sobota, 29 marca 2014

Powtórka z rozrywki

Podobno życie i fortuna kołem się toczą.
Tak więc, wychodząc z tego założenia, co już było, znowu się powtórzy. Tylko czy to nie mogą być rzeczy miłe i arcymiłe? Dlaczego to musi być na ten przykład hardcore?

No to do rzeczy.

Zaczęło się w czwartek. Szykowałam się do wyjścia do pracy. Lucek, swoim zwyczajem, robił co mógł, żeby pańcia została w domu. Wdzięczył się, ocierał o o nogi, a jak to nie przyniosło efektu, wystrzelił z grubej rury i zaczął aportować piłeczki. Ja rzucałam, on szalał:
- No popacaj, jaki jestem stlasnie splytny i zwinny! Jak ślicnie łapię piłeckę i ci psynosę! Nie zal ci zostawiać takiego zdolniachy samego w domu? No weś i nie ić! Weś zostań ze mnąąąą!
- Nic z tego Lucuś! Mus na puszeczki z waszym żarełkiem pani popracować. Wrócę, to się pobawimy.

I se pojechałam do arbajtu, zostawiając smutnego sierściucha z piłeczką w zębach.

Kiedy wróciłam, usłyszałam meldunek od Ani:
- Mamo! Lucek jest chory. I to bardzo! Na kolana mi wlazł!

To faktycznie bardzo chory i nietypowy objaw, bo on tylko do mnie się przytula i tylko do mnie włazi na kolana z własnej inicjatywy. Owszem - z Anią śpi, bawi się, rano ją budzi skacząc po niej, albo ciągnąc za włosy, albo ładując się pod kołdrę. Ale żeby tak NA KOLANA???
No i nie przy galopował, żeby mnie powitać!
- Lucek? - Zawołałam z niedowierzaniem.
Nie przyszedł, ale się odezwał... I to jak! Aż mi skóra ścierpła! Głos z piekła rodem, a do tego zimnymi procentami zaprawiony!
- O matko! Co to było???
- No właśnie! On tak miauczy i pchika i warczy! I nie chce zejść z rąk. I mruczy.
Namierzyłam potwora. Ślina mu z paszczy zwisała aż do podłogi.
- O matko! Zapluła się bida i płacze! Chodź tu do mnie, nieszczęśniku!
Wytarłam pychola, wzięłam na kolana i na siłę zajrzałam do ryjka. Sądziłam, że przy jego manii noszenia wszystkiego w gębie i lizania gdzie oraz kogo popadnie, coś mu uwięzło między zębami. Nic nie było.
A kocisko swoją ciepłotą najzwyczajniej w świecie mnie poparzyło.
Tak więc, zapakowałam padlinę do transportera i zawiozłam do oprawcy.
Oprawca, czyli zaprzyjaźniony od lat stu weterynarz, zmierzył denatowi temperaturę...
Obydwoje się zdziwiliśmy. Raczej niemiło: 40,3!
A poza tym nic! Gardło czyste, uszy też. Brzuch miękki.
Ogólnie Lucjusz zachowuje się bardzo grzecznie u lekarza - daje się zbadać, pooglądać i wymacać. Jednak wtedy,znudziło mu się siedzenie na stole i zeskoczył na podłogę.
Popełniłam zasadniczy błąd - łapałam go w locie i za chwilę żałowałam.
Kocina dezerterując, wysunęła pazury i całkiem niechcący, ale za to głęboko, zajechała mnie po dłoni. Krew poleciała dość solidnie. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Capnęłam gada, posadziłam na stole, a wet zwolnił mnie z trzymania drapieżnika - poradził sobie z dwoma zastrzykami jedną ręką. Drugą trzymał gadzinę chwytem matek-kotek - za wsiarz i w powietrzu.
Młody ani piknął i potulnie powędrował do transportera.
Natomiast ja zajęłam się wycieraniem posoki na własnej dłoni.
- O matko! Nieźle panią zajechał! Zaraz coś pani dam.
I tak oto wylądował przede mną wacik ("tym przetrzeć") oraz butelka z czymś ("tym psiknąć").
No cud! Krew przestała się lać, wizja wnętrza samochodu zabarwionego na kolor straży pożarnej też sobie poszła w niwecz!
Następnego dnia kolejna wizyta.
Temperatura bez zmian. A nawet z tendencją wzrostową. Tak więc, Lucjusz dostał dodatkowo porcję antybiotyku. Jak by mu gorączka nie spadła do soboty, to czekał nas, jak to barwnie pan Jarosław określił:
- Rozkład kota na czynniki pierwsze.
Czyli pobranie krwi.
Nie brzmiało to dobrze, zwłaszcza, że Lucek drugiego dnia przestał być miłym kotem i zaczął pokazywać na co go stać...
Ponure wizje miałam: gabinet rozniesie, metalowy stół przemieli na wiórki, szafki z haków pourywa, szyby w oknach powybija...

