niedziela, 24 listopada 2013

In memoriam...

Prawie półtora roku temu napisałam ten post.

A dziś...

Kopiuję to, co napisała Dagna na wydarzeniu "Potrzebuję Twojej krwi"

Dziękuję wszystkim, którzy przez 1,5 roku byli z nami, wspierali i pomagali. Tym, którzy przez długi czas oddawali krew na Agę, a także tym, którzy nie mogli pomoc, choć bardzo chcieli. Nigdy nie sądzilam, że ten dzień finalnie nadejdzie.. 


Dziś nad ranem Agnieszka po długim czasie walki z bialaczką odeszla od nas. 
Przeszła znacznie więcej niż tylko nowotwór, przeszczep, liczne transfuzje krwi, ale do końca swoich dni wierzyla, że kiedyś wyzdrowieje... Niestety tak się nie stalo. 



poniedziałek, 11 listopada 2013

Mind full of ideas


Czasem na nasze głowy spada szczęście, o którym nawet człowiek nie myślał.
Ba! Człowiek nawet nie wie, jak to szczęście ugryźć, bo w życiu nie planował naumieć się czegoś nowego.
Takiego zupełnie poza człowieka zdolnościami.
Człowiek niby teorię zna, ogólne założenia gdzieś mu się tam po oczach omsknęły, ale człowiek się w to zupełnie nie wgłębiał.

Do soboty...

Otóż w sobotę człek, czyli ja, odebrał od dobrej Kobiety wielką pakę różności do  scrapbookingu.
Dla moich panienek z kółka robótkowego.
Kim jest ta tajemnicza pani napiszę w kolejnym poście, bo nie tylko jej zawdzięczam fantastyczne akcesoria do działalności różnorakiej z moim pracowitymi mróweczkami.

Ponieważ ze scrapem nigdy mi nie było po drodze, zasiadłam do kompa i zaczęłam wertować liczne strony traktujące o obcobrzmiącej technice.
Oczywiście zaczęłam od tej strony .

I tak sobie serfując od strony do strony doszłam do pewnych wniosków.
A mianowicie: każda technika rękodzielnicza, to już nie zabawa, tylko zwykły przemysł i do bólu rozbudowane konsorcja kuszące różnorakimi "zabawkami  absolutnie niezbędnymi do życia"...
Tak na przykładzie scrapów: te wszytskie tusze, perły w płynie, wykrojniki...
Co to za przyjemność wtrynić kawałek papieru z jednej strony maszynki, pokręcić korbką i już z drugiej strony wyłazi gotowy listek z ożyłkowaniem, rameczka, kwiatuszek itp, itd...
Tylko nakleić na ozdobny papier i już.
To już chyba nie hand made. W zasadzie prawie made in China! Czy może lepiej: made in machina!

A jak ktoś wymyśli narzędzia do robienia frywolitek? Albo naszyjnków koralikowych? Toż to już nie będzie to samo! Z wyglądu będzie idealne, ale nie będzie tam miejsca na idywidualność. Wszystko będzie takie samo.

Na szczęście moich dylemató nie podzielała córka ma  młodsza, która z absolutną żądzą w oczach przeglądała skarby, które matka przytargała do domu.

- No?! Robimy??
- Robimy. Przecież muszę wiedzeć czym to się je, zanim zapodam dzieciom na kółku nową zabawę.

Wypakowałyśmy część skarbnicy scrapowej.


Początkowo wyglądało to nobliwie i spokojnie...

Potem jednak, w ferworze pracy, reszta rzeczy, plus nasze domowe przydasie stopniowo zaczęły okupować stół:



Miejsca do pracy robiło się co raz mniej...


Aż w końcu połowa naszego warszatu pracy wylądowała na podłodze :-D



A trzeba było rozłożyć stół na całość, a nie tylko na pół gwizdka...

No nic!

Cóż wynurzyło się z tego chaosu?

Na początek karteczka zrobiona przez Anię:


Młoda wykorzystała gotową bazę do kartek. Pomalowała ją akwarelami, ponaklejała pierdoły, w środku opieczątkowała i już :-)

Ja w tym czasie przerobiłam ramkę ze zdjęciem Ani:


Jak widać poleciałam w różowy... Bo Ania przechodzi aktualnie opóźnioną fazę zachwytu jedynie słusznym dziewczyńskim kolorem :-D

Następnie rzuciłam się na zrobienie kartki. Bo wszak do tego głównie scrap służy i tego chcę nauczyć dzieci.
Zrobiłam dwie.
Pierwsza - łatwiutka okrągła:


Druga o wdzięcznej nazwie kaskadowa:


Kurs na obie kartki jest tu.

