poniedziałek, 28 grudnia 2015

Singerowy wonsz.

Zacznę z grubej rury.
Kupiłam sobie nową maszynę do szycia.
W sumie, to mój małż był siłą napędową do tegoż zakupu.
A było to tak.

Jak czytelnikom bloga wiadomo, dawno, dawno temu kupiłam "łucznika" o wdzięcznym imieniu Zofia. Szlag ją trafił. Na szczęście wcześniej niż mnie.

Zreanimowałam za pomocą magika od maszyn uczciwego, starego trzydziestopięcioletniego Łucznika odziedziczonego po mojej Mamie.
Tenże szył dzielnie: szedł jak czołg, miał swoje widzimisię, ale był przeze mnie oswojony i znany do ostatniej śrubki.
W sumie maszyna bez zarzutu. Mały mankament pojawił się jakoś tak dwa miesiące temu.
Otóż zepsuł się nawijacz nici.
Jako, iż konstrukcja starych Łuczników nie jest zbyt skomplikowana, postanowiłam, że nie oddam do naprawcy, tylko sama, temi ręcami sobie, a właściwie mojej wiernej Jaszynie zrobię dobrze.
Rozkręciłam, popaczałam, coś tam przykręciłam, coś tam pokombinowałam i sprawdziłam, czy działa.
No cóż...
Mechanikiem to ja jednak nie zostanę...
Maszyna opluła mnie i okolice czarnym smarem... Paszczę domyłam sobie mleczkiem do makijażu, bo w piegach mi nie do twarzy. Stół wyszorowałam Cifem. Kot Lucjusz umył się sam.

Stanęłam przed perspektywą nawijania nici na szpuleczkę do bębenka ręcznie. Niczym ten świstak co siedzi, bo Milka była konfidentką...
Słabo mnie ta perspektywa pociągała, szczerze mówiąc.
Podrapałam się w rozczochraną i przypomniałam sobie o Zośce.
Przez moje  zapomnienie nie powędrowała na recyklingową akcję zamiany zdechłego sprzętu elektrycznego na żywe kwiatki.
Zośka nie szyje, ale nawijacz jej działa!
Więc wyciągnęłam trupa na światło dzienne i problem z nawijaniem zniknął jak sen jaki złoty.
Było to trochę upierdliwe  - szyć na jednej, nawijać nici na drugiej. Ale co tam! Polak, a zwłaszcza Polka potrafi!
I tak sobie dzielnie działałam na dwie maszyny.
Do pewnego dnia, kiedy to mój małżonek wkroczył do pokoju i jego oczom ukazał się taki oto obrazek:
żona jego osobista klęczy w nabożnym skupieniu przed  plastkiem, teoretycznie szyjącym, made in China, ściskając w rękach pedał od tejże. Na Zośce rączo obraca się szpuleczka.
- Co ty robisz??? - Zapytał wstrząśnięty mąż?
- Nici nawijam. - Mruknęła żona.
- A czemu na tej?
- Bo na niej działa nawijacz.
- Aha... A dlaczego nie nawijasz na tej? - Mąż pokazał palcem dostojną Jadwigę panoszącą się na moim stole do szycia.
- Bo w niej nie dział nawijacz.
- .... A nie możesz szyć na tej, na której nawijasz???
- Nie.
- Czemu?
- Bo w niej szycie nie działa.
- O matko... - Małż prezentował stan drinka Dżejmsa Bonda - wstrząśnięty, niezmieszany.
- No co? Statystycznie mam idealnie działającą maszynę. Drugą -wręcz przeciwnie :-D

Mężu nic nie powiedział. Opuścił pokój lekko skołowany. A ja dźwignęłam się z kolan i z podłogi, bo Zośka nawinęła mi kolejną, potrzebną mi do ż(sz)ycia szpuleczkę.
Ot - dzień jak co dzień.

Minął czas jakiś.