Nastała sobota, czyli dzisiejszy dzień.
Lucek wyraźnie ożywiony, przytulaśny, rozmruczany i CHŁODNY! Nareszcie można kota dotknąć bez groźby poparzenia.
Perspektywa pobierania krwi od nerwowego sierściarza odpłynęła w szarą dal.
Pojechałyśmy z młodą młodszą w radosnych nastrojach. Bo to i kot ma się dobrze i cieplutko tak na dworku. I w ogrodzie można będzie coś podziałać i na rowerku pojeździć...
Tjaaaa...
Jak to zwykle na początku wizyty bywa, zaczyna się od mierzenia temperatury.
Uhhhh! To się młodemu zdecydowanie nie spodobało! Za pierwszym razem termometr zapikał przy 31(!) stopniach. Jakoś panu doktorowi to nie pasowało i powiedział:
- No nie Lucek! Tak się nie będziemy bawić! Leż grzecznie chłopie!
Chłop syjamski rozpłaszczony przeze mnie, ani tchu z siebie nie wydał. Tzn. zipał. I to jak! Nawet można by rzecz, że zionął! Nienawiścią!
Warczał, syczał i wrzeszczał. I wił się jak piskorz. Już niewiele brakowało do pełnego pomiaru, kiedy Lucek wykonał jakiś taki sprytny ślizg łbem i całym sobą i...
I wbił mi kły w palec wskazujący. Co gorsza - na tyle sprytnie, że idealnie wgryzł się pod paznokieć...
A potem jeszcze dwa razy (tak dla pewności) w środkowy palec.
Puściłam gryzonia, bo ból mnie najzwyczajniej w świecie zamroczył.
- O cholera! Ugryzł mnie. - Poinformowałam weta.
W sumie nie musiałam, bo spod paznokcia krew waliła jak licho - na wyścigi z palcem środkowym.
- Psiknąć tym, a tamtym ścisnąć i trzymać - Wet wydał szybkie polecenia, łapiąc potwora (znaczy Lucka).
Psiknęłam, ścisnęłam i doszłam do wniosku, że jak jeszcze chwilę postoję, to padnę.
W uszach mi zaczęło gwizdać, w oczach szarzało, podłoga się uginała i ogólnie gabinet zamienił mi się w płynną glutoplazmę.
Przy życiu trzymał mnie jedynie potworny ból palców, a szczególnie wskazującego.
Złapałam jeszcze tylko włochatego potwora, posadziłam na stole i kazałam Ani go trzymać - niczym nie ryzykowała, bo Lucek pozbawiony elektronicznego gadżetu pod ogonem, znowu wyspokojniał.

