niedziela, 18 grudnia 2016

Horror świątecznej eskalacji

Nie ma co chować głowy w piasek - co raz bliżej święta.
Nawet jak by się chciało, to i tak nie da się o tym zapomnieć. "Markiety" i wszelkiej maści "skliepy" tudzież "rekliamy" przypominają o tym do (za przeproszeniem) wyrzygu od października.
Można sobie zbrzydzić święta, zanim tak naprawdę poczuje się tą jedyną w swoim rodzaju atmosferę najbardziej rodzinnych świąt.
Jak sobie człek poogląda tu i ówdzie na wpół poprzepalane lampki na witrynach, sponiewierane Mikołaje z wyleniałymi brodami i renifery z mordami naćpanych kretynów, to naprawdę ma ochotę po cichu zakopać się głęboko w glebie niczym chrząszcz majowy.
Niestety, człek chrząszczem nie jest i musi tę eskalację radosnych "dżingle belsów" przetrwać i przeżyć we w miarę normalnym stanie umysłu.

Najlepszą formą terapii jest rękodzieło.
W moim przypadku ma ono formę szyciową, co się daje zresztą zauważyć gołym, nieuzbrojonym okiem.
Żeby nie było - świątecznie sobie poszyłam. Ot tak - dla odreagowania tych krzykliwych i kiczowatych  reklam, witryn ociekających zakurzonym lukrem.

Na pierwszy ogień poszły Mikołaje.


I tu wypełzła na światło dzienne moja totalna beztroska matematyczna.
Otóż kwadrat wyjściowy miał bok 6 cm. Jakoś się przestawiłam w szyciu na cale, bo wygodniej się szyje w calach, to se wzięłam i szybciutko przełożyłam, że to będzie 2,5'. No nie chce być inaczej.
Paski doszywane do kwadratu miały 2.5 cm. Czyli jeden cal. Słownie JEDEN!

Dlaczego z prostego przeliczenia wyszło mi PÓŁTORA CALA historia dyskretnie milczy...

Miały być sympatyczne, niekłopotliwe zawieszki na choinkę, wyszły mastodonty idealne na solidny, rzeźnicki hak!

Nie wierzycie?
Proszszsz bardzo. Oto dowód rzeczowy, czyli mutanty z pudełkiem zapałek jako odniesienie wielkości:

Sporawe, c'nie? :-D

Jak się ogarnęłam calowo i stuknęłam solidnie w rozczochraną, uszyłam w końcu NORMALNE Mikołaje:

"Było nas sześć, w każdym z nas inna krew" - że tak sparafrazuję tekst "Autobiografii" Perfectu.
Było, ale dwa się zmyło. W sensie, że znalazły nowe domy, zanim znalazły się przed obiektywem.
Dla porównania wielkości pstryknęłam im fotkę grupową:

Jest różnica miedzy półtora a jednym calem? Jest! Widać gołym nieuzbrojonym okiem :D

Dalej świątecznie.
Na stół w salonie uszyłam już gwiazdę, o której pisałam tutaj.
Natomiast ława w pokoju telewizyjnym skrzeczała do mnie, że się czuje wyobcowana, niekochana i niedoinwestowana.
No to pyknęłam jej bieżnik. Mam nadzieję, że przestanie dziamać na mój widok:

Najprostszy z możliwych. Czyli z panelu kupionego od Agnieszki z Wytwórni Śliczności wycinamy obrazeczki, obszywamy je paskami, pikujemy, lamujemy i już.
Pikowanie na szybko, czyli 1/4' od szwów i dookoła obrazków:



Szczerze mówiąc, guzik widać na zdjęciach, ale zapewniam Was, że obrazki są uwypuklone i takie trójwymiarowe. Nie mam talentu do robienia szczegółowych zdjęć. Brak mi kawałka mózgu, czy coś?

No i na zakończenie poduszka-plagiat.
Na bezczela splagiatowałam wyżej wspomnianą Agę. Pomacałam niegodnymi dłońmi swemi poduchy jej autorstwa i wpadłam w absolutny zachwyt i rządzę posiadania. Uprzedziłam o moich niecnych zakusach, zapytałam, pozwolenie dostałam - żeby nie było!
Pomysł tak oczywisty i wykonanie niebolesne. czyli kawałek szmatki na tło, panel plus koroneczka. Ocieplinka, pikowanko i podusia gotowa:


Panel jest osobno pikowany, ale za cholerę (jak i w bieżniku) nie chce mi wyjść na zdjęciu ta trójwymiarowość.
Mam nadzieję, że macie wyobraźnię i widzicie na powiększeniu zdjęć wypukłości obrazka:


Kolejna świąteczna podusia się uszyła, ale póki co nie ma zdjęć, bo ciemno już było jak skończyłam. Mam nadzieję, że wyląduje przed obiektywem, zanim wywieje ją z domu.