No a później obie tworzyłyśmy sobie notesy.

Ania ma teraz taki:



A ja wykorzystałam resztę papieru z ramki i mam...

...notesik różowiutki jak prosiaczek :-D
Notesy są naszą absolutną twórczością radosną, nie opartą na żadnych kursach.
Ot! Utylizacja różnych resztek ;-)

W końcu nie od parady obie mamy...


... mind full of ideas :-D

Tak na posumowanie: scrapy to nie moja bajka.
Ale wiem, że dzieciakom się spodoba ta zabawa. I z całą pewnością dobrze się będą bawić przy robieniu kartek, albumów i innych takich tam, bo mimo, że nie czuję do scrapów pociągu, to JAKIEŚ tam pomysły mi się wylęgły w rozczochranej i zamierzam je zrealizować wspólnie z robótkarkami ;-)))

sobota, 9 listopada 2013

Ursynów kontra logika... Lub vice versa.

Z pewnych powodów byłam dziś na Ursynowie.
Dla osób spoza Warszawy - to jedna z dzielnic naszej pięknej "stolnicy".
I do tego dziwna dzielnica.
W sensie oznakowania ulic.
To, że plan Warszawy mówi swoje, nie oznacza, że ma to odzwierciedlenie w realu.
Czyli: ulice sobie, numeracja sobie, życie sobie, a człek niezorientowany w temacie błądzi...
Ba! Nawet najmądrzejszy dżipies odmawia współpracy w tej dziwnej i nie dającej się ogarnąć okolicy!

Było to ładnych parę lat temu.
Musiałam dowieźć dziecko młodsze (wtedy jeszcze baaardzo młode) na nagranie reklamówki "danonków" do TV.
Wymyślili spece od rekalmy, że odbędzie to w jednym z ursynowskich przedszkoli.
Adres podali, godzinę rozpoczęcia nagrania tyż i już.
Więc wpakowałam "gwiazdę" do samochodu i powiozłam het, na drugą stronę królowej polskich rzek...

Ulicę w sumie znalazłam...
Tak jakby.
Bo jak w nią wjechałam, to się okazało, że niekoniecznie to jest ta ulica... Nazwa niby się zgadzała, ale numeracja szła jakoś tak zupełnie inaczej niż to jest zwyczajowo przyjęte - czyli zgodnie z biegiem Wisły.
Ona (ta numeracja) była jakaś taka od czapy!
Zaczynała się od nr 43, a potem obok była szesnastka!
A przede mną wyrósł dodatkowo zakaz wjazdu.
Więc zawróciłam grzecznie i ponownie spróbowałam wbić się w ulicę z innej strony.
Wbiłam się...
Na parking strzeżony!
No to kolejna nawrotka i kolejna próba.
Bez efektu.
I znowu od początku.
I ciagle bez zmian!!!!
W końcu zatrzymałam się i poczekałam, aż mi się na horyzoncie pokazał jakiś tambylec.
- Przepraszam! Jak mam dojechać do ulicy...? Szukam przedszkola nr...
- Oj... Nie wiem! Mieszkam tu od dwóch lat, ale nie orientuję się!

Się nie zdziwiłam...
Kolejny autochton był już chyba dłużej osiadły w tym koszmarze spreparowanym dla przypadkowych turystów i powiedział tak (cytuję):
- Musi pani jechać cały czas prosto. A jak pani dojedzie do końca uliczki, to niech pani skręci w lewo i kogoś dopyta.
- Ale tu jest zakaz wjazdu!
- A kto by się nim przejmował! Wszyscy tu jeżdżą! - zarżał radośnie informator.

Yhhhh!!! Jedyny przepis, który łamię nagminnie, to ograniczenie prędkości! Innych przestrzegam!

No ale, co było robić! Wzięłam i pojechałam.

Faktycznie! Mimo zakazu, droga sobie była. W miarę równa i nawet jakby prosta.
I tak sobie pojechałam...
Do pewnego momentu...

Musiałam dać po heblach, bo nie miałam wyjścia...

Stanęłam. I przez chwilę siedziałam całkowicie oniemiała i cokolwiek sparaliżowana...

Wyłączyłam silnik i wysiadłam z mojego dwuśladu, żeby unaocznić bezpośrednio to, co zobaczyłam przez szybę...