Natomiast ja klapnęłam na krzesło i oznajmiłam, że już na nim zostanę, bo jak nie, to cholera, odpłynę w siną dal.
I mimo, że miałam szczery zamiar dojść do siebie, jakoś mi było co raz mniej fajnie...
Przeprosiłam zgromadzenie i powlokłam się na dwór. Ponieważ rano było bardzo rześko, ogarnęłam się w minutę, może dwie i wróciłam.
Pan doktor już skończył oprawiać Lucyferiusza i rzeczony potworek powędrował już do transportera.
Niestety - w gabinecie było bardzo ciepło i znowu poczułam, że odjeżdżam. Tym razem bardziej dokładniej.
- O jesssuuu... Znowu mi gorzej.
I tyle mnie oglądali.

- Ania! Tam jest woda. Zanieś mamie.
Dobra dusza przyniosła mokre i letnie picie. Łyknęłam solidnie i znowu świat zaczął wracać na swoje tory.

No to ja na zad do gabinetu - wszak mus zabrać wampira w klatce i uiścić należność.
- I jak? Lepiej? - Zapytał nieludzki doktor.
- Eeeehhh - stęknęłam w odpowiedzi.
- Aaa! Lepiej nie mówić?
- Zdecydowanie!
- Niech mi pani pokaże rękę.
Pokazałam. Popatrzył, pomilczał chwilę i z podziwem rzekł:
- NOOOOO! Nieźle... Jest pani szczepiona na tężec?
- Zapewne w dzieciństwie byłam.
- No to trzeba koniecznie powtórzyć!
A już! Poleciałam dobrowolnie się na kłucie nadstawiać! Poza tym, to nie był zardzewiały gwóźdź z ziemi, tylko kocie kły. I to do tego kły kota szczepionego na wszystko jak leci.

Pan Jarosław coś jeszcze do mnie mówił.
Coś na kształt, że jutro przerwa, że w poniedziałek to gadzinę w koc owiniemy (przez skołataną głowę przeszła mi myśl, że kaftan bezpieczeństwa byłby lepszym rozwiązaniem), cos jeszcze i jeszcze...
A ja znowu zaczęłam szybować w okolicach niebytu...

- Pszszseprreszszam... Snofu mi jes niefajnie. Zapłassę i na dfór chssse...

Zapłaciłam. Młoda młodsza złapała transporter z kotem i dopadła matkę siedzącą na schodach przychodni. Posiedziałam chwilę i znowu jest ok.

Taaaa... Bardzo! Energii wystarczyło mi na przejście trzech kroków od ławki.

- Dobra! Zbieramy się. - Zagrzałam się do walki
Powlokłam się do samochodu na plączących się nogach, padłam na siedzenie, a głowę oparłam na kierownicy. Było mi tak źle, że nie miałam kompletnie ochoty na wciągnięcie lewej nogi do samochodu.
I tak sobie tkwiłam w zwisie bezwładnym czas jakiś, marząc o położeniu cielska gdziekolwiek, aby z nogami wyżej.
Dotarło do mnie, że się nie teleportuję z samochodem, kotem i dzieckiem, tylko mus jechać osobiście.
Ania przytomnie nakazała mi otworzenie okien.

Dojechałyśmy bez szwanku - musiałam się skupić na jeździe i na chwilę odwiesić swoje słabości na kołku.
W drzwiach wpadłam na męża:
- Co ty tak w butach do domu? Co ci jest???
- Boszsze jak on mnie  pogrys - wybełkotałam lecąc do galopem do kanapy (niczym do ziemi odzyskanej).

Na co mój ślubny wygłosił tekst miesiąca, jeśli nie roku:
- Po co ty się tak dajesz gryźć?

No kurna nie wiem! Lubię może?
Jestem masochistką i raz na paręnaście lat funduję sobie takie atrakcje.
O tu o tym już pisałam. 