Ehh...
Fotografem to ja na pewno nie zostanę.
Ale co tam! Najważniejsze, że wiem, z której strony maszyny mam siadać, żeby szyć :-D

I w ten oto sposób odczarowuję horror świątecznej eskalacji radosnych pokrzykiwań w duchu "hołhołhoł! merychristmas!"

niedziela, 20 listopada 2016

Gnom i gwiazda - tutoriale opisowe dla chętnych.

Dawno nie robiłam tutoriali na blogu, no to najwyższa pora temu zaradzić.
Nie będą to jednak klasyczne tutki ze zdjęciami, tylko opisowe.
Postaram się jednak użyć słów pisanych w taki sposób, żeby każdy chętny zrozumiał o co kamann.

Zacznijmy więc od gnoma.
Dlaczego zrobiłam gnoma?

Nie wiem :-D

Może uległam ogólnej tendencji gnomowej szerzącej się na blogach, na fejsbuku i w sklepach wszelakich.
Naprawdę nie wiem co mną powodowało.

Wiem tylko tyle, że obudziłam się dziś rano po nieprzerwanym, dziewięciogodzinnym spaniu (zaległości z tygodnia nadrabiałam) i pierwsza myśl, jaka się pojawiła w mojej zaspanej rozczochranej brzmiała: zrobię sobie gnoma!

No i zrobiłam:


Wykorzystałam to, co miałam. A mianowicie:
- własny golf, którego nie założyłam jakoś tak ze trzy lata (znaczy trzy zimy)
- wkład ze starej poduszki
- zabłąkana i osamotniona skarpetka rajstopowa
- akryl biały w ilości 10 dag (ohydnie sfilcowany)
- resztka filcu
- czapka mikołajowa znaleziona w szafie młodej młodszej
- pistolet do kleju na gorąco
- igła i nitka lub (jak w moim przypadku) maszyna do szycia

Czyli poszłam w tzw. recykilng vel upcykling.

Jak zrobić gnoma?
1. Golfik, lub dowolny inny sweter zszywamy na dole, po lewej stronie. Można maszyną, można też ręcznie.
2. Przewracamy golfik na prawą stronę i wypychamy go zawartością poduchy. Kiedy uznamy, że gnom jest gruby na tyle, że nie jest własną parodią i do tego stoi bez probelmów - zawiązujemy golf. W przypadku zwykłego swetra proponuję przewlec nić dookoła dekoltu,mocno ją ściągnąć i zawiązać na niej supełek.
3. Rękawy wkładamy do środka rękawów. Wiem, że to głupio brzmi, ale jak weźmiecie jakikolwiek sweter, i zaczniecie wpychać do środka rękawy, to będzie już zrozumiałe.
4. Do wywiniętych do środka rękawów również wkładamy wypełniacz.
5. Skarpetkę rajstopową również wypychamy, zawiązujemy supeł, żeby zawartość nie wyleciała na zewnątrz.
6. Z kawałka filcu wycinamy jajowate półkola razy 4 i zszywamy je na maszynie (jak kto woli) i wywijamy je na prawą stronę (to są łapki gnoma).
7. Broda - miałam to szczęście, że akryl, którym dysponowałam, nie był zwinięty w kłębek, tylko w taki flak. Flak złożyłam na pół i dziabnęłam nożyczkami górę i dół,  żeby uzyskać pojedyncze nitki.
8. Pistolet z klejem nagrzałam i przystąpiłam do działania. Najpierw przykleiłam brodę, potem czapkę, a na koniec przyprawiłam gnomowi nochala.
I już :-)
Można się lansować w własnym, prywatnym gnomem w objęciach:


Gnom zamieszkał przy kominku i całkiem mu tam dobrze.
Kto wie, czy nie doczeka się jeszcze kumpli, bo po ostatniej czystce w szafie mam jeszcze "ciałka" na kolejne gnomy ;-)

A teraz tutek numer dwa.
Czyli jak uszyć gwiazdę.

Tu już zdecydowanie potrzebna będzie maszyna do szycia.