Będąc na zakupach w Lidlu, przywiozłam reklamówkę tegoż sklepu.
- Ej! Widziałaś? Maszyna do szycia będzie do kupienia. Singer. - Oświecił mnie ślubny.
- Widziałam. No i?
- No i może kup ją sobie, co?
- A po co? Przecież mam na czym szyć.
- Doprawdy?
- No mam!
- Ale chyba nie do końca ci działa to szycie.
- Oj tam! Na dwie maszyny jest oryginalnie!
- Kup!
- Pomyślę. Poczytam. Opinii zasięgnę tu ówdzie.
- Pomyśl. Poczytaj. Zasięgnij. - Mąż był bardzo zgodny.

Zaczęłam myśleć. Czytać. I zasięgać.
Łatwo nie było. Opinii jak na lekarstwo. Na stronach polskich albo euforia, albo totalne "zjeżdżanie" od góry do dołu.
Na stronach niemieckich na pięć możliwych do przyznania gwiazdek - trzy.
Mało...
Zanudzałam męża i rodzinę do bólu: a bo ta powiedziała to, a tamta napisała tamto. I w ogóle to chyba na pewno nie ma sensu. I wybór ściegu tylko "do góry", a do dołu to tylko od góry. I chwytacz wahadłowy, a nie rotacyjny.
Itp.
Itd.
Mąż mój spokojny człek, w końcu się zdenerwował i stanowczym tonem rzekł:
- Wiesz co? Weź ty już nie czytaj, nie oglądaj, tylko ją po prostu KUP!
- Wiesz co? To ja zadzwonię do guru maszynowego, czyli do Gienia, męża Ani. To co on powie, to będzie dla mnie święte.
- Dzwoń!

Zadzwoniłam. Guru powiedział, żeby zainwestować.

No to klamka zapadła.

I po raz pierwszy w życiu uprawiałam maraton po  Lidlu bladym świtem.
Najpierw zaliczyłam drepczącą w niemym pożądaniu kolejkę tuż przed otwarciem sezamu, a potem sprint lidlowy do z góry upatrzonych łupów.
Przy maszynach byłam druga :-D
Pani przede mną łyknęła trzy (!) sztuki. Ja skromny detalista ino jedną. Dla się.

Po odstawieniu upragnionego sprzętu do domu, zrobiło mi się strasznie smutno, że muszę moje cacuszko zostawić na parę ładnych godzin samopas i jechać do pracy...
No to zabrałam ze sobą instrukcję obsługi i od czasu do czasu, ku rozbawieniu (i zrozumieniu) moich koleżanek, głaskałam ją z rozanielonym wyrazem twarzy.

Za to po powrocie do domu...
Już nie musiałam niczego głaskać i tęsknić.
Po prostu usiadłam i...





Oj radocha! :-D




I oczywiście próbowanie ściegów.  80 ich jest!


 To mała próbka, wykonana byle jakimi bawełnianymi nićmi, które jako pierwsze wpadły mi w ręce.

Kidy już poszyłam sobie dla zabawy, postanowiłam uszyć cokolwiek. Tak po prostu, żeby wypróbować nową zabawkę.

Pierwsze z brzegu nawinęły mi się "łączki" i linijka do Dresden Plate.
Sieknęłam, poskładałam i zaczęłam szyć "naprawdę"



I uszyłam bieżnik, nazwany przez moje córki wężem na ławę.


Wonsz jak to wonsz - jest dość długawy i chudy: ma 104 cm na 20 cm.

Przepikowałam go z tzw. "wolnej ręki", lotem totalnie nawalonej jak stodoła pczoły. Wyszło w miarę przyzwoicie, biorąc pod uwagę kilkuletnią przerwę w tego typu zabawie.

Teraz będzie moja subiektywna opinia na temat Singera Brilliance 6180.