Kiedy leżałam sobie na kanapie rozmyślałam o tym, że życie kołem się toczy. Przecież dokładnie to samo przeżyłam w tym samym gabinecie, przy tym samym zabiegu, ucierpiała ta sama ręka i co ciekawe - wprawdzie z innym kotem, ale tej samej rasy!
Różnica jest tylko taka, że Lucek ograniczył się jedynie do sponiewierania swojej pańci, ale nie zdemolował gabinetu.
Czyli jakby nie było powtórka z rozrywki.

Gdy wszystko wciąż płynie i mija pomału,
gdy w krąg rosną ludzie i brody kawałów, 
przychodzi nostalgia i chwyta w sieć nas - 
wspominać, wspominać choć raz!

Choć kawał odgrzany podobno nie w cenie, 
lecz silny jest bezwład i przyzwyczajenie 
Choć kontekst ulata, jak łezka od rzęs, 
to dowcip po latach ma sens.

Więc śmiejmy serdecznie się 
bez uśmiechu źle. 
Niech bawi nas to, co jest, 
skąd wziąć dziś nowy tekst?

Powtórka z rozrywki, powtórka z rozrywki. 
Skoroszyt przypomnień, przeszłości wyrywki. 
Tu żart odkurzony, tam dowcip sprzed lat, 
rozrywka z powtórki? 
A jak! 

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka 
słuchają jej biura, słuchają podwórka. 
A czas sobie płynie banalnym tik - tak... 
rozrywka z powtórki? 
O tak!

Więc śmiejmy serdecznie się 
bez uśmiechu źle. 
Niech bawi nas to, co jest, 
skąd wziąć dziś nowy tekst?

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka 
słuchają jej biura, słuchają podwórka. 
A czas sobie płynie banalnym tik - tak... 
rozrywka z powtórki? 
O tak! A jak? A jak? Tak, tak! (Marian Kociniak)k


Palce bolą mnie okrutnie. Zwłaszcza wskazujący, spod którego mimo, że minęło parę godzin,  ciągle lekko sączy się krew. Ugryzienie kota boli potwornie - kot w przeciwieństwie do psa, ma wygięte kły. Pies jak dziabnie, to wyjmie i już. Kot, jak wbije to potem zwyczajnie wyszarpuje.
Ot - drapieżnik.

Młody gangster Lucuś, siedzi właśnie u mnie na kolanach, mruczy, przytula się i nadstawia łepetynę do całowania.
Nie mam do niego absolutnie pretensji, ani żalu.
 Przecież to nie jego wina.
On się tylko bronił, a ja byłam na linii strzału.
Bo przecież kto ze stoickim spokojem zniósłby wtykanie termometru w dupsko wbrew jego woli i do tego z tekstem:
- No  Lucek! Nie zaciskaj tak ust!
Też bym pogryzła! I to dotkliwiej! I celowałabym w tętnicę!

sobota, 22 marca 2014

10 sekund

10 sekund? To dużo czy mało?

Opiszę dziś pewną sytuację. Z czwartku, bo dziś dopiero już trochę ochłonęłam.

W wybranym przez Anię gimnazjum właśnie we czwartek był dzień otwarty. Oczywiście musiałyśmy tam być. Szkołę poznałyśmy w ferie tylko z zewnątrz, więc wypadało zapoznać się również z wnętrzem.
Plan był prosty: Ania jedzie sama wcześniej, ja dojeżdżam po pracy na 18:00. Autobusem, bo parkowanie w epicentrum Stolnicy graniczy z cudem, nawet jak się ma jakieś tam przywileje...

Z pracy wyszłam tuż po 16:00. Miałam tylko szybko kupić pieczywo, zawitać do domu w celu błyskawicznego zjedzenia obiadu i galopem na przystanek. Wyliczone wszystko co do minuty.

Chcesz rozśmieszyć pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach...

