niedziela, 25 stycznia 2015

Niewierząca jestem...


Na początku był chaos...


Czyli tworzyłam prywatne Jelly Roll. Pisałam o tym tutaj ponad dwa miesiące temu...

Potem paczwor został schowany, bo wprawdzie obszyłam go zgodnie z planem ramą godną oprawy "Bitwy pod Grunwaldem", ale nie miałam materiału na plecki.

Krótko nie miałam, bo dość szybko w ręce weszła mi bardzo fajna bawełna. Ponieważ potwór rozrósł się nad podziw, musiałam kupić jej 4 metry bieżące. 
I tu się zaczęły schody.
No bo jak tu sieknąć materiał o szerokości 150 cm i długości wspomnianej wyżej tak, żeby wystarczyło na całość, czyli cirka ebałt 210 cm na 240 cm???

Oj tam oj tam! Twarda jestem! Dam radę! 
Siadłam uzbrojona w kalkulator i notes i zaczęłam liczyć. Zapisałam 3 strony dziwnymi obliczeniami, karkołomnymi rysunkami i ciągle wychodziło mi, że jakby nie liczyć, to co najmniej o pół metra mam za mało.
 Ba! 
W innej wyliczance okazało się, że na gwałt mus jeszcze metr dokupić. 
MINIMUM!

Ze wstrętem odrzuciłam wyliczanki, a poczworowi powiedziałam dobitnie:
- Nie wierzę, żebym kiedykolwiek cię cholero skończyła!
Cholera nic nie powiedziała, tylko potulnie zeszła mi z oczu, czujnie kryjąc się w tapczanie, bo chyba mnie wyczuła, że jestem bliska posiekania gada na kawałki.

I tak oto paczwor gniótł się w tapczanowej skrzyni, osnuty pozornym zapomnieniem, aż do ubiegłego tygodnia.
Siedziałam sobie  oddając się przyjemności palenia i od niechcenia wzięłam długopis i ochłap kartki walającej mi się przed nosem...
Zanim skończyłam palić, miałam już dokładne wyliczenia ile, jak i gdzie ciapnąć bawełnę i ocieplinę, żeby wszystko styknęło! 
Obeszło się bez kalkulatora, kretyńskich obliczeń pól prostokątów itp.
Lecąc na fali sukcesu złapałam za nożyce i przystąpiłam do czynu.
Plecki zszyłam na maszynie. Niestety z ociepliną tak łatwo nie było...

Szycie ręczne - na kolanach, żeby się nie porozłaziło w trakcie zszywania:

Następnie przygotowałam lamówkę - 11 metrów:



A tu odpady poprodukcyjne czyli polamówkowe ;-)



A potem... 
A potem to było kanapkowanie i pikowanie...
Nie wierzyłam, że kiedykolwiek skończę! Upchnąć taką potężną bułę pod wąskim ramieniem Jaszyny-Jadwigi to była próba sił! I to takich solidnie fizycznych sił :-D

Ale UDAŁO SIĘ!!!
Paczwor spoczął na łóżku w sypialni:

Jak widać, jest duży, żeby nie powiedzieć ZA duży.
Rozmiar końcowy: 250 x 220.

Chciałam go sfotografować na dworze, w zwisie. Niestety, sznury do suszenia prania mam na wysokości nie wymagającej używania drabiny.
Tak więc do pomocy zaangażowałam męża i Anię
Mężu wyniósł schowaną na zimę ławkę, weszliśmy na nią, sprawiedliwie dzieląc się paczworem, a Ania pstryknęła fotkę:


Zabrakło mi trzeciej ręki, żeby po środku się paczwor nie zapadał ;-)

No po prostu NIE WIERZĘ, że jednak go skończyłam i że nie uległam pokusie rozszarpania paczwora na strzępy :-D

piątek, 23 stycznia 2015

Farciara czy pechowiec?

Młodsze dziecko od września uczęszcza do jednego z licznych gimnazjów warszawskich. Jako iż jest to gimnazjum dwujęzyczne, niewinnym dziecinom serwowana jest nauka języka obcego w ilości siedmiu godzin tygodniowo. Konkretnie - język francuski.
Nauka nie polega na tępym wkuwaniu słówek i zasad gramatycznych. To zdecydowanie bardziej urozmaicona zabawa. Czyli takie przyswajanie języka mimochodem.
Choćby na podstawie przepisów kulinarnych.