1. Rysujemy sobie dowolnej wielkości równoległobok. Dla ułatwienia może być na papierze w kratkę.
2. Odrysowujemy go sześć razy na materiale, który będzie środkiem naszej gwiazdy.
3. Doszywamy do dwóch boków równoległoboku, leżących obok, siebie dwa wąskie paski z innego materiału (u mnie zielony)
4. Jak wyżej, tyle, że paski są szersze.
Jak doszywać widać na poniższym zdjęciu:
5. Nie robimy klasycznej kanapki, tylko podklejamy lub przypinamy gotowy wierzch na wypełniaczu i pikujemy w dowolny sposób. Poszłam na łatwiznę i poleciałam stopką 1/4" od szwów.
6. Docinamy ocieplinę od wymiarów wierzchu.
7. Kładziemy wypikowaną gwiazdę prawą stroną do dołu na materiale, który będzie naszym spodem i obszywamy dookoła.
8. Obcinamy czubki ramion gwiazdy w odległości ok 2 mm od szwu.
9. Nacinamy ostrożnie ostre kąty między ramionami gwiazdy na odległość ok 1-2 mm od szwu.
10. Na środku naszego spodniego materiału robimy nacięcie i przewlekamy przez nie naszą gwiazdę.
11. Rogi wypychamy złożonymi nożyczkami.
12 Prasujemy.
13. Przeszywamy szwem 1/4" od brzegu.
14. Flizeliną jednostronnie klejącą zaklejamy dziurę pozostałą po wywinięciu naszej gwiazdy.
15. Zadowolone z efektu, robimy zdjęcie gotowca:

Moja gwiazda jest duża. Mierzona w linii prostej od leżących vis a vis szczytów ramion ma 91 cm.
Tak to wygląda z długopisem jako poglądowym przedmiotem:


 A tak wygląda gwiazda, rzucona niechlujnie na krzak zwany przeze mnie i moją rodzinę kłujakiem:

A na koniec pytanie: czy ktoś zrozumiał moje opisowe tutoriale?
Czy coś jeszcze mam dodać lub poprawić?
Korzystajcie do woli.
Tylko jedną mam prośbę - podlinkujcie mnie i dajcie mi znać, jak wykorzystacie coś z moich propozycji.

piątek, 11 listopada 2016

(nie)Głodne sikorki

Jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, przyroda próżni nie lubi, więc musiałam znowu coś uszyć.
Tym razem, dla odmiany, coś małego i relaksującego po stresach narzutowych.

Wiedziałam dokładnie co to ma być, bo zakochałam się do bólu w pewnym obrazku.
Jak go zobaczyłam na zdjęciu w gazecie, to od razu wiedziałam, że mój ci on będzie!

No i jest:

Szyty moją ukochaną metodą PP. (paper piecing dla niezorientowanych).
PP to paper piecing, czyli mówią całkiem jasno - szycie po papierze.

Najpierw wzór się drukuje lub (jak w moim przypadku) kseruje się, wycina:





 Dobiera materiałki i siada się do maszyny:



Generuje się w czasie szycia kilogramy końcówek nici:





A po niewielu godzinach można odtrąbić sukces:




Następnie szuka się odpowiedniej, pasującej do całości rameczki:



Później dodaje się detale, czyli w tym przypadku dzioby, oczka i nasionka dla sikorek:


Następnie lekkie pikowanko i można podziwiać zbliżenia:




No i teraz dane techniczne:
- wzór (Tannenmeisen)  mam z gazety "Patchwork Magazin" nr 06/2016
- wielkość gotowca: 40 cm na 40 cm
- szyć zaczęłam w sobotę, 5.11 o godzinie 16:50. Po godzinie zrobiłam sobie przerwę do następnego dnia, do ok 11:00. A szyć skończyłam o 13:30. Jak łatwo policzyć uszycie wierzchu zajęło mi około 3 godzin i 40 minut :-D Potem, z doskoku, szybkie kanapkowanie, pikowanie i lamówkowanie.

A dziś sesja zdjęciowa. Nawet okoliczności przyrody jakoś się dopasowały:

Sikorki na obrazku nakarmione, te w realnym świecie też.
No to można iść szyć coś nowego :-D

sobota, 5 listopada 2016

Narzuta na zamówienie

Z zasady nie szyję na zamówienie.
Bo nie lubię szycia pod presją czasu i oczekiwań zamawiającego.
Lubię szyć, bo lubię. Ale na moich warunkach. Czyli wtedy, kiedy mi się chce, kiedy mam czas, wenę i potrzebę pogarbienia się nad maszyną.
Żadnych przymusów, żądań i życzeń!
Po prostu ma mi to sprawiać przyjemność i nie ma być karą za grzechy faktyczne i wydumane.

Ale...

Ale zasady są jak przepisy prawa: istnieją po to, żeby je łamać ;-)

Się złamałam.

No bo jak się oprzeć błękitowi oczu?
Jak można być obojętnym na klapanie rzęsami pod własnym adresem?
Jak można, mówiąc kolokwialnie, olać przymilny i promienny uśmiech?
Jak sprzeciwić się jakże słodkiemu:
- Noooo weeeeeźźźź mi coś uszyj... I niech to coś będzie narzutą, proszę...