Aby wrócić do domu muszę skręcić z bocznej ulicy w główną -  w lewo.
Zwykle jadą sznury samochodów - jak nie z jednej, to z drugiej strony.
Tego dnia nastąpił cud: z lewej pusto, a z prawej jeden samochód. Do tego jadący w takim tempie, że spokojnie mogłabym przed niego wjechać, bez zajeżdżania mu drogi. Ale jakoś mi się nie chciało. Mimo, że jednak się spieszyłam, to stwierdziłam:
- Eeee tam! Niech sobie jedzie. 10 sekund mnie nie zbawi. I tak zdążę.

I tak też uczyniłam. On pojechał, a ja płynnie za nim.

Za mną pusto. Przede mną tylko ten jeden samochód. Od Warszawy zbliżał się sznur pojazdów poprzedzanych autobusem podmiejskim. I nagle z tego sznura urywa się mercedes i pełnym pędem wyjeżdża na mój pas... I jedzie. Dziwnie. Tak jakby miał ochotę zjechać do rowu, który ja mam po prawej stronie.
- O żesz ku...a! Zasnął!!! Normalny nikt by tak  nie jechał! I nie WYJECHAŁ centralnie przed inny samochód! -To były szybkie myśli. Jednocześnie zaczęłam hamować i uciekać na pobocze. Samochód przede mną robił dokładnie to samo - pełna synchronizacja, można by rzec.
A merc ciągle jedzie na czołówkę z tym poprzedzającym mnie... Bo ten merc NIC NIE ROBI! Ciągle  JEDZIE centralnie na nas! Jakby go to nasze pobocze przyciągało!
- Jak się w porę nie ocknie, to tego gościa strzeli tak, że się obróci i mnie trafią oba. Albo tylko ta tona niemieckiego złomu!
Kończyłam myślenie już prawie stojąc na poboczu.
W tym momencie kierowca w mercu jakby się ogarnął i odbił w prawo. Ale i tak było już za późno.
Przywalił w samochód przede mną. Skasował mu reflektor, kierunkowskaz, kawał zderzaka, błotnik, koło, lusterko i dla dopełnienia zniszczeń, przejechał po całości karoserii.
Czekałam, aż wpadnie na mnie.
Czekałam, aż moje kochane jeździdełko zamieni się w szrot.
Czekałam na ten koszmarny huk...
Nic już nie  mogłam zrobić.
Tylko czekać.


Minął mnie o jakieś 30 cm.

Wrócił na swój pas. Przyhamował. Odjechał. Zahamował znowu kawałek dalej. I tyle go oglądałam.
Jak somnambulik wysiadłam z samochodu, nie wierząc, że nic mi się nie stało.
I że nie doszło do tragedii! Ten przede mną nie miałby najmniejszych szans w starciu z taką rozpędzoną masą żelastwa.
Byłam w lekkim stuporze, a ten pan ze skody poprzedzającej mnie po prostu mało kontaktował na początku.
- Widziała pani??? Widziała??? Co on zrobił???
- Widziałam. Wszystko. Jechałam za panem. Co to w ogóle było??? Zasnął? Pijany?
- A gdzie on jest? Nie ma go. Uciekł. skur...l.
- Uciekł... Ale proszę się nie denerwować. Jestem świadkiem.
- A zadzwoni pani na policję? Nie mam komórki.
- Oczywiście! Tyle, że nie mogę zostać, aż przyjadą. mam dziś nóż na gardle. Zaraz spiszę wszystkie swoje dane. W razie czego, może pan spokojnie mnie powoływać do sądu, do ubezpieczyciela, czy innych wszystkich świętych.
Kiedy dzwoniłam na policję, podjechał do nas samochód. Wyskoczyła z niego energiczna kobitka machająca komórką, z walecznym okrzykiem na ustach:
- MAM! MAM ZDJĘCIA numeru tego skur...la!!! Jechałam za nim! Co za łachudra! Mamy zdjęcia!

Przekazałam policji co się stało i dowiedziałam się, że zgłoszenie zdarzenia już jest, a drogówka w drodze.

