działaniach,  odpuściłam piekarnikowi dopiero, kiedy szmata, którą myłam przestała zmieniać kolor na inny, niż jej zwyczajowy.
Tak więc, poczułam się usatysfakcjonowana swoją działalnością na dzień dzisiejszy.

Bo w tak zwanym między czasie wyłuskałyśmy z Anią bób, skleiłyśmy pękniętą burtę basenu, nalałyśmy hektolitry wody do rzeczonego. I jeszcze odwaliłam prasowanie, ścigające mnie od soboty :-D

Tak więc, zasiadłam sobie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, bez wyrzutów sumienia, że coś zaniedbuję i wzięłam się za wykańczanie tego, co aktualnie dziergam...

Przyszła Chuda.
Od niechcenia zaczęła przeglądać książki, które leżą sobie na podręcznej półce. Takie, które pożyczam od ludzi, albo z biblioteki. Te nie moje, żeby nikomu nie zajumać i w terminie oddać. Bo nic mnie tak nie wkurza, jak wyszarpywanie własnych książek od niesłownych pożyczalskich.
Ot - takie skrzywienie zawodowe ;-)

- To którą mam przeczytać? "Lilith"?
- A co chcesz! Ta jest taka "mastertonowa". Jak wolisz się pośmiać, to "Natalii 5", jak chcesz przeorać sobie psychę, to "Cichy wielbiciel".
- NO DZIĘKI!! :D To ja ci zaraz Mastertona podrzucę.
- Dawaj!
Dała. A ja w tym momencie przypomniałam sobie, że nie mogę znaleźć jednej książki, którą obiecałam pożyczyć mojej sis.
- Aś! Masz  "Będę u Klary"?
- Nie wiem.  Chyba nie.
- Kurde! Bo szukałam u siebie i nie mam. I nie wiem, czy ją mam, czy mi się zdawało...
- To cho.
To poszłam. Chuda też jej nie miała.
- Znaczy nie mam. Pewnie ze "Stanem podgorączkowym" pomyliłam. O! Też go masz?? U mnie też stoi! I Nowakową masz zdublowaną. Oddamy do biblioteki może?
- No pewnie.
Chwila ciszy i padły słowa, których się obawiałam...
- To co mamusiu? Sprzątamy w książkach??

Dżizas!!! Kilka dni temu powiedziałam mojej sis, że mam wenę na ogarnięcie książek.
I że chyba usiądę i poczekam, aż mi przejdzie :-DD

A tu nagle taka płonąca zapałem córka...

Co było robić?

No jak co?

SPRZĄTAĆ!! :-DD

Do ogarnięcia miałyśmy: 6 półek małych (z podwójnym szeregiem książek), jedna półka podwójna (również z podwójnym szeregiem), 4  półki po byku z książkami ustawionymi w systemie (a jakże!) "w dwuszeregu zbiórka!".
Na sztuki nie liczyłyśmy, bo się nie dało.
Doszło do tego niejako w gratisie: witryny książkowe Chudej i młodej młodszej.
Ta ostatnia nieco skamieniała, na widok książek, które na nią spadły w ramach cudownych gratisów, ale łyknęła je bez większych protestów.
Zdecydowany bunt nastąpił, kiedy to matka i siostra, opętane wizją skomasowania książek wg. autorów stanowczo zażądały od niej wydania im Musierowicz i Chmielewskiej. I ewentualnie Montgomery.
- Nie dam!!
- Dlaczego??
- Bo ja potem tej reszty nie wsadzę!
Chuda spojrzała na mnie zdziwiona:
- O co jej chodzi??
- Ona ma książki poustawiane PRAWIE jak w bibliotece - alfabetycznie, wg autorów.
- Żartujesz??
- Gdzie tam!
Chuda przegryzała tę rewelację, a ja huknęłam na młodą:
- Jak nie wsadzisz?? Więcej miejsca będziesz mieć!
- Ale i tak łokieć mnie będzie potem bolał!
Chuda znowu wybałuszyła oczy:
- Co cię będzie bolało??
- ŁOKIEĆ!
- Czemu? Łokciem dopychasz??
- NIE! Ręką, ale od tego łokieć mnie boli!

Tjaaaa... Wszystko jasne!

- To ja ci pomogę! - Upał na dworze, ale w domu chłodno, więc Chudą aż roznosiła chęć działania.

- Co ty masz tu?
- Gdzie?
- NO TUUU! W tych trzech segregatorach.
- Gazety!
- Aż tyle? Wywal! Mogę się założyć, że z nich nie korzystasz!
Tu ja się wtrąciłam (niewerbalnie) kręcąc głową (za plecami Ani).
- Korzystam! - Młodą młodszą aż zatkało.
- Ta? A co tam masz?
- Victora Juniora i naukowe!
- Dobra! Naukowe zostaw, a te Victory wywal. NA PEWNO do nich nie zaglądasz!
Znowu ja i znowu kręcę głową.
- Oczywiście, że korzystam! Bardzo często!
Znowu mamuśka - tym razem kiwam głową...
Chuda nie dała się zbić z tropu:
- To wrzuć je do tapczanu! Ja tak robię, jak mi szkoda gazet, albo książek.
Tu się wtrąciłam już słownie:
- Nie da rady. U niej są zapasowe kołdry i poduszki...
- To pościel do mnie do tapczanu!
- Aaaa!!! Haaaaa! Ciekawe JAK!!!!! Masz tam sporo badziewia...
- Zaraz przejrzę.

Tak więc, jak widać, zwykłe porządkowanie książek zaczęło zataczać co raz szersze kręgi, zahaczając nawet o tapczan Chudej...