No można! Ale trzeba chyba być z kamienia :-D

Moja konstrukcja zewnętrzno-wewnętrzna jest raczej miękka i ulegam takiej eskalacji lizusostwa.

Zwłaszcza, że wypłynęła z dziecka własnego młodszego, czyli Aniusi mojej prywatnej.

Otóż dziecię me stwierdziło, że przydałaby się jej narzuta na łóżko.

- Przecież masz! Dopiero co ci uszyłam kocią!
- Ale chciałabym na zmianę mieć!
- Spadaj na drzewo! - powiedziałam przyjaźnie  progeniturze.
- Noooomamoooonoooweźźźź!!!
- Wypad, rzekłam! Zdania nie zmienię!
- .... (tu było kłapanie rzęsami nad błękitami)
- Nie!
- .... (uśmiech plus to co wyżej).
- Nie mam pomysłu...

No i to zdanko mnie pogrzebało, bo młoda młodsza na ten tychmiast zasypała mnie zdjęciami narzut znalezionych w necie.

Niestety, moja asertywność tradycyjnie legła w gruzach, bo mało roztropnie wyraziłam się pod adresem jednego ze zdjęć słowami mniej więcej:
- O! Fajna!
- To mi ją uszyj!

Cóż było robić? Ino siąść i szyć ;-D

I tak oto powstała kolejna w mojej "karierze" patchworkaskiej narzuta na łóżko:

Szybko się pisze, ale zdecydowanie wolniej się szyje...

Pierwsze wycinanki zrobiłam dokładnie 25.09!


A ostatnie wbicie igły miało miejsce wczoraj ok. godziny 20:00!

Jak widać, czas szycia nie powala na kolana.

I nie dlatego, że narzuta jest jakaś okropnie trudna, czy skomplikowana w szyciu.
Nie. To najzwyklejszy herringbone patchwork.
Ja po prostu nie mam czasu!
Szyłam ją z doskoku i od czasu do czasu.

Oto grafik moich działań:

08.10 pierwsze rozłożenie tego, co pocięłam:


 09.10 - drugie rozłożenie (z grubsza) już z kolorowymi elementami:





16.10 - koniec zszywania tego, co podziabałam.
Top leeeeżyyy i czeka na przypływ czasu...
18.10 - czas się na chwilę pojawił - skanapokowałam.
Kanapka leeeżyyy i czeka na przypływ czasu...
29.10 - rozpoczęcie pikowania.


Następnie wszywanie lamówki.
Najpierw maszynowe, a potem po lewej stronie ręczne:
Ten punkt programu zdecydowanie najbardziej lubię, chociaż jest bardzo pracochłonny.
To taka wisienka na torcie :-D
Tą wisienką delektowałam się dokładnie sześć godzin. Z zegarkiem w ręku.

A dziś mogłam wyjść w sad latem zielony, teraz kolorowy i zrobić fotki najnowszego uszytka.
W różnych pozycjach.

Wertykalnej:


Horyzontalnej:

W zwisie niechlujno-niedbałym:

W stanie rozkładu trawnikowego od boku:

Oraz rozkład trawnikowy ąfas, czyli trapezy rulesss! :-D
Na tym zdjęciu dobrze widać rozkład kolorów.
Dodanie ich było pomysłem Ani, czyli przyszłej właścicielki narzuty.
Dzięki tym kolorowym plamom narzuta nie jest nudna i grzeczna.
Ba! Buńczucznie stwierdzam, że nawet ociera się o styl modern ;-)

W sumie nieważne jaki to styl. Ważne, że Ania jest zadowolona z nowej narzuty i już ją użytkuje.
A ja się cieszę, że W KOŃCU udało mi się SKOŃCZYĆ tego pa(o)tworka. Bo wisiał nade mną jak miecz Damoklesa i po nocach się śnił :-D

Teraz dane techniczne:
- rozmiar - 220 cm na 140 cm
- bawełna szara, kolorowe materiałki, wypełnienie i lamówka kupione u Ewy 
- plecki z flaneli i białą bawełna kupione gdziekolwiek,

Cóż mogę dodać na zakończenie?
Przyroda próżni nie lubi, więc korzystając z wolnego późnego popołudnia zaczęłam szyć coś nowego.
Nie jest to narzuta.
I nie na zamówienie :-D
I może skończę toto w jakimś przyzwoitym czasie, a nie po wieeeelu tygodniach.

piątek, 21 października 2016

Biedny mój Fred...

Kot domowy - udomowiony gatunek ssaka  z rodziny kotowatych, o miękkiej sierści, ostrych pazurach, długim ogonie, obdarzonych doskonałym słuchem i wzrokiem.
O refleksie nawet nie wspominam.