Rozłączyłam się i dosłownie w tej samej chwili podjechał do nas kolejny samochód. Wysiadł z niego facet mniej więcej w moim wieku i powiedział nam:
- Policja już wie i jedzie. Tego gościa z merca złapaliśmy we trzech. Dwóch go pilnuje, a ja przyjechałem tu do państwa uspokoić was. Facet to też starszy człowiek. Nie bardzo wie, co się stało. Nie umie powiedzieć czemu uciekł. Dobra! To ja wracam do tamtych.

Ponieważ czas kurczył mi się potwornie, musiałam zostawić tego biedaka ze zrujnowanym samochodem. Nie bardzo miałam na to ochotę, bo widać było, że dopiero zaczęło do niego docierać to,  co się stało...
Miał łzy w oczach. Był roztrzęsiony. Z niewiadomych przyczyn oddał mi swój portfel. Całował nas obie po rękach. Dziękował nam, że go nie zostawiłyśmy, że zareagowałyśmy.
Ta kobitka od zdjęć (Magda) powiedziała, że zostanie z tym panem, bo ma czas i nigdzie jej się nie spieszy.
Wymieniłyśmy się jeszcze numerami komórek, bo chciałam wiedzieć co było dalej.

Zdążyłam tylko kupić pieczywo, rzucić je gdziekolwiek w domu i znowu w drogę.
Autobusem.

Już pod sklepem zdałam sobie sprawę jak mocno musiałam hamować, bo wszystko co miałam na siedzeniach, sfrunęło na podłogę i pod fotele. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Gdyby ktoś mnie od razu zapytał, to poszłabym w zaparte, że samochód po prostu SAM się zatrzymał! Ja w tym udziału nie miałam.

Starałam się nie myśleć, ale i tak to do mnie wracało. Całą sytuację przeżywałam na nowo. Wyobraźnia podsuwała różne wizje.
Te różne wizjonerskie opcje przerwał telefon od pani Magdy:
- Policja już była. Zbadała obu alkomatem. Obaj trzeźwi jak niemowlęta. Policjant powiedział mi, że sprawca jest jakiś dziwny i właściwie nie ma z nim kontaktu.
- Może chory?
- Pewnie tak. Leków może nie wziął.
- Albo wziął i siadł za kierownicę.
- Też tak mogło być. Wie pani? Jak tam staliśmy, to co chwilę ktoś do nas podjeżdżał od tamtych, co go złapali. Tam  się zatrzymało z 10 osób! Wszyscy widzieli co się działo i chcieli zeznawać.
- Nie nudziło się wam we dwoje :-DD
- No nie! :-DD Nasz pan się uspokoił. Jutro ma odstawić samochód do warsztatu. Ubezpieczenie ma - sprawdziłam go na wszelki wypadek. Pocieszyłam, że wymienią mu części na nowe i samochodzik będzie normalnie nówka sztuka nieśmigana :-D
- Dobrze, że mogła pani zostać. Ja miałam dziś nóż na gardle. Aż mi głupio.
- Oj tam! Miałam dużo czasu, to co mi tam! Wie pani co? Do tej pory ręce mi dygoczą. Przecież my obie też mogłyśmy oberwać! Jakby ich zaczęło obracać, to byłoby po nas, a przynajmniej po naszych samochodach!
- Oj tak Też mam jeszcze miękkie kolana...

Kiedy się rozłączyłyśmy, zaczęłam myśleć w nieco innym kierunku:
- Tylu ludzi zareagowało. Nie zostaliśmy tam sami. Skąd ci ludzie się wzięli? No jak skąd! Przecież za burakowozem jechała kawalkada pojazdów. To JA ich nie zarejestrowałam jak wysiadałam z samochodu. A tam przecież było ich od cholery! I doskonale widzieli całą akcję. A tak właściwie ile tpo mogło trwać? 10 sekund? Maks...