Wyszłam z samochodu i paczałam dłuższą chwilę.
Na moment zamknęłam oczy, prosząc Najwyższego, żeby mnie obudził. I to natychmiast, bo to, co ja widzę i to, co się rozpościeara bezpośrednio przed maską mojego samochodu, to może być tylko zły sen.
BARDZO ZŁY SEN!

Niestety - to nie był zły sen. To była koszmarna jawa!

A cóż to takiego było?

Nic nadzwyczajnego w sumie...
To tylko krzesełka... Takie stadionowe...

Otóż wylądowałam swoim jeździdłem na koronie jakiegoś lokalnego stadionu! Przede mną rozpościerała się zielona płachta płyty do piłki kopanej. Bramki też były.
A ja stałam sobie samochodem centralnie na samej górze!
Nie powiem - widok na stadion miałam rewelacyjny, ale NIE TEGO szukałam!!
Rozpacz mnie ogarnęła! I to taka totalna!
- Dżizas! Do konca dni moich tu zostanę! Ja nie ograniam! Ja nie rozumiem! Ja chcę do domuuuu!!

I tak stałam czas jakiś, aż nagle na horyzoncie pojawił mi się biegacz.
Pan sobie pomykał lekko i bez wysiłku.
Ale jak mnie zobaczył to się zatrzymał, nie przerywając przebierania nogami (w miejscu zaczął truchtać).
Zwróciłam się do niego z rozpaczą i skargą w głosie:
- Ja nie chciałam tu wjechać! Samo wyszło! Tak mnie pokierowali!

Biegacz zaśmiewąjc się,  łypnął na moją rejestrację:
- A! Inna dzielnica? - Bardziej stwierdził niż zapytał - Pani się nie przejmuje! Tu się jeździ! :-D
- Jest pan pewien?
- No! A gdzie pani chce dotrzeć? Bo tu normalnie to się nie da.

Powiedziałam gdzie.
Okazało się, że jestem prawie u celu. Musiałam tylko strawersować jakąś górkę gęsto zarośniętą kasztanowcami plus wyleniały trawnik.
I miałam się nie przejmować! Tylko jechać! Bo inaczej się nie da!
A wyjechać podobno z przedszkola można całkiem normalnie. Tylko ten wjazd jest karkołomny i gotujący krew w żyłach.
Bo wjechać normalnie się nie da, bo trzeba by było jechać pod prąd!

Logiki na Ursynowie nie ma po co stosować.

Przekonałam się o tym na własnej skórze nie raz i nie dwa będąc w tym największym skupisku mrówkowców w Warszawie.

Dziś zostawiłam ją w domu i pojechałam "na szagę". I dojechałam. Jak po szmurku! :-D

piątek, 8 listopada 2013

Asystent druciany

Czyli szale druciane. 
Tzn. nie z drutu one powstały, tylko z włóczki BD ALIZE Angora Gold.
Drutami KP nr 5.
Pierwszy po blokowaniu miał długość ok 220 cm i 50 cm szerokości



Drugi odpowiednio: 180 cm i 55  cm.



Oba szale powstały wg tego wzoru
Robiło mi się je dobrze i szybko, bo... No bo miałam pomocnika:

Niech Was nie zmyli anielski wygląd!
To czort wcielony! Kradnie wszystko, co pod paszczę wpadnie. Najchętniej grasuje u Ani, podkrada dzwoneczki z jej kolekcji, a potem gania z nimi po schodach. W środku nocy...
Ponieważ Ania zaczęła zamykać swój pokój, Lucuś przerzucił swe kleptomańskie  zainteresowania na pokój Chudej.
I cóż sobie u mej starszej upodobał?
No jak to co?? 
Przecież to oczywiste: pędzel do pudru! 
Duży, puchaty, pachnący. Wprost stworzony do noszenia w paszczy i turlania nim po podłodze w salonie.

Ale... Jednego tylko nie kradnie - moich włóczek.
Niewidzialne są dla niego chyba! Pierwszy kot który TYLKO asystuje, a nie pomaga!
To trzeba było zapisać ku pamięci potomnych i swojej własnej tyż :-D

piątek, 1 listopada 2013

Triumfalny wtorek

Wtorek. Sprzed paru tygodni. A dokładnie 15.10.

Wtorki mam wolne (od pracy zawodowej), więc po odwiezieniu Ani do szkoły, niespiesznie i relaksacyjnie, zahaczyłam o placówkę handlową typu Lidl. Zaparkowałam przed szybą i zobaczyłam, że odbijam się w niej tylko jednym okiem! Czyli, że znowu moje autko zeżarło żarówkę! Tym razem od strony kierowcy.
A więc, jako człowiek wykształcony i przyuczony (mniej więcej) przez męża własnego wiedziałam już, co i jak mam robić.
Tak więc, po powrocie do domu, otworzyłam maskę, zdjęłam osłonę reflektora i mamrocząc pod nosem przystąpiłam do dzieła:
- Ok! Osłona pokonana... Pikuś!  To teraz trzeba tę obudowę zdjąć. ZDJĄĆ, a nie POŁAMAĆ!