Czasem kot popada w konflikt z otoczeniem...

Z różnych powodów - a to pani nie daje jeść, kiedy się kotu ciągle jeść  chce tłumacząc, że i tak gruby jest i przeżarty. 
A to spać nie pozwalają na stole kuchennym na ukochanym przez kota obrusie w truskawki.
A to na noc w domu zamykają wbrew woli rzeczonego ssaka z rodziny kotowatych.

No właśnie - nie zawsze się ten artysta daje dowołać na nocleg domowy.
I kończy się to lekkim dramatem.
Rzadko, bo rzadko, ale jednak...

Mowa o Fredziu.

Noc z wtorku na środę spędził z własnej woli na dworze. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz.

Wrócił, jak zwykle skruszony, kiedy mężu wychodził do pracy.
W tym czasie działałam w kuchni. Fred przyszedł dość mocno utykając na lewą zadnią nogę.
- No co? Znowu ścięgno naciągnąłeś, tłuściochu? Gdzieś ty się szlajał? Wołałam wieczorem, ale mnie olałeś, mówiąc kolokwialnie. - Zagadałam do kota.

Kot nic nie powiedział, tylko zasiadł do michy i nadrabiał zaległości z żywieniowe z całej nocy.
Po czym dostojnie pokuśtykał spać.

On spał, a ja pojechałam do pracy.

Wróciłam po jakiś ośmiu godzinach.

Fred przykuśtykał do michy i zażądał jedzenia. 
Dostał.
Zjadł.
Sądziłam, że zażyczy sobie wyjścia na dwór i będę musiała walczyć z oporną i jęczącą materią puchatego futra, bo niepełnosprawnego kocura nie wypuszczę na dwór pod żadnym pozorem.
No bo jak będzie mógł sprawnie prysnąć na przykład przed psami łażącymi luzem po lesie, bo żaden z właścicieli nie ma zwyczaju stosować się do przepisów i na spacer wyprowadzają obszczymury bez smyczy.
Nie ma najmniejszych szans!
A tu, siurpryza - Fred zjadł, oblizał się i... poszedł znowu spać!

- Uuuu! Koleżko! Nieźle cię łapa boli... - pomyślałam.

Nieco później dopadłam Fryderyka i zaczęłam go "obadywać".

Wymacałam całą łapę. 
Nic. Zero reakcji. 
Pomacałam po udku.
Jak wyżej.

- Fred! No co ci jest? - Zapytałam przeciągając dłonią po całej kociej, lewej kończynie. I poczułam jakby lekką wilgoć na ręce. Przyjrzałam się dokładniej i zobaczyłam, że jedna z poduszek na Fredziowej stopie prawie nie istnieje...

- Oj chłopie! Aleś się urządził! Siedzisz w domu. Nie ma bata. A jutro do weta. Na zastrzyki.

Fred nie był zadowolony z perspektywy kłucia puchatych pośladków...

Następnego dnia, zastałam Fredzia w kuchni na taborecie. Leżał sobie zadowolony z życia i czekał, aż karmicielka łaskawie wstanie i nałoży mięsko do miseczki.

- Jak tam Fred? Dobrze się czujesz? - Zagadałam do pazurzastego.

Fred przeciągnął się rozkosznie całym kotem i wtedy zobaczyłam coś, co mnie wbiło w terakotę:
na lewym udzie miał rozcięcie długości mniej więcej 5 cm. Głębokie tak, że mięsień było widać gołym i zaspanym okiem...
Cięcie równiutkie - wręcz idealne. I głębokie jak Rów Mariański.

- O kur.... czaki! - Obudziłam się na ten tychmiast. 
Ogłosiłam alarm w rodzinie pt: "a niech wyje i błaga - na dwór nie puszczać pod żadnym pozorem!"

Po południu pojechałam z futrzakiem do weta.

Golenie, czyszczenie rany, zastrzyki - czyli norma.

No i problem - jak zabezpieczyć ranę przed lizaniem?

Bandaż zdejmie. Łba mu nie urwę, paszczy nie zakleję "kropelką". 
Chociaż to ostatnie nie takie głupie - odchudziłby się może ciut ;-)

- Mamy dwie opcje do wyboru - taka osłona na nogę, albo kołnierz. Kołnierze w przypadku kotów nie sprawdzają się najlepiej. Koty kiepsko na nie reagują. - Powiedział wet.
- To bierzemy osłonę. - Zadecydowałam szybko, nie chcąc narażać Freda na dodatkowy stres.