Młoda młodsza wróciła pewnego dnia świecąc własnym nieodbitym światłem i oznajmiła mi, że upiecze ciasto.
Takie tradycyjne, jakie się piecze we Francji z okazji Święta Trzech Króli.
W skrócie mówiąc - do ciasta wkłada się figurkę i kto ją znajdzie w trakcie konsumpcji zostaje królem.
Oczywiście zażyczyłam sobie przeczytania przepisu. Zwłaszcza, że dowiedziałam się od dzieciny, że tenże rzeczony przepis miała podany w formie filmiku na jutubie.
 Po francusku.
Proszsz, tu dla chętnych oryginał:


Dziecko moje kochane i grzeczne, wyjęło zeszyt i przeczytało matce przepis.
Po francusku...

Taaa...
Zrozumiałam, że jajko jest potrzebne i cukier. Bo tylko tyle pamiętałam ze swojej nauki języka Wiktora Hugo z czasów liceum.
Zażądałam stanowczo przepisu po polsku, bo jak ona chce je upiec, to niech przynajmniej wiem, co mam kupić!
Kupiłam.

Problem niejaki pojawił się z figurką wkładaną do ciasta. Ludziki z klocków Lego odpadły niestety w przedbiegach - ciut za duże i nie wiadomo, jakby zareagowały na pieczenie.
Tak więc zasugerowałam młodszej migdał lub orzech laskowy zastępczy.
- Orzech? - małolacie wydłużyła się mina.
- No a co? Migdałów nie mamy.
- Ale Asia nie będzie mogła jeść. Przecież ma uczulenie na orzechy.
- Oj weź nie histeryzuj! Ile ty masz zamiar wkitrać tych orzechów? Dwa kilo?
- Nie, no jeden wystarczy.
- Właśnie. I weź pod uwagę, że ciasto jest duże, a orzeszek malutki. Szansa na to, że akurat  Asia trafi na orzecha są wyjątkowo znikome. Wręcz żadne. Musiałaby mieć wyjątkowego farta. Lub pecha :-D
- Faktycznie - młoda dała się szybko przekonać.

Ania ciacho upiekła. Pachniało obłędnie migdałami.
Dla chętnych przepis PO POLSKU w Garkotłuku.

Chuda Żaba, czyli Asia, wróciła do domu. Ciasto było już w sposób znaczący naruszone i pożarte przez pozostałą część rodziny.
- Oooo! Co tak pachnie? Ciacho??? Mniam! - dziecko moje starsze ukroiło sobie słuszny kawałek i przypełzło do matki.
- Mmm! Pycha! No bez kitu! Mega! Mmm!

I w tym momencie usłyszałam beztroskie: chrup chrup! Słabo mi się zrobiło...

- Oooo! I na migdałka trafiłam! Tylko jeden był? Co tak mało dała?

- Większa ilość mogłaby Cię zabić... Ten migdał to był orzech...

Nie rozumiem! Wielkie ciasto! Na całą blachę z piekarnika! Łakoma i żarta rodzina! Jeden, jedyny malusieńki orzeszek... I trafiło na Chudą.

Farciara ona, czy pechowiec?

W sumie nic się nie stało - znalazła orzech,  została królem, nie padła trupem, ale Ania ma lekką traumę do dziś. Wszak prawie zabiła na śmierć starszą siostrę!
 Następnym razem zapewne wepchnie do środka ludzika Lego. Wtedy na bank ja na niego trafię i połamię sobie zęby :-D


niedziela, 11 stycznia 2015

Uwierz w siebie

Wszyscy mamy dni lepsze i trochę gorsze od tych lepszych.

Nasza psyche jest tak dziwacznie skonstruowana, że bardziej pamiętamy i skupiamy się na tym, co niekoniecznie jest miłe.
Dłużej pamiętamy nasze porażki, niż sukcesy.
O rzeczach pozytywnych  szybko zapominamy.
Niektórzy wręcz nawet celebrują swoje niepowodzenia!
Znam kilka osób, których głównym i nadrzędnym celem życiowym jest wieczne stękanie , narzekanie i udowadnianie, że im jest najgorzej na świecie.  I paradoksalnie czerpią z tego jakąś chorą satysfakcję. 
Im jest im gorzej, tym jest im lepiej ;-)

Na szczęście świat nie składa się głównie z takich paranoików - są też ludzie, którzy potrafią cieszyć się życiem. 
Warto jest pamiętać miłe chwile.  
A co zrobić, żeby ich nie zapomnieć?
Nic wielkiego, wystarczy stworzyć sobie swój własny Słoik Szczęścia ;-)

Słoik Szczęścia wymyśliła kilka lat temu Elizabeth Gilbert.