Zdjęłam! CAŁĄ!! Tralalala!

A trup żarówki? Jak se tkwił w relektorze, tak se dalej w nim mieszkał.
I wcale nie miał zamiaru opuścić przytulnego mieszkanka!
- Co za cholera?? Powinnaś wyleźć! WYŁAŹ!
Nie chciała...
Więc przechyliłam swe ciało pod kilkoma kątami w kierunku przodu samochodu tak, aby ma twarz patrzyła w tym samym kierunku co reflektor i BINGO!
Tam jeszcze był taki jakiś jakby zatrzask! I on trzymał żarówkę w ryzach!
O zatrzasku nie wiedziałam, bo mężu wcześniej mnie pogonił kilka dni wcześniej, niż dotarłam  do rzeczonego urządzonka :D
Ale co to dla mnie!
Pyk myk! I samochodzik znowu świeci na 100%!
A ja przeżyłam swój dzień triumfu: kolejny męski bastion z hukiem się zawalił!
Tylko w sumie po co...? ;-)


Ale bez porównania większy triumf, jakąś godzinę później przeżył mój dzielny kot Fryderyk.

Sąsiedzi mają kota. Wielkiego, puchatego białasa.
Taki jakby pers, ale nie do konca, bo twarz ma normalną, a nie rozpłaszczoną po dzikim biegu na ścianie ;-)
Białas ten regularnie spuszczał manto spokojnemu pacyfiście Fredziowi.
Ba! Raz go nawet spławił w kanałku!
Fredzio cierpiał...
Nie fizycznie. Gorzej - psyche miał przeoraną...

Czas płynął.
W domu zaistniał Lucek.
Mała, kocia zadziora.
Tłukł Fredzia ile wlezie. Początkowo bezkarnie, ale do czasu. Fred się w końcu zniecierpliwił i walnął małego raz, a dobrze. Potem poprawił z liścia. I sierpowym. I zębem! I ogólnie  walki obu kotów stały się rutyną wrastającą w codzienny krajobraz domowy.
Krzywdy sobie nie robiły. Tłuką się, bo lubią!
Reagowałam, jak było za głośno, albo jak chłopcy za bardzo się rozhuśtali w pomysłach desantowych...

W opisywany wtorek, po triumfie żarówkowym poszłam do kuchni i działałam w najlepsze, kiedy to przyszedł do mnie tata i powiedział:
- Ty weź idź i coś zrób, bo Fredek kota sąsiadów wykończy!
- Co???
- No idź! Wrzeszczą obaj przy wiacie!

Poleciałam. I oczom mym ukazał się następujący widok:
Fredek siedzi okrakiem na białasie, całą paszczą wyrywa mu futro i ze wstrętem wypluwa po to, żeby za chwilę znowu dalej skalpować znienawidzonego do szpiku kości wroga!

-  Zemsta jest rozkoszą bogów! Jak ja cię Fredziu rozumiem! - pomyślałam.

Ale... Żal  mi się zrobiło białego nieszczęśnika i wkroczyłam do akcji.

Białas z wyraźną ulgą prysnął przez płot i kanałek na swoje włości, a Fred został na ubitej ziemi plując resztkami wroga, które zaplątały mu się między zębami.

Zawołałam mojego dzielnego wojownika do domu.
Przyszedł.
Krokiem zwycięzcy i triumfatora:
                               

A  jak wyglądało pobojowisko po lekkiej ingerencji wiatru?
Ano tak:

                                  


Kot sąsiadów żyje. Ma się dobrze. Łysy nie jest.
I znowu przyłazi z masochistycznym upodobaniem, wystawiając się na ataki Fredzia broniącego swojego terenu.
Dziś też był. Nie dostał po futrze, bo Fred zajęty był eksploracją kontenera z gruzem i starymi  meblami przed płotem u innych sąsiadów i nie miał czasu na pierdoły ;-)

Reasumując: warto jest zmierzyć się z czymś, co wydaje nam się niewykonalne i niemożliwe do zrealizowania. Nawet jeśli trzeba pokonać w sobie wrodzoną niechęć do bezpośrednich konfrontacji.
I tego się trzymajmy!
HOWG!