Osłonka okazała się być takimi, jakby to rzec,  niepełnosprawnymi rajtuzami. Znaczy - jedna nogawka zawiązywana na grzbiecie w dwóch miejscach czterema trokami.

Fryderyk wykonał pierwsze zrzucenie z siebie gaci po godzinie.

Kolejne rozbiórki poszły mu szybciej: 15 minut, 5 minut, 2 minuty, chwila moment.

Tak więc dziś, zameldowałam panu wetowi, że Fredzio zdecydowanie nie ma inklinacji na zostanie chłopcem z baletu i obcisłe, pięćdziesięcio procentowe trykoty nie leżą w spektrum jego zainteresowań.

W nagrodę za swoją niezłomność, pan Fryderyk dostał abażur naszyjny.

Sądziłam, że to ustrojstwo mocuje się do obroży, ale okazało się, że wystarczy zwykła tasiemka związana pod szyją.
Obiecałam przywiązać etui wspomnianą tasiemką  na koci łeb tak, żeby mu oczy nie wypadły.

Udało się!

Żarówka w zęby i oryginalna lampka gotowa :-D

Kocamber żyje, aczkolwiek jest szalenie nieszczęśliwy, bo się w drzwiach nie wyrabia i klinuje się na futrynie.
Ale przynajmniej nie liże tego, czego lizać mu nie wolno.

Od razu informuję: Fred z głodu nie padnie. Zdejmuję mu tę tubę jak ma jeść, siedzę nad nim, jak kat nad dobrą duszą i jak kończy konsumpcję, zakładam mu plasticzaną ozdobę na zad. Znaczy na szyję, nie na zad ;-)

Koci koszmar?
Pewnie tak.

Ale biedny Fredek nie wie, co go czeka w niedzielę... To dopiero będzie horror!

Otóż "nieludzki" doktor wyjeżdża i to JA osobiście, temi ręcami, oprócz czyszczenia rany (robię to 3 razy dziennie, jak coś) będę musiała zaaplikować mu zastrzyk.
W dupsko. 

Biedny mój Fred... ;-) 



sobota, 15 października 2016

Kocia zemsta in progress?

Korzystają z tego, że wczorajszy dzień miałam wolny (dzięki transakcji wiązanej z dyrekcją mojej szkoły) spędziłam go nad wyraz twórczo.
A mianowicie - SPRZĄTAŁAM!
Cały dzień. Nareszcie miałam mnóstwo czasu na dopieszczanie, odkurzanie, porządkowanie, pranie i tym podobne przyjemności.
Kiedy skończyłam, potoczyłam zadowolonym wzrokiem wokół siebie i...
I oko me zahamowało na kotach...
- Uuuu! Brudasy! Jutro was wykąpię, borciuchy! - obiecałam sierściarzom.
Tak więc, kupiłam dziś szampon w zoologu, bo podobno ludzkie, nawet te, których używamy, czyli bez silikonu, nie nadają się dla kotów.
Napuszczając wody do wanny przypomniałam sobie stary dowcip:

Turyści w górach idą obok chaty górala. Góral pierze kota w balii.
- Baco! Kota się nie pierze!
- Pieze sie, pieze!
Turyści wzruszyli ramionami i poszli dalej. Wracając po kilku godzinach widzą, że baca siedzi bardzo smutny, a przed nim leży martwy kot.
- No widzicie, baco. Mówiliśmy - kota się nie pierze!
- Pieze sie, pieze. Ino sie nie wyzymo...

- Pieze sie, pieze. Ino sie nie wyzymo - powiedziałam, kiedy złapałam pod pachę niczego nie spodziewającego się Lucjusza.

Wsadziłam kocamberka do wanny i gadając różne takie tam typu:
- Będziesz czyściutki, pachnący, świeżutki. Kolorek odzyskasz i ogólnie będziesz bardzo koci. SIEDŹ CHOLERO! NIE PRÓBUJ UCIEC! I TAK JESTEM SILNIEJSZA! SIEDZISZ, BO JA TAK CHCĘ! CZY KOT ROZUMIE???