Wady:
1. Słabiutkie oświetlenie pola pracy - mała żaróweczka (chyba ledowa) daje światła tyle, co kot napłakał.
2. Maszyna w zasadzie komputerowa nie powinna mieć chwytacza wahadłowego, tylko rotacyjny.
3. Mizerniutkie wyposażenie dodatkowe (chodzi mi o stopki).
4. Mogłaby być ciut szybsza.
5. Póki co, więcej wad nie dostrzegam.

Zalety:
1. Maszyna jest intuicyjna w obsłudze.
2. Instrukcja obsługi dla imbecyla.
3. Cicha.
4. Pasują do niej wszystkie stopki "system matic".
5. Automatyczny nawlekacz igły.
6. Automatyczne i manualne ustawianie długości i szerokości ściegu.
7. W standardzie - stolik powiększający pole pracy.
8. CENA!

Więcej plusów i minusów odkryję niebawem, bo wonsz jest póki co jedyną w stu procentach uszytą i skończoną pracą na tej maszynie.
Przed świętami nie miałam zupełnie czasu na bliższe kontakty z moją nowiutką zabawką.

Wkrótce kolejne coś, całkiem duże i może napiszę coś więcej na temat Singera i mojego z nią współżycia :)

Póki co - czuję się przeszczęśliwa :-)))))

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Kiedyś umrę ze śmiechu!

Jak się kiedyś, gdzieś ukaże mój nekrolog, to możecie być pewne, że umarłam ze śmiechu.
Przez moje latorośle.

Moje córki dostarczają mi nieustannie powodów do dzikich i nieokiełznanych wybuchów śmiechu.

Dziś tylko dwa przykłady imienne.

Anna.
Dzień - sobota.
Starsza jej siostra pokazywała nam - w sensie rodzicom i siostrze swej - coś na swoim kompie.
- Asia! Ale ty masz ikon! - Zakrzyknął tata moich dwóch córek. Faktycznie - monitor Joanny w zasadzie nie potrzebuje tapety - i tak jej nie widać.
Ania siedzi cichutko jak myszka i w pewnym momencie pyta mnie:
- Mamo. A co to jest ten IKON?

Joanna.
Dzień - sobota (taż sama, co wyżej).
Byłyśmy z Anną na Giełdzie Minerałów. W drodze powrotnej, zahaczyłyśmy o Empik i przy okazji umówiłyśmy się tamże z Joanną, powracającą z seminarium magisterskiego.
- To co Chuda? Buty obejrzymy? Nie mam zimówek - Rzuciłam od niechcenia.
- No spoko. Muszę sobie coś kupić, bo mi się buty rozwaliły. Wiatr mi normalnie hula. - Na dowód swych słów podetknęła mi używane swe obuwie pod nos.
Fakt! Stopy Chudej żyły w permanentnym przeciągu. Góra pogniewała się z zelówką na amen!
Dziecko moje starsze wybrało sobie butki, spakowało w pudełko i poszyłyśmy do kasy.
Ja nic sobie nie wybrałam, bo z powodu gigantycznego bólu głowy, nie miałam weny na szperanie po półkach.
Buty, spakowane w pudełku, czekały na założenie do dzisiejszego poranka.
Chuda wyjęła je na światło dzienne i...
I usłyszałam, zduszone, acz krwiste:
- KU...A MAĆ!
- Co jest?
- No co? Sama zobacz!
Buty - nówki nieśmigane. Rozmiar: jeden 37, drugi 38!

Tjaaa...

Pojechałyśmy późnym popołudniem wymienić, a właściwie skompletować obuwie.
Wchodzimy do sklepu. Aś tłumaczy pani:
- Bo kupiłam buty w sobotę, ale jeden jest 37, a drugi 38.
- A jakie mają być? - Zapytała pani.
- 37.
Pani otworzyła pudełko...
- O! Dwa PRAWE!

Tak więc Joanna wykazała się oryginalnością postępowanie - kupiła dwa różne rozmiarowo buty, na tą samą nogę.
W sumie dobrze, że nie zanabyła rękawiczek. Bo jakby tak kupiła dwie lewe, to komentarz nasuwałby się sam ;-)