Dziecko moje młodsze. Niby ciche, spokojne, uczuciowe itp...
Wczoraj starsza jej siostra miała obronę pracy licencjackiej.
Data wiadoma była od dawna.
Ania wypytała mnie na okoliczność pisania samej pracy, obrony i zdawania za jednym zamachem egzaminu z całości studiów.
Sprawę przemyślała i stwierdziła, że to absurd z tą pracą i dodatkowym egzaminem.
Skoro Asia już wcześniej, na egzaminach semestralnych udowodniła, że umie, to po kiego diabła jeszcze raz to samo sprawdzać.
No ale z pokorą przyjęła na klatę, że tak jest i już. I że sis w Dzień Ojca ma Dzień Sądu, co to przez Dzikie Pola idzie... Tym bardziej, że młoda starsza jak to ma w zwyczaju, lekko schizowała. Z naciskiem, że LEKKO!!! Nie to, co przed maturą :-D
Aś, jak należało się spodziewać, zdała śpiewająco (dwie piąteczki!)
Umówiłyśmy się, że w powrotnej drodze z pracy podejmę ją i pojedziemy razem po małolatę.
Młoda młodsza wsiadła do samochodu, rzuciła ogólne "cześć" i tyle...
Asia opowiadała, jak to na egzaminie było, o co i kto ją pytał. Jak odpowiadała, jak się mimo wszystko denerwowała itd.
A Ania nic. Nawet jednym słówkiem nie zapytała jak starszej siostrze poszedł egzamin. No po prostu cisza absolutna!
W końcu ja nie wytrzymałam i zapytałam:
- Ania! Przecież wiesz, że Asia dziś licencjat broniła?
- No wiem.
- To czemu o nic nie pytasz?!
- Bo jak słucham tej rozmowy, to wnioskuję, że zupełnie dobrze jej poszło, to co mam pytać?
Wymiękłam...
- No wypadałoby choćby wykazac się cieniem zainteresowania...
- Aha. No dobra. Asia! Jak ci poszło?!
Aś miała zaciśnięte szczęki i zdołała tylko wydusić:
- Dobszszsz. Zzzziiiękuję!
- No przecież wiedziałam! - rzekła młoda zblazowanym tonem znudzonej starej ciotki.
- A o stopnie Asi nie zapytasz? Przecież tam się oceny dostaje takie same jak w szkole.
- Asiu! A jakie stopnie dostałaś?
- Dwie piątki.
- Fajnie.
- I tylko tyle??? - wykrzyknęłam wzburzona - dwie piątki na obronie i lakoniczne 'fajnie'???
- No ale mnie to nie dziwi. Przecież NAUCZONA była, to co innego mogła dostać?
Fakt. Zimna logika mojej małej córeczki powaliła mnie swoją sensownością na glebę.
- Widzisz Chuda - pokiwałam smętnie głową czas jakiś później- Ania to jedyna osoba, która tak absolutnie i bezapelacyjnie w ciebie wierzy. Bez zająknięcia, bez tekstu 'weź daj znać, jak ci poszło'. Ona po prostu WIE, że nie może być inaczej. Idziesz, zdajesz i masz bdb. Przecież to takie oczywiste!
Dziś.
Zanim przejdę do meritum, maleńkie wprowadzenie.
Klasa, do której chodzi(ła) moja Ania miała wyjatkowego pecha w kwestii polonistów.
W czwartej klasie mieli panią, która robiła z nimi NIC! Lektury może ze dwie przerobili, w sposób czysto teoretyczny i bez głębszego omówienia, gramatyka leżała i kwiczała, wypracowania i inne formy wypowiedzi pisemnej dziewiczo nietknięte...
W klasie piątej nastał pan polonista.
Biedak miał ciężką orkę na ugorze. Ponad dwadzieścia łebków nieskalanych od roku jakimkolwiek obowiązkiem piśmiennym.
Był szalenie wymagający, ale jednocześnie dawał z siebie ponad maksimum. Przerobił z nimi w ciagu jednego roku szkolnego materiał klasy czwartej i piątej. Zadawał sporo, ale bez przesady. Wtłoczył w łepetyny masę wiedzy, masę energii i pasji.
Dzieciaki go uwielbiały.
Wszystkie, bez wyjątku. I te dobre i te słabiutkie.
Wszystko, co się ruszało CZYTAŁO ponad program. Pokochali język polski i CZYTANIE!
Klasa szósta.
Szok! Pana nie ma! Odszedł. Jakoś mu się nie dziwię - wygrał konkurs na dyrektora jednej z wypasionych szkół społecznych...
Przyszła pani jaśnie hrabina zdetronizowana z gównazjum/liceum.
Oj nie było fajnie! Obrażała dzieci od pierwszego dnia.
Potrafiła powiedzieć słabszemu uczniowi: "z tą swoją pożal się Boże inteligencją, to ty się nawet do kopania rowów nie nadajesz".
Do uczniów siedzących w ostatnich ławkach: "wy to lamusy jesteście!"
Pięknie, prawda?
Eufemistycznie stwierdzę, że dzieci raczej za nią nie przepadały...
Tak więc wracam do dnia dzisiejszego.
Ponieważ jutro i pojutrze pracuję do późnego popołudnia, musiałam dziś zamówić kwiatki na zakończenie roku szkolnego. Bez szaleństw: dla trzech pań, koszyczki z fiołkami afrykańskimi.
Jeden koszyczek dla wychowawczyni i dwa dla pań od przyrody, za pomoc w przygotowaniu do olimpiady.
Obawiałam się, że jak dotrę do kwiaciarni w czwartek, to będę mogła jedynie zmienić wodę w wazonach, bo o jakimkolwiek wyborze nie będzie mowy.
Tak więc zamówienie złożyłam, o czym doniosłam Ani.
- Trzy koszyczki zamówione. Będą takie same, bo przed końcem roku szkolnego kwiatki zdrożały i nie ma co szaleć.
- Spoko!
- Zamówiłam trzy koszyczki, tak jak ustaliłyśmy, ok?
- Ok.
- A może chcesz jeszcze komuś dać?
- Nieeee. Raczej nie mam komu.
- A pani od polskiego na ten przykład? - Zapytałam ze złośliwością w głosie.
- A wiesz co? Chętnie! - I tu złośliwy chichocik.
- No? Jakieś szczegóły? - Zachęciłam długowłosą.
- Wiesz co? Dałabym jej kwiatki z takim tekstem: w podziękowaniu za codzienne show, które dawała nam pani parkując swoim samochodem!
Ha! Jaka matka, taka natka! Nie pojechałaby jej zniesmaczeniem i wyrzutami, tylko strzeliłaby w inny czuły punkt!
Moja krew! :-D
No dobra, ale czy mam być dumna, czy się bać?