Kot może i rozumiał, ale miał inne zdanie w tym temacie.
Walczył po cichu.
Można by rzec z zaciśniętymi zębami, bez słowa skargi.Wił się jak piskorz, łap miał więcej niż zwykle, a pazury wyrastały mu nawet z uszu.
Mimo to, wygrywałam.
Do czasu...
A dokładnie do momentu, w którym musiałam spłukać pianę.
Prysznicem.
Tu już była ostra walka! I to nie w przenośni.
Lucjan postanowił, że jednak wyjdzie z wanny.
Wywinął się twarzą w moją stronę, machnął łapą, idealnie wcelował w rękę i szarpnął. Odruchowo puściłam spienionego potwora. Na to czekał!
Przed nosem śmignął mi chudy szczur, a drogę jego ucieczki znaczył wodnisty szlak.
Pogratulowałam sobie w myślach, że czujnie zamknęłam drzwi od łazienki, bo nie wiem, gdzie bym podtopionego uciekiniera łapała.
Wzięłam to ociekające pianą i wodą kocisko spod drzwi, wsadziłam znowu do wanny i kontynuowałam spłukiwanie.
Lucuś jeszcze powalczył chwilę i nagle po prostu zrezygnował.
Położył się i czekał aż skończę.
Mogłam spokojnie przekładać go z jednego boku na drugi, podnieść do góry i spłukać podwozie. Domyć łapy i ogon.
A potem wyjęłam wodnika Szuwarka, lekko odcisnęłam z wody kocie futro mówiąc pocieszająco:
- Lucuś - pamiętam - nie wyzymać!
Wytarłam jednym ręcznikiem, owinęłam w drugi i poszliśmy na kanapę odetchnąć.
Po drodze ocierałam zbroczoną krwią rękę.
Lucyferiusz poleżał na kolanach przez dwie-trzy minuty, wysunął karykaturalnie chude łapy z ręcznika, otrzepał się, zeskoczył na podłogę, westchnął ciężko i zaczął układać sobie sponiewierane futerko.

Tak więc mogłam zająć się drugim brudasem, czyli Fredziem
Fred spał jak pan Bóg przykazał u Chudej na kaloryferze.
Rozciągnięty jak harmonia z błogim wyrazem twarzy.
- Wiesz Fred? - Zagaiłam do kota - Czytałam, że dobrze jest kąpać koty, jak są rozespane, bo słabiej reagują i są spokojniejsze.

No cóż. Ten kto to wymyślił, była chyba tylko teoretykiem, albo nie znał Fredzia.

Fred nie walczył bez słowa. Fred w zasadzie w ogóle nie walczył...

On miał baaaardzo dużo do powiedzenia!

Najpierw jęczał po kociemu. Potem zaczął poszczekiwać psią manierą. Ale przy płukaniu przeszedł sam siebie!
To był krzyk skrzywdzonego dziecka. Darł paszczę tak strasznie, że po pierwsze serce mi pękało, a po drugie bałam się, że jakikolwiek zabłąkany spacerowicz może te wrzaski usłyszeć i wezwać policję, będąc przekonanym, że "w tym domu pod lasem, to się nad dzieckiem znęcają!"
I kto mi uwierzy, że ja tylko kota prałam?

Powycierałam to wrzeszczące 7 kg kota, owinęłam szczelnie w ręcznik i ponownie usiadłam na kanapie.
Fred sapał jak lokomotywa, potem zipał resztkami sił, aż w końcu lekko przysnął.
I tak siedzieliśmy sobie ok. 20 minut.
Aż przyszedł Lucek.
Lucuś podobno szalał pod drzwiami od łazienki, jak słyszał ryki swojego Wielkiego Brata. A że nie mógł ich sforsować, pogalopował do pokoju i biegał po oparciu od kanapy, usiłując dostać się do łazienki przez ścianę :-D
Przeoczył moment wynoszenia wrzaskuna z miejsca kaźni i odkrył go dopiero, jak Fred już drzemał otulony w ręcznik.
Ucieszył się ogromnie na widok wystającego z ręcznika fragmentu Fryderyka, wskoczył na kanapę i podbiegł do kumpla.
A co zrobił Fred?
W ułamek sekundy wyplątał łapę z ręcznika i znokautował młodego prawym sierpowym tak, że zdziwiłam się, że Lucjuszowi głowa z płucami nie odpadła!
Po czym wyswobodził się z ręcznika, zeskoczył na podłogę, otrzepał  ostentacyjnie z resztek wody  tylne kopytka i oburzonym, męskim krokiem wyszedł z pokoju...

Lucek też gdzieś poszedł. Zapewne szlochać w ciemnym kącie...

A ja posprzątałam łazienkę, nastawiłam pranie i poszłam szyć zamówioną narzutę patchworkową.

Szycie przerwałam na chwilę, żeby obejrzeć prognozę pogody. I wtedy koty zmaterializowały się obok mnie. Znikąd.
Fred skorzystał z prawa starszeństwa oraz przewagi wagowej i wskoczył mi na kolana. Ułożył się twarzą w twarz, zmrużył oczy i zaczął mruczeć jak traktor.
Lucek nieśmiało usiadł obok i lekko się przytulił.
I tak głaskałam na dwie ręce całkiem puszyste i mięciutkie koty.