Bardzo spodobała mi się ta zabawa. I postanowiłam się przyłączyć.
Polega ona na tym, że każdego dnia wieczorem zapisujemy na karteczce jakąś miłą chwilę z mijającego dnia. To może być drobnostka, która sprawiła, że chociaż na chwilę poprawił nam się humor. Karteczkę wkładamy do słoika.

Nawet w tak zwane "złe dni" może się przytrafić coś zaskakująco dobrego i sympatycznego. Ważne jest, żeby to zauważyć i zapisać. 

Robimy tak codziennie, przez cały rok. 
Po tym czasie wyjmujemy karteczki i czytamy... 

Krótko mówiąc - świetna zabawa "Ku pokrzepieniu serc".

Obie z Anią zrobiłyśmy sobie nasze Słoiki Szczęścia. 
Ten jest mój:



Na etykiecie, po drugiej stronie napisałam takie małe przesłanie z dedykacją dla mnie : "Uwierz w siebie". 
Mój słoik jest robiony "pod dzieci"(kwiatek, koronki, perełki ;-) ), ponieważ  zabieram go na zajęcia robótkowe do pracy i już wiadomo, co moje panny będą jutro robić.

Słoik Ani jest zdecydowanie bardziej eklektyczny i oszczędny w treści:


Nawiasem mówiąc - bardziej mi się podoba ten jej, niż mój własny ;-)

No to jak? Nabrał ktoś chęci na osobisty Słoik Szczęścia? Czy jak kto woli: uwspółcześnioną wersję Pollyanny? ;)

Link do wydarzenia na FB 

czwartek, 1 stycznia 2015

Prywatny trotuar

Dzieci mają dziwną właściwość - jakoś szybko się starzeją.
Dopiero co były takie fajne, przytulne i niekłopotliwe. Otoczone bandą pluszaków, przytulanek i innych zabaweczek. "Dizajn" pokoju niewiele je obchodził. Z całym dobrodziejstwem inwentarza przyjmowały mamusine pomysły na urządzanie własnego pokoju.
Niestety - wraz z upływem lat rozwija się u dzieci (ups! - u młodzieży!) zmysł krytyczny, żeby nie powiedzieć KRYTYKANCKI!
Pluszaki zaczynają przeszkadzać, słodkie firaneczki z motylkami są szczytem bezguścia i kiczu.
A już dywany w słodkie misiaki to obciach jak stopińćdziesiont!
I won z tymi dywanami!
Taki właśnie los spotkał dywany mojej do niedawna łagodnej i przyjaźnie do świata nastawionej Ani.
W wakacje oznajmiła mi, że takie coś to dobre może być dla małolatów, a nie dla panny w wieku podeszłym, idącej do poważnego gimnazjum. Poza tym to wstyd i obciach przed całym światem.
Więc dywany zostały wywalone, a podłoga wyłysiała.
Mnie to nie boli - ja tam na bosaka nie śmigam po domu, więc jak młoda młodsza chciał mieć goliznę na glebie, to jej wybór.
Kilka lat temu ten sam los spotkał dywan młodej starszej (tamten był w urocze kwiatki), tak więc otrzaskana w temacie już byłam.
Młoda młodsza łaskawie zgodziła się po paru dniach na dywanik przed łóżko.
Widać lądowanie bosymi stopami wprost z łóżka nie bardzo jednak wpisywało się w jej nagle objawioną dorosłość.
Tak więc matka jej osobista, temi ręcami utkała jej takie tam okrągłe coś z rzesztek włóczki. Nie pokazywałam, bo jakoś mi się kolorystyka nie widziała.
Machnęłam toto przed łóżko i obiecałam, że w bliżej nieokreślonym czasie zrobię jej coś lepszego.
O ile będzie łaskawa chcieć mieć ;-)
Chciała mieć.
No to wymyśliłam i zaczęłam szyć dywanik przed łóżko. Vel chodnik.
Szyłam dość długo, z doskoku i od czasu do czasu (z braku czasu). W końcu jednak się ogarnęłam, ciachnęłam co trzeba, potem zszyłam i powstał chodnik przedłóżkowy, czyli prywatny trotuar pani Ani.



Nie jest duży: 120 x 60 cm, ale taki właśnie idealnie pasuje. Między innymi do poduszki funkcyjnej ;-)
Został już wypróbowany i działa:

Ciekawe, czy kiedykolwiek dostanie nakaz eksmisji ;-)