A potem kolejne myślenie: gdybym jednak wyjechała przed tego pana, to może ja bym była na jego miejscu. A może nie? Jeżdżę szybciej.  Wtedy jechałam nobliwie 60 km/h . Normalnie jeżdżę tamtędy jakby szybciej. Więc jakby wyjechał, to już za mną. A może na mnie? Cholera z tym myśleniem!

Pozytywy? Reakcja tak ogromnej ilości ludzi! Taka normalna. Ludzka. A jednak tak niezmiernie rzadka i warta zapamiętania.

Najgorsze w całym tym zdarzeniu? Ta straszna bezsilność. Ta kompletna niemoc - już nic więcej nie mogę zrobić ponad to, co zrobiłam - teraz tylko czekam... I ta pewność, że zaraz będzie to, czego nikt nie chce...

Żeby była jasność: to nie było moja pierwsza, taka dość traumatyczna "przygoda" za kierownicą. Poprzednią sprzed paru lat zdecydowanie wolałabym zapomnieć, albo wyprzeć z pamięci, jak moja Chuda.

Często mówimy ironicznie:
- A co? Minuta cię zbawi?

A 10 sekund? To dużo, czy mało?

poniedziałek, 17 marca 2014

Krótko, ale kolorowo


Ostatnio nazbierało mi się trochę różnych ścinków, więc trzeba je było zużyć.
Najprościej było by machnąć crazy patchwork i już.
Ale chciałam spróbować czegoś nowego. Oczywiście, dobrze wiedziałam, co to ma być.
Kusiło mnie to to już od dość dawna, ale ciągle jakoś nie mogłam znaleźć w sobie dość odwagi, żeby spróbować.
No ale przecież nie święci garnki lepią!
Nabrałam powietrza w miechy, się wzięłam i zmobilizowałam. No i efekt tej mobilizacji widać na zdjęciu poniżej:


Od dawna podobają mi się witraże patchworkowe. A teraz już wiem, że nie taki diabeł straszny.
Poduchę uszyłam nie korzystając z kursów, tutoriali, bez żadnych inspiracji i podpowiedzi. Po prostu - na logikę.
Rozmiar ma dość spory: 50 x 50 cm, ale taka właśnie miała być - broń Boże mniejsza!
Szyjąc ją, popełniłam kilka błędów, ale już ich w kolejnym witrażu nie powtórzę. Bo powtórka z rozrywki rzecz jasna będzie. Za czas jakiś :-)

sobota, 8 marca 2014

BŁĄDynka i nieobliczalny

BŁĄDynka nie lubi nie robić. BŁĄDynka ma parcie na działanie i już.
Tak więc, już w trakcie szycia poprzedniego patchworka, BŁĄDynka miała w czaszce kolejny plan i projekt. (o tu jest tutek - BŁĄDynka już z niego szyła poduchę, ale czuła niedosyt)
Nie zwlekając, BŁĄDynka przystąpiła do wyciągnięcia szmat. Szybko poszło, bo wiedziała z czego chce szyć.
Szmatki w kwiatki były dwie. Kupione gdzieś tam, dawno temu, w dziwnych rozmiarach: 114x114 cm.
Jednego gałganka była połowa, bo BŁĄDynka uszyła sobie kiedyś torbę/siatkę.

BŁĄDynka wiedziała, że ma wyciąć kwadraty o boku 20 cm. Tak więc musiała policzyć, czy zasoby materiałowe jej wystarczą.
Wzięła centymetr w swe szlachetne dłonie i przystąpiła do pomiarów.
Na pierwszy ogień poszedł ten mniejszy kawałek.
A teraz oddaję głos BŁĄDynce (cytując gwiazdę matematyczną słowo w słowo):
- Więc dłuższy bok ma 114 cm. Węższy 74 cm. No to z dłuższego boku wyjdzie mi 5 kwadratów, a z węższego 3. Czyli jak podziabię całość, to będzie w sumie 8 kwadratów.