I się zastanawiałam - czy one mi wybaczyły, czy może chcą uśpić moją czujność i we dwóch kombinują zemstę.
Nie wiem. Nie będę wnikać.
Na wszelki wypadek przez następne pół roku będę bardzo pilnować, żeby spać przy zamkniętych drzwiach, a przed pójściem do łóżka przeprowadzę rewizję pokoju pod kątem obecności kotów.
Bo może postanowiły udawać miłość bezbrzeżną, a pod osłoną nocy podgryzą mi tętnicę? :-D






sobota, 3 września 2016

Nie samym paczłorkiem człek żyje

No właśnie!
Jak w tytule.
Czasem zaistnieje potrzeba odskoczni od szycia. Niekoniecznie tak sama z siebie ta potrzeba się pojawia.
Nie ukrywam, że zarażona zostałam przez moje trzy koleżanki, a szczególnie przez jedną, znaną powszechnie w paczłorkowym świecie jako Lenka :-)
Lenka jest paczłorkarą że hohoho! Niestety niezblogowaną, więc musicie mi wierzyć na słowo.

Otóż rzeczona ta przemiła pani podsunęła mi pod nos coś, co zupełnie nie ma nic wspólnego z szyciem.
No może na siłę igłę można podciągnąć pod szycie :-D
Był to naszyjnik koralikowy.
Taki, że kopara mi odpadła i tradycyjnie stwierdziłam, że to zupełnie nie dla mnie.
Ale...
Ale jak zobaczyłam kolejne i dość szybko przybywające etapy pracy, to zwyczajnie pękłam i zapytałam krótko i węzłowato:
- Jak to się do cholery robi, bo czuję, że muszę - inaczej się uduszę!
Odpowiedź dostałam szybką i konkretną.
Prościzna! Zwykły peyot na igle!

Tjjjaaaa...
Jak ktoś parę lat temu koraliki porzucił, to mu się zwoje mózgowe odpowiedzialne za dzierganie naszyjników co nieco zastały i zdrewniały...
Ileż ja się naklęłam...
Ileż ja krwistych i soczystych takich tam w przestrzeń posłałam...
Aż w końcu dziecko me młodsze, czyli Anna zlitowało się nade mną i przypomniało mi, jak się igła NIE SZYJE tylko DZIERGA.
Zapewniam Was, że była NAPRAWDĘ baaardzo cierpliwą i nad wyraz skuteczną nauczycielką otępiałej matki swej...
Po okropnie długim kwadransie pojęłam o czym ona do mnie rozmawia i jakoś poszło.
Ba! Mało tego!
Aniusi też się wzór spodobał i umówiłyśmy się, że dziergamy to samo, synchronicznie, ale z różnych kolorów.
Aha! Kolorystykę obu wybrała skrupulatnie Ania, nie ja.
I tak oto, mamy dwa przepiękne naszyjniki:


Zielony robiła Ania...

... niebieski jest hand by me:



Kot Lucjusz bardzo chętnie nam pomagał przy robocie, więc w nagrodę robił za modelkę:

Chociaż czuł się ciut znudzony...

I teraz taki mały paradoks:
robiłam niebieski naszyjnik - na rozpoczęcie roku szkolnego poszła w nim Ania (pasował jej do stroju):

Ania robiła zielony - na rozpoczęcie roku szkolnego poszłam w nim ja (pasował mi do ciuchów):

Obie, niezależnie od siebie, wzbudziłyśmy furorę naszymi ozdobami naszyjnymi:


W sumie, nieskromnie stwierdzę, że wcale się nie dziwię :-D

Bo są oryginale, niepowtarzalne i po prostu super!
Nie pamiętam kiedy byłam tak obmacana przez koleżanki z pracy (koledzy na szczęście trzymali ręce przy sobie).

A Ania przeżywała mniej więcej to samo u siebie w szkole:


Kto by to pomyślał: zwykłe koralki nawleczone na żyłkę, a tyle emocji wzbudzają...
Zachęciłam się tak spektakularnym efektem działania i mam zamiar zrobić sobie kolejny.
Tym razem pomarańczowy.
Nic, tylko znaleźć ochłap czasu, usiąść i wydziergać :-)
Zwłaszcza, że Ania już mi rozpisała schemat, dobrała i naszykowała konkretne koralki.
Tak więc w ramach relaksu po dźwiganiu setek kilogramów bezpłatnych podręczników i ćwiczeń, zasiądę i se dziergnę pomarańczkę.
O! Bo przecież nie samym paczłorkiem człek żyje ;-)

Ps: zdjęcia (pomysł, aranżacja, wykonanie i obróbka) są autorstwa mojej młodszej córki, czyli Anny, poważnej uczennicy klasy trzeciej gimnazjum :-)