Przegląd łózka Chudej skończył się: wywaleniem tak  około 10 kg makulatury, odzyskaniu kilku zeszytów w kratkę (przekazano młodej), znalezieniu kilku klasówek z technikum, wspomnieniom Joanny pt: "i po jaką cholerę ja się tego gówna uczyłam", oraz komisyjnym przeniesieniem pościeli zapasowej z tapczanu siostry młodszej, do tapczanu siostry starszej.

W tapczanie siostry młodszej są tylko jaśki i sterta gazet naukowo-victorowych. Za rok, zapewne bez żalu, powędrują na makulaturę.

Tak nawiasem mówiąc - prawie zatłukłam Lucka...
Tapczanem Ani...
Nie zauważyłam gadziny towarzyszącej nam ciągle i nieustannie i zamknęłam klapę...
Usłyszałam tylko zduszony miauk i wizganie tylnymi kopytkami po podłodze...
Ułamek sekundy to trwało. Złapałam klapę, poderwałam ją do góry, a uwolniony z potrzasku Lucek, prysnął ile fabryka w nogach mu dała!
Dałam mu na przeprosiny twarożku, bo parskał na mnie i warczał.
Wcale mu się nie dziwę! Też bym jadem pluła, jakby mi ktoś tapczan na nerach zatrzasnął!
A tu proszę bardzo. Dowód rzeczowy, że Lucjusz żyje, ma się dobrze i niezrażony dalej pomagał
                                       


Ale, żeby nie było!
Ja też jestem poszkodowana.
Po raz pierwszy w życiu leciała mi krew spod paznokcia.
Po prostu - jak łapałam klapę od tapczanu, żeby uwolnić kota z więzienia, za mocno wsunęłam łapę pod łóżko i szarpnęłam nie kontrolując niczego.
Efekt - nooo.... Trochę bolesny :-D

Ale wracając do porządków książkowych.

Zostawiłam moje córzydła samopas i polazłam nastawić wspomniany wyżej bób.

Po chwili zeszła do mnie Ania z donosem na starszą sis:
- Mamo! Aśka chce mi książki tematycznie poustawiać!  A ja sobie tego nie życzę!
- Przejdzie jej... Spokojnie.

Przeszło, bo skapitulowała :-DDD

Książki już są na swoich miejscach.
Zrobiłyśmy ostry przesiew i część książek poszła precz na makulaturę, część na strych (nie umiem się z nimi rozstać), a część do oddania, względnie do sprzedania za kilka złotych.

A ja mam wreszcie swoje książki robótkowe w JEDNYM miejscu!
                                           
Ta górna półka to właśnie książki o tematyce rękodzielniczej.
Wydaje się, że jest ich mało, ale to jest mniej więcej metr woluminów :-D
Póki co, tylko w jednym szeregu + trochę miejsca.
Ale jak przelecę po książkach po Mamie i Babci, to zdecydowanie mi się ich liczebność zwiększy, a półka zmniejszy ;-)
Sprzątałyśmy i układałyśmy słowa pisane i oprawione od 13:40 do 18:30.

Co dalej?
Chuda z obłędnym błyskiem w oku zapowiedziała mi złowieszczo:
- JUTRO ALBUMY ZE ZDJĘCIAMI I ZDJĘCIA LUZEM!

RATUNKU!!
Szukam azylu! Kto mnie przygarnie???

sobota, 3 sierpnia 2013

Once upon a time...

Czyli dawno, dawno temu na FB zachwyciłam się szalem...
Robionym przez jedną z uczestniczek Spotkań Robótkowych On Line. Czarny, ażurowy, magiczny...
Napisałam pod zdjęciem całkiem zwyczajny (wg. mnie) komentarz i nagle dostaję wiadomość od twórczyni, że ten piękny szal jest dla mnie!
Znaczy jak chcę, to będzie dla mnie!!

O dżizas! Jakbym miała nie chcieć??

Ale tak za free? Na piękne oczy (w awatarze)??

Zaproponowałam Ewie wymiankę.
I się zgodziła. Wybrała sobie coś frywolnego. W sensie naszyjnik.
Kwestię kolczyków wycisnęłam z niej niejako w gratisie ;-)
Podobało jej się kilka moich twórczości radosnych.
Więc na tej bazie stworzyłam coś nowego i zaczęłam dziobać.

Tyle, że Ewa popełniła pewien duży błąd. Napisała mi ta dobra kobieta, że mam się nie spieszyć z wykonaniem, bo ona i tak dopiero w okolicach jesieni przyobleka się w biżu.
I po co to pisała mi na początku maja?? No po co ja pytam??
Szal dawno u mnie. Spełnia swoją rolę. A ja w lesie byłam i to głębokim!
Tylko kilka powtórzeń wzoru naszyjnika na igle, a szal od dawna mnie otula w chłodne wieczory. I to jak otula!
Jest miękki, ciepły, przytulny i mega duży! Jak pled! Niestety, nie umiem zrobić mu przyzwoitych zdjęć. Jak się naumiem, to na pewno nie omieszkam się pochwalić tym cudeńkiem.
Póki co, mogę jedynie pokazać Wam co zrobiłam Ewie (W KOŃCU!!!) w ramach wdzięczności i wymianki:


Tak jak pisałam wyżej: wzór wymyśliłam sama, ale wcale się nie zdziwię, jak się okaże, że on już istnieje.
Bo frywolitki są tak powtarzalne i łatwe do wymyślenia, że nie sposób stwierdzić, kto pierwszy właśnie TAK posupłał kordonek :D
Mam nadzieję, że Ewa będzie zadowolona. Przynajmniej w jednej setnej, jak ja, z szala od niej.
Jak myślicie? Spodoba jej się??