BŁĄDynka z zapałem przystąpiła do cięcia. Wyszły jej 3 pasy. Następnie zaczęła te pasy zmieniać nożem, linijką i matą w kwadraty. I tak zmienia, zmienia i zmienia... Pokroiła dwa pasy, trzeci ciągle cały...
Coś ją tknęło i policzyła:

- O! Cud! Rozmnożyło się! 10 mam! I jeden pas w zapasie! To będzie 15 w sumie. Ale fajowo! To jak ja liczyłam, że mi 8 wyszło? - BŁĄDynka zamyśliła się na chwilę i spłynęło na nią olśnienie: nie dodawać powinna te 3 i 5, tylko je przemnożyć przez siebie!
Tak się przejęła wzięła tą swoją ignorancją obliczeniową, że ciachnęła nożem tak krzywo, że zamiast 10 zrobiło jej się 9 kwadratów.
- Oj tam! Jeszcze mam kawał szmaty w zapasie.

No i tu BŁĄDynka przystąpiła do kolejnych obliczeń:

- Tak więc, skoro mam kwadrat 114x114, to z jednego boku wyjdzie mi (i tu UWAGA!!!) - sześć kwadratów dwudziestocentymetrowych. Czyli 6 razy 6 to jest 36. Plus te 14 to 50. Mało... Trzeba będzie w takim razie pokombinować z innymi szmatkami i górę i dół  oraz boki zrobić innym materiałem. Albo te co teraz szyję dać na dół, górę i boki. Albo inaczej jakoś... Oj tam! Pomyślę o tym później.

I dobrze, że nie zaczęła dziabać tej większej szmatki, tylko się wzięła za myślenie.
Bo jakiś czas później, kiedy już miała gotowe 9 kwadratów znowu coś się jej przestało zgadzać.

- Chwilunia! Jak ja liczę??? 114 podzielić przez 20 to ni cholery nie będzie 6! To raczej 5 z kawałkiem. Czyli nie 36 kwadratów, tylko 25! Plus 14 to 39! MAŁO!! Za mało!

Tak więc BŁĄDynce wyparowało 11 kwadratów...

BŁĄDynka nie straciła jednak zapału, nie załamała się, tylko stwierdziła, że poprzestanie na tym co ma, zszyje to i potraktuje jako worek treningowy do pikowania lotem naćpanej pczoły.

Tak też i uczyniła:






A potem BŁĄDynka przystąpiła do wyliczenia długości potrzebnej lamówki:
- 58 razy 4 to 232 cm. Jeden pas mi został, przetnęgo na pół go i zszyję. Styyyyknie!

No i co? Styknęło?
A gdzie tam! Nie miało prawa. Bo i jakim cudem? :-D
W trakcie przyszywania lamówki (już pod koniec) BŁĄDynka wpadła w szał:

- No żeszszszszsz!!!! 20 cm!!! DWADZIEŚCIA!! AAAAAAAAAAAA!!! Co to za cholera nieobliczalna!!! Zawzięło się to to na mnie, czy co???

Opanowała się jednak i doszyła ten brakujący ochłap ( z tego krzywego kwadratu). Lamówkę podszyła po lewej stronie ręcznie i z westchnieniem ulgi zrobiła mu fotkę:


Nieobliczalność tego czegoś dała o sobie znać również w trakcie robienia zdjęć - wiaterek sobie powiewał i z jednej strony wypuczał, a z drugiej "wpuczał" uszytka.
No właśnie. Uszytek...
BŁĄDynka nie bardzo ma pomysł, co z nim zrobić.
Może machnie na środek stołu jako takie coś nastołowe?
Może powiesi na ścianie?
A może odda kotom?
BŁĄDynka jest równie nieobliczalna jak jej ostatni uszytek, więc możliwe, że nic z tym nie zrobi. Po prostu będzie mieć. W celu miecia ;-))